piątek, 21 listopada 2014

Nadmorska wyrypa dzień drugi

Nie wiem jak panowie, ale mnie drugiego dnia trudniej było się zebrać. Już wiedziałam jak to jest wyjść na ten ziąb. Już wiedziałam jakie to uczucie, gdy po przerwie dłuższej niż pięć minut człowiek zaczyna stygnąć i marznąć. Ale przede wszystkim problemem były moje cztery litery. Przez pierwsze minuty nie byłam w stanie usiąść całym ciężarem na siodełku. Może i kondycyjnie dawałam radę pedałować, ale mój tyłek absolutnie nie był przyzwyczajony do kilkugodzinnego siedzenia na siodełku.
Ruszyliśmy jak było jeszcze ciemno. Nasza trasa tuż za Ustką skręciła w las. Musiałam wyciągnąć czołówkę, żeby widzieć, gdzie jadę. Małżonek z kumplem jechali kawałek przede mną.
Nagle usłyszałam mrożący - przynajmniej moją- krew w żyłach krzyk Piotrka. Normalnie myślałam, że zawału dostanę! Przyczyną był dzik, który wyleciał z lasu tuż przed chłopakami i ten dziki ryk miał go wystraszyć. To było nasze drugie spotkanie z leśną zwierzyną. Dzień wcześniej przede mną, jakieś 20-30 metrów wyleciały z lasu cztery łanie z jeleniem na końcu. Pomimo, że miałam na szyi aparat i wystarczająco dużo czasu, żeby po niego sięgnąć, nie byłam w stanie zrobić zdjęcia. Stałam z otwartymi ustami i gapiłam się po prostu na przeskakujące z gracją przez leśne przeszkody zwierzęta, aż te zniknęły w lesie.
Przez dłuższy czas wydawało się, że poranne spotkanie z dzikiem było najbardziej ekscytującym wydarzeniem tego dnia. No może poza parokrotnym gubieniem trasy :)



Trasa wiodła głownie asfaltem lub po szerokich polnych drogach. Drogi asfaltowe były bardzo "boczne",  ruch samochodowy był dość okazjonalny. Inna sprawa, że pogoda nie zachęcała do wyściubiania nosa z domu. Potwornie wiało. I pomimo, że kierunek naszej jazdy sprawiał, że wiatr głównie nam pomagał, to zdarzały się momenty (głownie po odkryciach, że jedziemy nie tam gdzie chcieliśmy), że pod ten wiatr trzeba było kręcić.




Za Dąbkami COŚ zaczęło się dziać.
Jechaliśmy sobie spokojnie wąską, nieuczęszczaną drogą. Olaliśmy czerwony szlak, który skręcił w las ewidentnie w kierunku plaży i pojechaliśmy prosto.
Z pewnym niepokojem łypałam na dwa wielkie psy, które obszczekały nas zza ogrodzenia jakiś zabudowań. Z niepokojem - bo na oścież była otwarta brama. Ponieważ jednak jadąc oddalaliśmy się od niej, a psy podążały za nami, nie spostrzegły, że mogą wybiec na drogę.
Jechanie wkrótce się skończyło. A konkretnie skończyła się droga na ogrodzeniu opatrzonym tablicą "Teren Urzędu Morskiego. Wstęp wzbroniony". Z prawej strony mieliśmy morze. Z lewej-  jezioro Bukowo, którego nie chciało nam się objeżdżać i postanowiliśmy sprytnie przemknąć pomiędzy. Teraz do wyboru mieliśmy albo cofnąć się kawał, pewnie z kilkanaście kilometrów nadrabiając, w celu objechania jeziora, albo... przepchać rowery plażą.
Wybraliśmy wariant numer dwa. Znów jechaliśmy wzdłuż ogrodzenia z obszczekującymi nas psami. Niestety tym razem zbliżaliśmy się ku otwartej bramie i psy nagle spostrzegły jak wielkie możliwości się przed nimi otworzyły... Przez chwilę zrobiło się nieciekawie. Kolega Piotrek próbował odstraszyć czworonogi swoim krzykiem, ja wrzasnęłam komendę znaną chyba każdemu wiejskiemu psu: "do budy!". Nie wiem co podziałało - ale wyszliśmy z tego bez pogryzień.
No to teraz tylko jakieś 4 kilometry plażą...





Szło się średnio, oczywiście. Szybko odkryliśmy, że jedyna rada to iść po śladach prowadzącego. A prowadził Piotr, idąc dość dziarskim krokiem. Pomyślałam sobie, że przez to, że ma na nogach buty trekingowe, łatwiej mu iść przez piach i tak się nie zapada jak my w tych naszych rowerowych laczkach. Kolega ani przez chwilę nie zwalniał. Po prostu nagle stanął, pierdyknął rower w piach i bardzo głośno i długo mówił co myśli o piasku i jego matce ;).
Brnęliśmy dalej, dwa razy filując zza wydm czy da radę zwiać już z plaży czy jeszcze nie. Aż wreszcie doczekaliśmy się widoku ludzi na horyzoncie. A to oznaczało, że gdzieś tam musi być cywilizacja.
I rzeczywiście. Nie tylko odnaleźliśmy drogę i szlak. Zapędziliśmy się  również w odnogę kończącą się potężną bramą, ze znakiem zakazu i tablicą "ostoja zwierzyny, wstęp wzbroniony". Takie tablice zdarzyło nam się spotkać osiem lat temu i już wiedzieliśmy, że oznaczają one raczej tereny wojskowe niż ostoję zwierzyny ;). Potulnie wróciliśmy na szlak.
Potem już żadnych spektakularnych przygód nie mieliśmy. Staraliśmy się jechać bez zbędnych przerw. Po pierwsze gonił nas czas, po drugie prognoza pogody. Według niej w okolicach godziny szesnastej aura miała przestać być dla nas łaskawa i miało zacząć padać.
Ostatni fragment naszej trasy to ścieżka rowerowa idąca samym wybrzeżem aż do samego  Kołobrzegu. Pod koniec jazda zamieniła się trochę w sport ekstremalny. Zapadł już zmrok i zaczęła się zabawa pod tytułem "zgadnij czy ktoś jest przed tobą". A było całkiem sporo osób. Czasem światło mojej czołówki wyłapywało jakiś odblaskowy element odzieży, ale często mijaliśmy ludzi zupełnie niewidocznych dla nikogo. Rowerzystów bez żadnego oświetlenia również. Obyło się bez żadnych wypadków, szczęśliwie. Jedynym poszkodowanym okazał się mój dzwonek rowerowy, który nie wytrzymał ciągłego używania i się popsuł.
Koło siedemnastej, po przejechaniu 128 kilometrów, w lekko kropiącym deszczu wjechaliśmy do Kołobrzegu.
Najpierw podjechaliśmy na dworzec, gdzie odbyła się nieudana próba kupna biletów (dlaczego nieudana, o tym za chwilę), a potem udaliśmy się skonsumować pożegnalną rybkę.
I gdy tak tajaliśmy w ciepełku, pałaszując zasłużony obiad, za oknem rozpadało się na dobre. To już nie było kropienie ani mżawka. To było ciężkie, zacinające jesienne deszczysko.
Obiad jedliśmy jakieś 300 metrów od dworca, a i tak, tak krótki przejazd spowodował, że w hali pojawiliśmy się szczękając zębami i trzęsąc się z zimna.


A o co chodzi z tymi biletami? Cóż, zaczęło się od niespodzianek PKP to i na nich się skończy :)
Po pierwsze, jeśli ktoś z Was zawita na kołobrzeski dworzec, nie próbujcie sprawdzać na dworcowym zegarze czy przypadkiem nie spóźniliście się na pociąg. Czemu? Bo go nie znajdziecie:)
Ani w hali dworcowej, ani na peronach nie uświadczycie ani cienia zegara. Dziwne to - ale w świecie, gdzie robi się wypasiony podjazd pod dwa marne schodki nie zauważając jednocześnie kilkudziesięciu prowadzących na perony, nic mnie już nie zdziwi.
Biletów nie udało nam się kupić, gdyż właśnie wtedy system rezerwacji biletów postanowił był paść i nie podniósł się przed dni następnych kilka. Oczywiście do pociągu wsiedliśmy, bilet kupiliśmy u konduktora.


Podsumowanie? Dwa dni. 228 kilometrów. 13 godzin w siodle. Potworne zakwasy w nogach. Tyłek obtarty do krwi.
W przyszłym roku też chcę z nimi jechać.









5 komentarzy:

  1. Ach, doskonale rozumiem Twoje znieruchomienie gdy zobaczyłaś łanie i jelenia. Na jednych z zawodów na orientację kilkanaście metrów przede mną przefrunął nad drogą właśnie jeleń. To był niesamowity widok!

    A podsumowanie kończące wyrypę, miodzio:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Och, bo to fajny wyjazd był :-) Pomimo strupów na dupie:-P

    OdpowiedzUsuń
  3. pozazdrościć takich podróży :) powodzenia w dalszych wyprawach :)

    OdpowiedzUsuń
  4. ja również zazdroszczę takich wyjazdów :) jak nie praca, to szkoła i tak w kółko

    OdpowiedzUsuń
  5. W sumie ten wyjazd wymagał tylko trochę samozaparcia - bo zamknął się w weekendzie. W piątek po pracy w pociag - sobota, niedziela jazda. W niedzielę wieczorem - znów w pociag. Piąta rano na dworcu. do domu - kąpiel - szykowanie dzieciaków do szkoły i do roboty :). Raz na jakiś czas można sobie zafundować taki maraton.

    OdpowiedzUsuń

Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger