poniedziałek, 15 września 2014

Maków Mazowiecki czyli duathlon, o którym zapomniałam:)

Wiem jak to brzmi - ale ja naprawdę zapomniałam o tych zawodach :)
Dawno, dawno temu, mam wrażenie, że jakoś późną wiosną, mój małżonek wynalazł te zawody i spytał się mnie a może? Stwierdziłam, że ok, tym bardziej, że z tego co wiedziałam szykowała się wstępnie na tę imprezę również Ava .

Po czym informację o terminie i tym, że jestem tam zapisana wyrzuciłam totalnie z pamięci.

Zawody zostały przywołane jakoś na tydzień przed terminem przez mojego męża - ale też jakoś tak mimochodem: "co prawda byłaś zapisana na duathlon, ale może byśmy pojechali z dziećmi w góry w ten weekend". Przyjęłam informację do wiadomości, ale skoro i tak mieliśmy być gdzie indziej...
Pogoda jednak się odkręciła - byłą duża szansa, że wycieczka z dziećmi wyglądałaby tak: "dzieci - a tam byłoby widać góry, gdyby nie te chmurzyska". O nie - na wycieczkę z dziećmi w Tatry potrzebowaliśmy pogody jak drut.
Temat duathlonu wrócił na tapetę. Co robić, co robić? Nastawienie miałam średnie. W zeszłym roku przed duathlonem w Rawie Mazowieckiej chociaż raz wyszłam pojeździć, przy okazji sprawdzając czy się na szosówce nie zabiję. Teraz tego nie zrobiłam, choć powinnam. Mąż w międzyczasie zmienił sprzęt, kupując sobie super- duper wypasioną szosówę. Aż dziw, że tak po prostu chciał mi ją na zawody, bez żadnego przygotowania, testu,  pożyczyć. Chyba musi mnie bardzo kochać :)

Wpisowe nie było zaporowe - 30 złotych można było przeboleć, ale jakoś czułam wewnętrzny opór, żeby tak po prostu zrezygnować ze startu, bo mi się nie chce. No bo co to za powód?

Tak więc w niedzielę władowaliśmy się całą piątką do samochodu i ruszyliśmy w kierunku Makowa.
Oprócz mężowskiego roweru jechały z nami mężowskie buty spd. Piękne, bielusieńkie, dedykowane do triathlonu, super łatwo zapinające się. Mam z T. podobny rozmiar stopy - więc mąż sam z siebie (pisałam już, że musi mnie kochać?) z pogardą prychnął na moje buty do MTB i wyciągnął te swoje cuda. Próbował też wcisnąć mnie w swój trisuit , ale tu już zaprotestowałam i oświadczyłam, że będę biegać we własnych portkach i koszulce.

Po drodze opracowaliśmy Plan. Musiałam, go napisać z wielkiej litery, bo był bardzo poważny:) Otóż postanowiliśmy zrobić użytek z tych lipcowych testów wydolnościowych. Taktyka była taka: na biegu nr 1 (5 km) staram się nie przekraczać tętna 167. Czemu akurat takiego? Bo z testów wyszło, że na tym poziomie przebiega mój próg anerobowy. Jednym słowem, powyżej tych cyferek mój organizm zaczyna wchodzić w spalanie beztlenowe, nie będzie w stanie usuwać kwasu mlekowego. Jeśli pobiegnę za szybko, na maksa,  na rowerze (20 km) i drugim biegu (2,5 km) umrę po prostu.

Biuro zawodów znajdowało się...przy stacji benzynowej:) Wyglądało to dziwnie, z drugiej strony nie dziwię się organizatorom. Obok stacji był parking, bar, w którym wydawano posiłek regeneracyjny po zawodach, było miejsce na zmieszczenie ponad setki ludzi.
Odebrałam numer i pakiet startowy (w pakiecie żadnych niepotrzebnych ulotek i śmieci: bidon i pasek do numeru startowego) i przyszedł czas na obwąchanie się z rowerem: obniżenie siodełka, poluzowanie śrubek w pedałach, bo mąż miał tak mocno ustawione, że miałam kłopoty zarówno we wpięciem jak i wypięciem. Pedały sprawiały mi dodatkowe kłopoty: małżonek do swojej super wycieniowanej szosówy zamontował spd jednostronne, do których nie byłam zupełnie przyzwyczajona i węszyłam kłopoty.
Odstawiliśmy rower do strefy (stojaki na rowery były bardzo sprytnie zmontowane z rusztowań:))
Na rękę dostałam mężowskiego Garmina, bo mój zegarek nie ma trybu multisport. Starałam sobie wbić do głowy, gdzie są które przyciski, bo na moim są trochę inaczej umieszczone - ale i tak się później tak zamotałam, że T. długo miał ze mnie polewkę :)




Rozgrzewka, krótka odprawa dla startujących i ...zaczęło się! Ruszyłam oczywiście za szybko, bo średnia z pierwszego kilometra wyszła mi 4,20 min/km. Zwolniłam, cały czas zezując na to nieszczęsne tętno. 160. 162. 165. Oj, zbliżam się do wartości granicznej. Wyprzedziła mnie jedna pani. Ambicja każe mi biec za nią, rozum stopuje: spokojnie, to dopiero pierwsza dyscyplina. Droga biegnie przez las i pod górkę. Tętno rośnie do 170. Za wysoko ciut. Dobra, babo - ale tego 170 to już nie przekraczasz. Mija mnie druga kobieta. Znów mam wachnięcie - ale znów rozsądek trzyma mnie w ryzach. Powoli zbliżam się do nawrotki, z przeciwka biegną ludzie, którzy są już po niej. Wypatruję kobiet. Widzę dwie. Plus dwie panie, które mnie wyprzedziły. Wychodzi mi, że jestem piąta. Nawrót. Tętno 175. Kurde, za wysokie! Ale na razie nie czuję zmęczenia. Biegnę dalej, starając się nie przyspieszać i pilnować, żeby już tętno wyżej nie skoczyło, ale generalnie Plan jakby lekko legł w gruzach :)

Koło drogi na łące pasły się krowy. Zainteresowane widokiem biegaczy wszystkie stanęły w rządku przypatrując się widowisku. Nagle słyszę: muuuuu! Muuuuu! Muuuuu! Muuuuu!. No proszę, jaki mam doping:)

Już widzę zakręt, za nim będzie już widać rowery. Na zakręcie stoi mąż z dziećmi. "Jesteś piąta!", słyszę. Czyli jednak dobrze policzyłam panie przede mną.
Lecę do roweru, zmiana butów, kask, rower i biegnę. Już jest linia, za którą można wsiąść na rower. Wskakuję i... te cholerne jednostronne pedały! Nogi mi się ześlizgują, tracę równowagę. Nie przewracam się na szczęście, próbuję po raz drugi, jakoś ruszam.

I tu daję pierwszy raz ciała z zegarkiem. Musiałam wcisnąć guzik "lap"przy wbieganiu do strefy i drugi raz przy wybieganiu, żeby przestał rejestrować czas w strefie a zaczął liczyć rower. Zemściła się nieznajomość zegarka i wyświetlacza. Zerknęłam i zobaczyłam strzałkę i kolarza. W moim zmęczonym umyśle zrodziła się myśl, że to oznacza, że niedokładnie wcisnęłam guzik i że jeszcze Garmin liczy mi czas strefy. Wcisnęłam lap jeszcze raz i...okazało się, że teraz  zaczyna mi liczyć strefę. Tą drugą, w której powinnam się znaleźć po zakończeniu jazdy na rowerze. Aaaaaaaa! Przez chwilę zastanawiam się czy da się to jakoś naprawić, ale macham ręką. W końcu przyjechałam tu, żeby się ścigać, a nie bawić zegarkiem. Niech rejestruje jazdę na rowerze jako przebieranie się, może uda się odkręcić to potem w endomondo.

W trakcie dochodzę do ładu i składu z przerzutkami. Na poprzedniej kolarce motylki do wrzucania/zrzucania biegów miałam na ramie - upierdliwe to było strasznie, bo trzeba było jedną rękę zdjąć z kierownicy. Tu manetki są zintegrowane z hamulcami - żyć, nie umierać.
Urywany oddech po bieganiu trochę się uspokaja. Zaczynam cieszyć się jazdą - bo nie da  się ukryć, że jazda na mężowskim rowerze to czysta przyjemność. Trochę psuje mi ją obcieranie pasków od butów - może i rozmiarowo nie odbiegały od mojej stopy, ale to jednak model męski. Po zaciągnięciu paska, ten wystawał za bardzo za but i tą wystającą częścią zawadzałam w trakcie kręcenia z jednej strony o ramę, a z drugiej o łańcuch...(pamiętacie kolor butów?)
Raz. Mijam jedną z pań. Ciekawe jak daleko przede mną są następne. Jedzie mi się dalej bardzo dobrze, choć pojęcia zielonego nie mam z jaką prędkością. Dookoła ładne tereny, z okolicznych domów wyszli ludzie. Obserwują i dopingują. Mijają mnie od czasu do czasu panowie, ale i ja wyprzedzam sporo przedstawicieli płci męskiej.
Swoją drogą mężczyźni są zabawni :) W większości przypadków gdy facet orientował się, że własnie wyprzedziła go kobieta, nagle dostawał przypływu sił witalnych, doganiał mnie i wyprzedzał. Po to, żeby znów zacząć umierać. Ja wtedy znów wyprzedzałam i jechałam dalej, ale z jednym panem bawiłam się tak chyba ze cztery razy:)
Dwa. Dogoniłam następną z pań. Wyprzedziła mnie dość szybko na biegu, ale jedzie na zwykłym góralu.
Trzecią panią doganiam jakoś niedługo później. Jedzie co prawda na szosówce, ale bez spd.
Wiem co to oznacza: jestem druga!!
Przede mną jeszcze ostatnia, długa prosta, już widać Maków, za moment będzie zakręt do strefy.
Na zakręcie znów stoi mąż z dzieciakami i potwierdza moje wyliczenia.

Mama jedzie na tatusia rowerze. Fotografował Wiktor, dziecko nr 1


Zsiadam z roweru. Zawodnicy, którzy już ukończyli klaszczą na mój widok - to bardzo miłe. Ktoś z obsługi zabiera ode mnie rower, nie muszę się męczyć z jego wstawianiem. Zmieniam buty, rzucam kask, czapeczkę na głowę olewam. To tylko 2,5 kilometra. Robię kilka kroków. Sznurówka się rozwiązuje. Trzęsącymi się rękoma poprawiam i znów ruszam. Wciskam ten nieszczęsny guzik lap, żeby Garmin zaczął mi rejestrować bieg. Nogi na początku jak z drewna, ale powoli się rozkręcam. Ciekawe gdzie jest pierwsza kobieta. Chwilę później widzą ją biegnącą już z powrotem. Wiem, że jest nie do dogonienia: ja jeszcze nie widzę nawrotki.
Wreszcie i ja zawracam. Teraz wypatruję kobitek za mną. Widzę panią w zielonej koszulce. Kurczę! Jest blisko! Niepokojąco blisko! To ona była drugą, która wyprzedziła mnie na pierwszym biegu, muszę dać z siebie wszystko!
I wtedy czuję jak druga sznurówka zaczyna mi się obijać o kostkę...Biegnę dalej i gorączkowo myślę. Zatrzymać się i ją zawiązać, czy olać i liczyć na to, że nie nadepnę na nią i nie wywinę orła.
Postanawiam zaryzykować i nie zatrzymuję się.
Las. Za lasem górka, z górki i będzie zakręt. A za zakrętem to już rzut beretem do mety. Sznurówka dalej wkurza. Już jest zakręt, widzę drące się dzieciaki (dziecko nr 3 tak wywijało taką łapką - klapką do klaskania, że aż ją popsuło). Już nie słyszę nic co się dookoła mnie dzieje (między innymi tego, że mąż za mną krzyczy, żebym poczekała na dzieci, które ruszyły za mną), widzę tylko metę przede mną, przyspieszam tak jak tylko się da i wpadam na nią. Udało się! Jestem druga!!
Dopadają mnie dzieciaki, pojawia się mąż. Wolontariuszka zawiesza medal na szyi i podaje wodę. Staram się zwalczyć pragnienie położenia się na chodniku. Z tego wszystkiego zapominam wyłączyć zegarka.


Fotografował Wiktor, dziecko nr 1. Widać moją powiewającą sznurówkę :)




Z kibicem nr 2, Jasiem






Zabieramy rower i wleczemy się w kierunku stacji benzynowej i baru - to tam ma odbyć się losowanie nagród wśród uczestników i dekoracja.
Dzieciaki kłócą się o to kto ma nieść medal. W końcu wyznaczam kolejność.

Śmieszna scena miała miejsce przy samochodzie. Pakujemy rower, ja się przebieram w cywilne ciuchy. Obok nas - miły skądinąd-  pan zagaduje moje dzieci:
- To jak chłopaki? Tata biegał?
No tak. Rodzina. Facet w koszulce z triathlonu w Malborku. I żona z trójką dzieci. Kto tu mógł brać udział w zawodach? :))
- Mama biegała - odpowiadam z uśmiechem
- Ooo, a która mama była?
- Druga - odpowiadam dalej z uśmiechem.
Mina gościa: bezcenna :))

Idziemy do baru zrealizować talon na posiłek regeneracyjny. Dostaję miskę pysznie wyglądającej zupy - z masą warzyw, mięsem (tak, wiem - weganie by kręcili nosem). Żołądek mam ściśnięty na supeł, w ogóle nie czuję głodu - więc porcję oddaję dzieciom. Musiała być dobra, bo nawet moje niejadki - dziecko nr 2 i 3 zjadają ją aż im się uszy trzęsą.
Potem losowanie nagród - jako sierotka robi moje dziecko nr 1 (wylosowało dla tatusia torbę na laptopa) i wreszcie dekoracje. Co ja będę ściemniać - fajnie jest stanąć na pudle:)

Wśród kobiet byłam druga, ale w kategorii wiekowej wskoczyłam na najwyższy stopień podium


Podsumowanie? Bardzo się cieszę, że nie dałam się leniowi i do Makowa pojechałam. tym bardziej, że wszystko skończyło się dla mnie tak fantastycznie:)
Nie do końca udało się pobiec na tempo - ale myślę, że narzucone ograniczenia pomogły utrzymać się w jako takich ryzach. Gdybym pobiegła za wyprzedzającymi mnie paniami - pewnie bym zdechła.
Rower... Z jednej strony jestem z tej części dumna - bo to dzięki niemu trafiłam na najwyższy stopień podium. Z drugiej strony średnia 29,5 km/godzinę na TAKIM rowerze - to nie jest żadna rewelacja. Z trzeciej strony jak się weźmie pod uwagę to, że w ogóle na nim jeździłam wcześniej...;)


Fajna, kameralna impreza i jak na swoją kameralność dość dobrze zorganizowana. Nie jestem pewna czy w przyszłym roku organizatorzy nie zdecydują się jednak na elektroniczny pomiar czasu - bo  ręczne łapanie czasów w poszczególnych konkurencjach przerosło sędziów (nie mam o to pretensji). Jeśli tak się stanie - wzrośnie też opłata startowa.
Generalnie kto wie, kto wie czy za rok znów się nie pojawię w Makowie. Chyba, że mój pech będzie mnie dalej prześladował i znów uniemożliwi wystartowania ponownie w tej samej imprezie.



PS. Zna ktoś sposób na usunięcie z białych butów smaru z łańcucha?

9 komentarzy:

  1. Jejuuuu! Już pisałam że jesteś niesamowita? :) Wielkie gratulacje! Jak tak czytam, zaśmiewając się zresztą bo fajna relacja, jak to sobie wystartowałaś nie trenując wcześniej w ogóle, jadąc na nieznanym ci rowerze, w nie swoich butach i biegłaś z rozwiązanym butem, to nie pozostaje mi nic innego jak tylko wyrazić podziw :) No i co to by było, gdybyś jednak trenowała ? ps. kurcze takie testy to fajna sprawa, tylko pewnie drogie?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niesamowita? Ja bym powiedziała: mało ogarnięta;)

      Usuń
  2. Gratulacje :) . Wynik z rowerku masz OK. Weź pod uwagę jaki był wiatr.

    OdpowiedzUsuń
  3. Sława, chwała i szacun na dzielni!
    Na smar na butach spróbował bym na początek chusteczek do dziecięcych tyłków (zostały Wam jakieś?). Potem mozna spróbować specjalnych chusteczek czyszczących - w markecie budowlanym można nabyć. A jak nie to, to może aceton?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. chusteczki, powiadasz? Będę próbować

      Usuń
  4. Bawiłam się pysznie czytając relację. Start z czapki, bez przygotowań, odejście od Planu, nie Twój rower i buty, a na koniec rozwiązana sznurówka :) Mimo wszystko podium! Super!

    Sama myślałam o duathlonach, bo ja nie jestem pływająca, więc miałabym namiastkę triathlonu, na swoją miarę :) ale... widzę, że ze swoim góralem bez spd, to ja nie zawalczę zbyt wiele na szosie...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ano dużo się działo :))
      Samo spd to może nie jest konieczne (pierwsza baba jechała bez pedałów zatrzaskowych) - ale szosówka baaardzo pomaga. Szczególnie, gdy się jedzie pod wiatr.
      Zamiast spd można spróbować nosków: pedałowanie będzie bardziej efektywne, a w strefie zmian odpada zmiana butów

      Usuń
  5. Gratuluję startu i zapraszam do zabawy :) Zostałaś nominowana http://mflyingshoes.blogspot.com/2014/09/7-faktow-o-mnie.html :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Magda - dzięki! Do zabawy włączyłam się częściowo :)

    OdpowiedzUsuń

Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger