niedziela, 22 grudnia 2013

Buty

To będzie taki misz- masz wspominkowy. O butach.
Cofam się w czasie o lat dobre dwadzieścia, do czasów podstawówki.
Parę razy już wspominałam, że moja szkoła miała profil sportowy, a konkretnie lekkoatletyczny.
Mamy przełom lat 80 i 90. Na ulicy Piotrkowskiej w Łodzi otwiera się pierwszy sklep Adidasa. Powiew zachodu, lepszego świata i cen nie na kieszeń przeciętnego Kowalskiego. I w tym sklepie nasza koleżanka poszła kupować buty, "torszyny". To było takie wydarzenie, że pół klasy pojechało asystować przy zakupach. Nieważne, że nas nie było na takie buty stać. Byliśmy tam. To prawie tak, jakby to były nasze buty. I nieważne, że "prawie" robi dużą różnicę. I want. I can. Adidas Torsion.

I kolce pamiętam. Każdy z nas dostawał prawdziwie lekkoatletyczne kolce. W większości było to jakieś polskie obuwie. Pewnie polsporty. Ale wśród przydziałowych butów, trafiały się rodzynki. Firmowe rodzynki. Szczęśliwie udało mi się trafić z rozmiarem i stałam się szczęśliwą użytkowniczką Adidasów:)
Uwielbiałam, gdy trenerka zarządzała założenie kolców. To był  znak, że to co robimy, to nie zwykły w-f. To Prawdziwy Trening, proszę państwa. Że nie wypadliśmy sroce spod ogona. Szczególnie gdy pod naszym nosem ćwiczyły prawdziwe tuzy lekkoatletycznego światka jak Tomasz Nagórka.
Moje cudne, niebieściutkie adidasy musiałam zdać na koniec ósmej klasy.
I następny większy kontakt z bieganiem miałam dwie dekady później.

Miałam parę zrywów pod tytułem" od dziś się biorę za siebie i zaczynam biegać". Śmieszne, że te moje zapędy w większości przypadków miały miejsce w zimie. Zrywy szybko się kończyły - z powodu dzieci, lenia, chorób i chyba również braku butów. Jakichkolwiek butów. Pamiętam, że na te moje truchtania wychodziłam...w butach trekingowych :).
Przy zrywie nr kolejny wkurzyłam się i poszłam do sklepu dokonać stosownego zakupu. Kupiłam jakieś adidasy. Nazwijmy je butami nr 1. Przecenione były. Dopiero niedawno dokopałam się do informacji, że przez przypadek udało mi się zakupić buty dedykowane do biegania.

Buty są. Spręż jest. Zima też. Wychodzę. Robię kilka kroków i ze zdziwieniem stwierdzam, że nie mogę biec z bólu. Napierdzielają mnie kostki. Jak idę nic się nie dzieje - jak zaczynam truchtać - ból powraca.
Wracam do domu zastanawiając się, ki diabeł.

Przyczynę poznałam parę dni później wpatrując się w dwie kreski na teście ciążowym :) Cóż - widocznie hormony już porozluźniały mi więzadła uniemożliwiając trucht.
Moje pierwsze buty do biegania zaczęły służyć jako zwykłe obuwie do chodzenia.

Kupna drugich butów nie umiem do końca umiejscowić w czasie. Znaczy nie jestem pewna czy to było przed czy po ciąży nr 3. Pamiętam natomiast, że kupowałam je na wiosnę - czyli zryw miałam nietypowo:)
Typowo natomiast podeszłam do ich kupna - czyli kierując się głownie ceną. Udałam się do dużego sklepu na literę D, stanęłam przed półkami. Przeczytałam, że tu są buty do biegania po asfalcie, a tam do biegania w terenie i...wybrałam te do biegania w terenie. Uznałam, że co prawda głównie będę biegać po alejkach parkowych, ale jakby kiedyś coś mi przyszło do głowy, to lepiej mieć buty do tego celu, nie?
Cóż, myślę- ten wybór w późniejszym czasie był jedną z przyczyn moich bóli piszczeli. Nie wiedziałam wtedy, że buty trailowe są mniej amortyzowane, bardziej sztywne i moje nie nawykłe do biegania nogi mogą tego nie wytrzymać.
Wtedy zryw biegowy też jakoś oklapł - pewnie z tego samego powodu co poprzednie: leń, dzieci, moje chorowanie.
Miejsce butów nr 2  zajęły wybierane z wielką pompą i paradą Brooksy. (Decathlonowe miały swój mały come back w Norwegii. Kufry motocyklowe i ich pojemność wymuszały spore ograniczenia. Musiałam wziąć buty, które nadawałyby się do chodzenia, do biegania i w razie deszczu nie przemakały w ciągu 5 sekund).
W Brooksach biega mi się świetnie, choć powinny być z pół numeru większe. Odkryłam to po maratonach: cóż...paznokieć na jednym z palców stopy jest dalej w fazie odrastania ;)

Od niedawna mam jeszcze buty trailowe. I to nawet dwie pary: Saucony i Nike. Jedne są z membraną, a drugie śliczne, niebieskie :)
O pierwszych na razie wiem, że w terenie świetnie trzymają - ale na kładce dla pieszych, powleczonej takim czymś czerwonym, gdy to coś jest mokre, zachowują się jak na lodzie. A drugie... są śliczne, niebieskie :) No, już trochę mniej niebieskie, bo dziś miały swoją premierę i chrzest bojowy w błotku:).

Mąż się teraz ze mnie z lekka podśmiewywuje. Mam więcej butów do biegania od niego. Ale on ma więcej rowerów. Bilans wychodzi na zero :P


2 komentarze:

  1. Acha, a więc ty lekkoatletyką jak skorupka za młodu nasiąkłaś :) Fajnie! To chyba zostaje na zawsze i tak jak u Ciebie w końcu powraca. Ja i bieganie w podstawówce to były dwie odległe historie, aczkolwiek na 600 lubiłam :) A z butami to kiedyś faktycznie się patrzyło raczej tylko na to czy jest rozmiar a takie cechy jak sie teraz bierze pod uwagę (supinator, treningowo-startowe, trail) to jak gadka o kosmosie. Moje pierwsze biegowe dostałam od krewnych z Francji - piekne - ale mi je zrąbali ze szkolnej szatni. Nawet nie pamiętam marki :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Lubię sobie czasem myśleć, że te cztery lata treningów mają jakiś wpływ na moje bieganie teraz - ale to było dwadzieścia lat temu! Więc pewnie wpływu nie ma żadnego;) Ciekawe czy bym była w stanie teraz przez płotek przeskoczyć czy raczej bym się zabiła:) Obstawiam to drugie.(a niby przez płotki biegałam jako szczylówa)
      Te moje zrywy nieudane biegowe miały miejsce na przestrzeni ostatnich pięciu lat - więc nie takie straszne "kiedyś" -ale jakoś nie zaprzątałam sobie wtedy głowy jakimś staranniejszym wyborem butów

      Usuń

Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger