środa, 23 października 2013

Do Amsterdamu zawinąć choć raz...

Jak mi się biegło w Amsterdamie można przeczytać tu: http://www.magazynbieganie.pl/tcs-amsterdam-marathon-z-perspektywy-uczestniczki/

Ale żeby nie było za dobrze - od razu Wam się przyznam, że w relacji popełniłam strasznego babola. Otóż bieg przez Rijksmuseum miał miejsce na początku, a nie pod koniec dystansu :)) Dałabym sobie rękę, ba - dwie nawet obciąć, że była to końcówka. Niestety małżonek z kolegą wyprowadzili mnie z błędu. 
Tekst już poszedł i teraz pewnie co poniektórzy, którzy biegli w 38 TCS Marathon Amsterdam zastawiają się, co ja u licha paliłam :)

Środek Rijskmuseum: tędy szła trasa maratonu - na co dzień z drogi korzystają rowerzyści

Nie wszystko w relacji opowiedziałam. Różne sceny z biegu, tak jak po Maratonie Warszawskim - przypominają mi się cały czas. Na przykład jak mijałam zmęczonego, maszerującego już Elvisa Presleya :P. Albo charakterystyczny, słodki zapach, który nagle dobiegł z jednego z licznych w całym Amsterdamie coffeshopó (nie, nie wydaje mi się, żeby ten Presley był od tego :))). Browary Heinekena - koło których w knajpie spijaliśmy następnego dnia piwko.

Co mogę opowiedzieć z takich stricte organizacyjnych rzeczy? Koszulki na przykład nie były wydawane razem z numerem startowym - w pakiecie otrzymywało się tylko karteczkę upoważniającą do odbioru koszulki. A ten był na stoisku usytuowanym na terenie expo. Oczywiście tak usytuowanym, że żeby tam dojść, trzeba było obejść cały teren: w ten sposób Holendrzy zapewnili frekwencję na targach:)

Toalety: możliwym jest, że gdzieś w okolicach stadionu było jakieś miejsce, gdzie tych przybytków stało na miarę ponad 11 tysięcy maratończyków (już nie mówię o licznej publiczności czy biegach towarzyszących). Ja naliczyłam toy toyów może kilkanaście sztuk - przy nich potworne kolejki. Na trasie nie było lepiej. Jak tylko obok trasy pojawiały się choćby najmarniejsze krzaczki - od razu wszystkie były znaczone przez męską część biegaczy. Był taki moment, że wzdłuż trasy rósł żywopłot - tam po prostu biegacz koło biegacza. Panie miały gorzej - ale z braku laku też co poniektóre chowały ewentualny wstyd do kieszeni. Natury się nie oszuka. 
Ja szczęśliwie uniknęłam takich dylematów - musiałam być nieźle odwodniona - bo nie odczułam potrzeby sikania ani na trasie, ani po maratonie. Właściwie dopiero wieczorem, już w hostelu, udałam się po raz pierwszy od rana do toalety. 
Bałam się  braku toalet na trasie z innego powodu - jakoś mój żołądek nie przyjął łaskawie batoników, które zjadałam w trakcie. Nie czułam się bardzo źle - ale cały czas biegłam z uczuciem ciężkiego kamienia w środku. Na szczęście tylko na takich dolegliwościach się skończyło.

A skoro jesteśmy przy odwodnieniu: w moim odczuciu na trasie było za mało punktów z wodą. Do 30 km były rozstawione co 5 km, potem szczęśliwie częściej. Wydaje mi się, że 5 km to za rzadko. Dość szybko moje myśli zaprzątało tylko to, gdzie jest następny wodopój.  

Trasa w Amsterdamie podobno jest szybka - ale ja ją odczułam jako trudniejszą do tej warszawskiej. Miałam wrażenie, że więcej było pod górkę - ale może po prostu byłam bardziej zmęczona. Maraton sprzed trzech tygodni na pewno miał wpływ na moją kondycję. Inna sprawa, że teraz pierwszą połowę pobiegłam szybciej niż w Warszawie.

A skoro o szybkości - to mogę przejść do taktyki. W Warszawie biegłam techniką negativ splits - czyli przyspieszałam w miarę upływu dystansu. Było to bardzo fajne - bo tam, gdzie ludzie tracili siły i przechodzili do marszu, ja się właśnie rozpędzałam. Teraz zaczęłam szybciej, w drugiej połowie nie miałam siły na przyspieszenie, starałam się po prostu w miarę możliwości utrzymywać tempo. Nie miałam siły na taki finisz na ostatnich 2 km jak w Warszawie. Gdybym przebiegła ten ostatni etap tak jak na MW - złamałabym 3:50, bo czterdziesty kilometr minęłam o 2 minuty szybciej niż przed trzema tygodniami.  
Ale gdyby babcia miała wąsy... ;) Przestaję gdybać co by było gdyby. Gdybym była w stanie - to bym pobiegła szybciej. A nie byłam. Narzekać nie mam na co i nie narzekam - bo i tak udało mi się zrobić życiówkę :) 3:50:21. 
Cieszę się bardzo, bo na starcie nie robiłam żadnych specjalnych założeń.  Mogło być różnie. Ten czas uważam za duży sukces - tym bardziej, że co poniektórzy (mryg, mryg) roztaczali przede mną naprawdę czarne wizje, a nawet zostałam lekko zbesztana na łamach jednego z pism branżowych za pomysł przebiegnięcia maratonu trzy tygodnie pod debiucie. Cieszę się, że zadebiutowałam w Warszawie, cieszę się, że poleciałam do Amsterdamu. Ale następne starty na pewno będzie dzielić większy odstęp czasu.

Powrót do hostelu był...zabawny. Ciężko było uwierzyć w hasło, że "sport to zdrowie" jak patrzyło się na masę wysportowanych, umięśnionych ludzi, poruszających się na sztywnych nogach bardzo, bardzo leniwym tempem. Byłam jednym z nich :) A na koniec czekał na nas jeszcze sport ekstremalny, przy którym maraton to mały pikuś: wejście po schodach na nasze pięterko w hostelu:

Na zdjęciu widać tylko schody doprowadzające na poziom recepcji - drugie tyle prowadziło do naszego pokoju.

W Amsterdamie spędziliśmy jeszcze dwa dni włócząc się po mieście, chłonąć atmosferę (wiem, w przypadku tego miasta taki tekst brzmi dwuznacznie - ale byliśmy bardzo grzeczni:)
Amsterdam jest miastem portowym - zanurzając się pomiędzy szesnasto i siedemnastowieczne kamieniczki,  a szczególnie w rejonie Red Light District, bardzo łatwo sobie wyobrazić jak wyglądało tu życie kilkaset lat wcześniej. Tygiel różnorodności, gwar, chaos. Wystawy z paniami lekkich obyczajów tuż obok zwykłego biura, stolarni, a nawet kościoła (!), wylewający się zza drzwi coffeshopów słodki, duszący zapach marihuany. Kawiarnie, puby, sklepiki, ludzie i rowery. A może właściwiej byłoby napisać: rowery i ludzie. 
Nawet dzwony jednego z kościołów nie wybijały żadnej religijnej melodii tylko... Stairway to Heaven Ledd Zeppelin!










A na koniec szanty - idealnie pasujące do charakteru tego miasta. Do Amsterdamu zawinąć choć raz...





4 komentarze:

  1. Drugi maraton w trzy tygodnie po debiucie to rzeczywiście karkołomny pomysł, ale utarłaś sceptykom nosa, gratuluję! Ciekawe z tą trasą, jeśli rzeczywiście była trudniejsza (najważniejsze jest w sumie Twoje odczucie, a nie narysowany profil) to tym większe brawa za poprawienie wyniku.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tam jest dużo kanałów - każdy mosteczek - to lekkie wzniesienie. I jak patrzę na profile trasy wykreślone na endomondo - to ten Amsterdamski bardziej jest taki poszarpany góra - dół - choć suma przewyższeń była większa w Warszawie. No i ta część wzdłuż Amstel biegła pod drodze wyłożonej taką jakby cegłą - i droga nie była płaska, tylko wypukła. Jak się biegło po jej obrzeżu - jedną nogę miało się ciut wyżej. A jak się biegło w środku - to ciężko było wyprzedzać. Czołówka nie miała takich dylematów - ale jak się biegnie w tłumie ludzi - ciężko czasem wybrać optymalną trasę.

      Usuń
  2. WOW! Super - początkowo pomysł z drugim maratonem po 3 tyg. wydawał mi się szalony ale jak widać jednak można i to w świetnym stylu. Gratulacje- gdzie i kiedy następny? Ja na wiosnę do Rotterdamu - ciekawe czy tam też trasa jest "płaska". :) Aha, bardzo fajna relacja!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A dziękuję :) Bo to było trochę szalone - zapisać się na dwa maratony w odstępie trzytygodniowym ( i od razu je opłacić) nie mając przebiegniętego żadnego :P. Nad następnym na razie dumamy. Różne opcje padają: Wiedeń, Praga, Hannower, Barcelona (ostatnio, przy okazji wyjazdu wspinaczkowego zresztą, nie udało nam się jej zwiedzić - tylko, że Barcelona jest wcześnie), ktoś nam Rzym polecał. Coś się wybierze :)

      Usuń

Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger