wtorek, 8 lipca 2014

V Maraton Gór Stołowych

Hejszowina...
Zaraz, zaraz - w tytule jest mowa o Górach Stołowych, a tu z jakąś Hejszowiną wyjeżdżam. O co chodzi?
Chodzi o to samo miejsce. Nie wiem dlaczego - ale tak jest, że wspinacze przyjeżdżają w Hejszowinę, a reszta świata w Góry Stołowe.
Też tu przyjeżdżałam - choć może to zbyt duże słowo, bo byłam tu raptem dwa razy. Inny, wspinaczkowy świat, rejon- legenda, ze swoimi odmiennymi zasadami.
Mam kawałek tego świata w domu, na półce koło wspinaczkowych przewodników. Kawałek skały przypominający mi, że głupi to ma szczęście. Kawałek skały za który był wetknięty mój jedyny przelot. Nie wytrzymał odpadnięcia i razem ze mną poleciał ładnych parę metrów w dół, ku ziemi. Dupnęłam wtedy zdrowo. Na szczęście na poobijaniu się skończyło i pięciu minutach swoistej sławy ("słyszałem, że doleciałaś do gleby w Hejszy?").
Nigdy później nie zawitałam w te okolice.

Miało się to zmienić, gdy w lutową noc czatując przy kompie, stałam się razem z moim małżonkiem jednym z pięciuset szczęśliwców, którym udało się zapisać na Maraton Gór Stołowych. Tak chyba nie do końca kumałam na co się porywam. No maraton. Tylko, że będzie bardziej pod górkę jakoś. Do lipca jeszcze tyyyyle czasu. Taaaaaa...
Tyyyyle czasu zaczęło się niepokojąco kurczyć, a u mnie zamiast przygotowań same komplikacje. Historie z choróbskami i patykiem w nodze znacie. O powrocie do pracy pisałam. O tym, że dziecko nr 2 złamało nogę i mnie z lekka uziemiło również bąkałam. Mniej wyraźnie wspominałam o tym, że cuś mnie zaczęło w kolanie pobolewać. Tak - wiem, wiem. Powinnam do lekarza. Ale ponieważ dziecko w gipsie i wystarczająco dużo atrakcji dostarczało mi kursowanie po okolicy z przyczepką rowerową z połamańcem w środku, chwilowo postawiłam na niemówienie zbyt głośno, że coś mnie pobolewa (bo jak się nie mówi - to problemu niema, nie?:P). Oraz na próbie wstępnego zdiagnozowania się przed dr Gugla (tak, wiem, wiem). Doktor Gugiel podsunął różne rozwiązania. Wybrałam kłopoty z pasmem biodrowo- piszczelowym. Ograniczyłam bieganie niemalże do zera, smarowałam się maściami i toczyłam moje biodro na butelce z wodą w zastępstwie wałka. I obiecałam sobie, że jak to nie pomoże, to jak mi dziecko z gipsu wyjmą, zrobię mały tour po odpowiednich lekarzach.
Noga jednak jakoś przycichła - dała mi pobiec w Norwegii półmaraton (uff! Bo tego bałam się najbardziej, że nie pobiegnę w tak fajnym miejscu), odzywając się leciutko dopiero podczas drugiej górskiej wycieczki. Na biegu kobiet nie bolało mnie nic, więc powoli, powoli skłaniałam się, żeby jednak zaryzykować i w te Góry Stołowe pojechać. Ustaliliśmy sobie z mężem, że ponieważ to debiut w imprezie górskiej i to w dodatku na dość długim dystansie - trzymamy się razem i razem przekraczamy metę.

I tak o drugiej w nocy, odstawiwszy wcześniej moją teściową i dziecko nr 1 do zaklepanego pokoju w Radkowie, pojawiliśmy się w Pasterce. Zaparkowaliśmy auto na ostatnim chyba wolnym miejscu w okolicach biura zawodów, rozłożyliśmy siedzenia i zawinąwszy się w śpiwory udaliśmy się na zasłużony odpoczynek.
Jak widać prowizorki i łamanie reguł zdarza nam się ostatnio jakoś często :)

Rano odebraliśmy pakiety startowe i burza mózgów czy brać plecaki z bukłakami z wodą czy nie (ta burza trwała już od jakiegoś czasu. Ja uważałam, że powinniśmy mieć, małżonek twierdził, że wystarczą punkty z wodą rozstawione na trasie. Opór małżonka związany był też z tym, że nie posiadaliśmy takich plecaków i musielibyśmy kupować je specjalnie na bieg). Ostatecznie zostało postawione na moim. Mniej więcej. Mąż postanowił, że on swojego plecaka nie bierze. Będzie pił na punktach, a jak będzie mu się chciało w trakcie, to weźmie ode mnie.
Jak się później okazało to był duży, duży błąd. Zresztą tak jak teraz na zimno sobie myślę: na trasach maratonów ulicznych punkty z wodą są rozstawione zazwyczaj co 5 km i z reguły człowiek korzysta ze wszystkich. Jakim cudem mojego mężowi wyszło nagle, że w górach, na o wiele dłuższym dystansie wystarczy mu nawodnienie co 8 km - bo tak średnio były rozstawione punkty - nie mam pojęcia. Z mojej wody skorzystał dwa razy.

Ostatnie focie ze startu i wreszcie. Ogary poszły w las.





Nie jestem w stanie opowiedzieć trasy kilometr po kilometrze. Pierwsza pętelka prowadziła po czeskiej stronie przez Broumovske Steny. Piękna trasa idąca pomiędzy niesamowitymi formacjami skalnymi. I cholernie wymagająca. Cały czas - albo w dół - przez kamienie, korzenie, piach, albo w górę, gdzie bardzo szybko okazało się, że moje łydki zamieniają się w dwa kamienie. Dosłownie takie miałam wrażenie - jakbym siłą pozostałych mięśni dźwigała pod górkę dwa młyńskie koła zamiast łydek. Tam gdzie było pod górkę człapałam noga za nogą, mój mąż mnie wyprzedzał. Podchodzenie szło mu o wiele lepiej.
Odbijałam sobie na zbiegach. Tu ja miałam więcej odwagi i w miarę moich skromnych możliwości starałam się nie hamować za bardzo. Nie zliczę ile razy potykałam się przy tej okazji - i naprawdę cud prawdziwy, że nie wywinęłam przy tym ani jednego orła.
W okolicach 20 km zaczęłam czuć się gorzej. Zwolniłam jeszcze bardziej, nawet płaskie odcinki (bo szybko zrozumiałam, że siły należy maksymalnie oszczędzać i nie tracić ich na próby biegnięcia nawet pod delikatną górkę) zaczynałam maszerować. Małżonek - dalej było widać, że miał  więcej energii - nawet wyskakiwał do przodu, żeby porobić mi zdjęcia.









Posiliłam się w trakcie żelem energetycznym i tak doczłapaliśmy do trzeciego punktu z wodą usytuowanego w miejscu startu i ruszyliśmy na polską część parku narodowego.
 I tu jakby role zaczynały się odwracać. Mnie kryzys zaczął przechodzić, a słabnąć zaczynał mąż. Jak bardzo, okazało się w okolicach 32 km, gdy na dołożonej przez organizatorów 3 km pętelce (najpierw ostro, bardzo ostro w dół przez korzenie, błocko, a potem to samo w górę), małżonek  poprosił o przerwę. Potem siadł na kamieniu, stwierdził, że kręci mu się w głowie i że on chyba nie dobiegnie.
Fuck!
I co ja mam mu powiedzieć? Jak go zmobilizować? Nie powiem mu, że już niedaleko, bo do mety z tego miejsca było cholernie daleko -  prawie 20 km. Jakimś cudem udało mi się go namówić na żel - bo generalnie odmawiał i jedzenia i picia. Po chwili zebraliśmy się i kontynuowaliśmy nasz powolny marsz pod górę.
 Z Wielkiego Szczelińca, z mety niósł się głos komentatora. Słychać jak następni zwodnicy wpadają na metę. O, jak to demobolizująco działało. Meta tak blisko - a jednocześnie tak daleko.
Ze zdziwieniem odkryłam, że moje zmęczenie przestało postępować. Tak jakbym złapała jakiś drugi oddech. Nie to, żebym nagle przestała być zmęczona - byłam cholernie zmęczona. W nogach bolało każde włókienko. Chwilami miałam wrażenie jakbym całe nogi miała odrętwiałe - ale z drugiej strony nie czułam jakiejś strasznej słabości, nie miałam poczucia, że nie dam rady.
Dobrze, że tak się stało, bo mój małżonek dalej toczył walkę ze ścianą. Jednocześnie zaczęliśmy wyścig z czasem - trzeba było zacząć się sprężać choć trochę, bo zawisła nad nami groźba niezmieszczenia się w limicie.
Jako ta mniej padnięta, zaczęłam nadawać tempo, próbowałam mobilizować moją połówkę, próbować podbiegać tam gdzie się dało (z różnym skutkiem - czasami małżonek odmawiał współpracy). Tym razem już naprawdę niewiele nam brakowało. Jeszcze 10 km. Już za nami maraton. Jeszcze 6 km.
Wreszcie - zaczął się zbieg do Karłowa. Już jest szosa. Próbuję namówić męża na mały trucht, ale jakoś nerwowo reaguje ;). Dalej kontynuujemy marsz. Już jest miasteczko - ludzie zatrzymują się, dopingują i pocieszają. Zaczynają nas mijać zawodnicy, którzy już ukończyli bieg i też nam dopingują.
Widzę początek wejścia na Szczeliniec. Cholerne 600 schodków. Prawa, lewa, prawa , lewa... 800 metrów. Prawa, lewa, prawa, lewa... 600 metrów... 500 metrów... Małżonek prosi o postój. Opiera głowę o barierkę i mówi, że jest mu niedobrze. Oj, niedobrze...Ale już tak niewiele brakuje. Stoję i czekam. Mąż robi się zielony i rzuca się za pobliski kamień. Nie wiem czy robi mu się ciut lepiej, ale udaje się ruszyć dalej. Prawa, lewa... Już jest płasko, za chwilę meta.
Myślę sobie, że choć większość dystansu przemaszerowaliśmy, nie możemy ot tak po prostu maszerować do końca. Krzyczę do T., żebyśmy podbiegli ten ostatni fragment. Ruszam, mąż jest za mną. Zakręt - i widzę metę tuż, tuż. Mąż coś za mną krzyczy. Chyba boi się, że pobiegnę bez niego. O, nie - umawialiśmy się, że zrobimy to razem. Przyjaciela się nie zostawia choćby był zmarzniętą bryłą lodu. Odwracam się i biorę T. za rękę. Meta.


Trzydzieści trzy minuty przed końcem limitu meldujemy się na mecie. fot. Datasport



Medal na szyi, piwo w nagrodę. Nie, nie napiszę, że było zimne i pyszne. Było ciepłe i zupełnie mi nie smakowało ;)
Odpoczywamy, czekamy na dwie nasze koleżanki, które też startowały. Odnajduje nas dziecko nr 1 z babcią. Zaczynamy zejście żółtym szlakiem do Pasterki. Jestem tak zmęczona, że mijając wymalowane sprayem na ziemi strzałki nie włącza mi się żaden proces myślowy. Dopiero, gdy stanęłam w bardzo charakterystycznym miejscu, mój mózg coś załapał. Ojapitole! Pamietam to miejsce! Ja tędy kilka godzin wcześniej ZBIEGAŁAM! Te strzałki to pozostałość oznakowania trasy! Z niedowierzaniem patrzę się na ścieżkę stromo wijącą się w dół wśród głazów i wystających korzeni. Teraz ledwo zmuszam się do zrobienia kroku...
Nie zostajemy na imprezie dla uczestników. Zmęczeni zjeżdżamy do Radkowa, do naszego pokoju. A rano...A rano było zabawnie:) Oto ja, świeżo upieczona ultramaratonka mam problemy, żeby zrobić pięć kroków w kierunku łazienki. Nie sądziłam, że mięśnie mogą TAK boleć. Łydki - miałam wrażenie, że bolą mnie od środka, od strony kości, na wylot, na wskroś, w każdą możliwą stronę.
Niech sobie bolą. Udało się! Zrobiliśmy to! Na 463 osoby, które wystartowały w Pasterce, 403 zameldowały się na mecie w wymaganym limicie. Byliśmy jednymi z nich. Jestem jedną z 66 kobiet, które ukończyły tegoroczny MGS. Jestem z tego cholernie dumna!


Długo by jeszcze pisać. O przeciskaniu się pod zwalonymi drzewami i między skałami. O tej cholernej 3 kilometrowej pętelce przy Wodospadach Pośny, do której radośnie zachęcała wolontariuszka. O pięknym fragmencie trasy, przez łąkę, wśród wysokich traw z pięknym widokiem na góry. O tym jak podczas dwóch krótkich postojów na sikanie tak szybko podciągałam gacie, że zabrałam ze sobą trochę okazów flory (co okazało się dopiero wieczorem, gdy rozebrałam się w łazience i zasłałam podłogę źdżbłami traw wszelakich w dość sporej ilości :)) O tym, że na 40 kilometrze spotkaliśmy dziecko nr 1 z babcią i było przekazywanie mocy. Albo o tym, że w ciągu całego dnia moje niezmordowane dziecko lat osiem przeszło po górach 30 km.










To był niezły kawał przygody!

widok ze Szczelińca

16 komentarzy:

  1. Serdecznie Wam gratuluje.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ależ przygoda, FANTASTYCZNIE! Gratulacje dla obojga, szacun wielki i kapelusze z głów! I też... spora nutka zazdrości. MGS jest na mojej liście do pobiegnięcia, ale nie wiem, czy w 2015 czy w 2016 się uda..
    (a plecak z bukłakiem mogłem pożyczyć, następnym razem pytaj!:))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie pytałam się po znajomych, bo te plecaki pewnie przydadzą nam się przy jakimś rowerowaniu. Dzięki!

      Usuń
  3. Aga, brawo!!! regularnie zaglądam, choć rzadko piszę :)
    ja na razie zostałam przy kibicowaniu mężowi i... opiece na czwóreczką. ciężko pozbyć się tylu sztuk na raz przy braku babci na podorędziu :/
    podlinkuję mężowi, żeby sobie poczytał i prosze o kciuki. W. startuje w K-B-L na 110, brrr... jak ja to przeżyję i nie osiwieję, to zamelduję jak było ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. My też nie mamy babć pod ręką - więc rozumiem ten ból. 110 km?? WOW. Powodzenia dla męża!

      Usuń
    2. wracam z relacją po ultra. mąż oczywiście dał radę :D oczywiście, bo miał super-extra wsparcie na trasie ;) razem z najmłodszym dojeżdżałam na postoje od 73 km, czyli od rana. pogoda cudna, wprost wymarzona... na basen :D mimo to mam w domu ultrasa i to w całkiem niezłej formie ;) parę fotek z trasy zamieściłam na fb https://www.facebook.com/kasia.olszewska.5 :) pozdrawiam :)

      Usuń
    3. Gratulacje dla męża! Lecę fotki oglądać

      Usuń
  4. Ogromne gratulacje :) MGS to marzenie niejednego biegacza i tym bardziej superowe gratulacje! :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Naprawdę doleciałaś do gleby w Hejszy?! Oszty! Powiem Ci Aga że mega dzielna i szalona zarazem z Ciebie kobita :) MGS to mega wyczyn i myślę że każdy kto go ukończy zasługuje na wielkie brawa. Fajnie że biegliście razem - nawet jesli były kryzysy to jak widać fajnie się uzupełnialiście w wyciąganiu z nich partnera za uszy (z przewagą Twojego wyciągania męża z kryzysu :). Co do samego biegu napisz czy faktycznie zrobiłaś to bez większych przygotowań pod bieg górski czy jednak trenowałaś siłę nóg, podbiegi, itp itd. Cholercia, coś czuję że w przyszłym roku zdecyduję się na maraton w górach. Nie wiem czy ten, ale jakiś na pewno bym chciała, a ten ma chyba wyjątkowo piękną trasę. Gratulacje!!! Też dla małego dzielnego zawodnika co przeszedł 30 kilosów w jeden dzień i przekazał Wam mega moc!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No doleciałam...Na Narożniaku. Droga nazywała się Złoty Strzał. Dziesięć lat temu...jakoś tak. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło :) Musieliśmy tylko uspokajać koleżankę, która miała robić zdjęcia i której nagle zniknęłam z kadru. A mnie przez dłuuugi czas psycha siadała przy wspinaniu.
      Co do biegania: nie, nie przygotowywałam się w żaden sposób. Można ewentualnie mocno naciągając podciągnąć nasze wędrówki norweskie pod przygotowania. Miałam owszem w planach, że ja po tych moich Fortach będę śmigać w te i nazad - ale na planach się skończyło :) Myślę, że gdybym poćwiczyła - te moje łydki nie dałyby mi tak bardzo w kość. W ogóle w czerwcu to niewiele biegałam - wyszło w sumie 49 km - z czego 21 to półmaraton w Tromso i 5 km - to Bieg Kobiet ;)

      Usuń
    2. No nie mówiłam że dzielna i szalona :) Ja bym pewnie scykorzyła gdyby mi plan treningowy się zawalił, a jak widać da się bez mega napinki treningowej, bo jak się ma bazę i silną głowę to się udaje :) Graty zatem podwójne :) Aczkolwioek gdybys popodbiegała to pewnie łydki byłyby wdzięczne na MGS-ie :)

      Usuń
  6. Z przyjemnością przeczytałam ten post. Jest bardzo motywujący, jak zresztą cały blog :). Zmagasz się z kontuzjami, masz normalną rodzinę, jesteś mamą a mimo to znajdujesz czas i siłę, by biegać. To, co robisz, jest niezwykłe :). I do tego twój uśmiech mimo zmęczenia i pozytywne nastawienie :). Gratuluję i pozdrawiam :).

    OdpowiedzUsuń

Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger