niedziela, 18 stycznia 2015

Zawodowy weekend

Ale mi się tytuł wymyślił, nie?

A teraz do rzeczy. Zawodowy - bo pod znakiem zawodów, oczywiście. Nie tylko moich. W sobotę wystartował mój małżonek w Warszawskim Triathlonie Zimowym. Ja z młodszymi dzieciakami (starszy szaleje na na obozie judo w Zakopanem) polazłam jako kibic.

Z tym kibicowaniem i startem to też różnie mogło być, bo żadne z nas prawie do samego końca nie skojarzyło, że w dzień startu powinnam być pracy (niestety, część sobót mam pracującą). Zorientowałam się na dzień przed... Rychło w czas, nie? Na szczęście w pracy udało się załatwić wolne i miał się kto zająć dzieciakami, gdy mój mąż biegał, jeździł na łyżwach i jeździł na rowerze.

Pogoda w ten weekend była iście wiosenna, więc triathlon zimowy był zimowym tylko z nazwy.
Tibor dojechał, poprawił czas z zeszłego roku (choć fakt, że rok temu warunki były dla odmiany bardzo zimowe), jest z siebie zadowolony.

Szykowanie roweru


Łapki mocy :)


Gdzie ten tata...





A dziś była zmiana. Mąż kibicował, a startowałam ja. Pogoda dalej utrzymała się raczej wiosenna. Dwa lata temu był mróz chyba z -15. Rok temu waliło śniegiem. A teraz temperatura na plusie, śniegu ni hu hu. Ja bez rękawiczek, w opasce na głowie, getrach 3/4. Połowa stycznia, taaa...

Rok temu nie udało się pobiec w Biegu Chomiczówki: rozchorowałam się. Byłam wtedy bardzo rozczarowana, bo ten bieg miał mieć symboliczny wymiar. Moje pierwsze zawody, w których wystartowałam były w tym miejscu. Biegłam wtedy w krótszym biegu, pięciokilometrowym. 15 kilometrów było dla mnie dystansem z kosmosu. Dłuższych dystansów moja wyobraźnia nie ogarniała. Zeszłoroczna Chomiczówka miała być takim podsumowaniem, zatoczeniem koła. Nie wyszło, trudno.

W tym roku obyło się bez problemów zdrowotnych. Po pakiet startowy postanowiłam pobiec :) Trochę, żeby rozruszać nogi, trochę dlatego, że chwilowo jestem bez prawa jazdy (cały portfel niestety wyparował mi podczas wyjazdu na narty w ubiegłym tygodniu. Wszystkie dokumenty są już pozastrzegane, wnioski o nowe złożone, no ale lepiej losu nie kusić - po co mam szlajać się autem bez prawka?)
Potruchtałam, odebrałam, wróciłam. I minę miałam nietęgą. bo biegło mi się...strasznie. Nogi jakieś ciężkie takie, ledwo nimi przebierałam. A dystans nie był długi - bo 6 km z groszami. Tempo miałam zdecydowanie nie startowe. W domu zmęczona padłam i zasnęłam. Obudziłam się o dwudziestej. Wyspana. Więc spać poszłam z powrotem o drugiej w nocy. Budzik nastawiłam na siódmą. Niezły galimatias zafundowałam mojego organizmowi :)

Tuż przed startem Tibor tradycyjnie zapytał się na jaki czas biegnę, a ja tradycyjnie na ostatnią chwilę zaczęłam dumać jak ja mam do cholery pobiec?
W życiu na takim dystansie nie biegłam w zawodach. Pewnie trzeba pobiec wolniej niż dychę, a szybciej niż półmaraton. A oprócz tego musiałam wziąć pod uwagę, że za tydzień biegnę z moim mężem półmaraton właśnie. Jakie tempo wybrać, żeby pobiec na miarę swoich możliwości, a jednocześnie nie dolecieć z pawiem w gardle ze zmęczenia?
Zrobiłam odniesienie do półmaratonu i naniosłam pewne poprawki. Skoro ostatnią połówkę biegłam średnim tempem 5:07, to sobie wydumałam, że tu postaram się biec ciut szybciej. Czyli generalnie postanowiłam wcelować z czasem w okolice 1:15.
I z tym postanowieniem udałam się na start w poszukiwaniu swojej strefy czasowej. Tam zostałam zdybana przez Smashing Pąpkinsów (sama miałam pąpkinsową koszulkę). Fotograf organizatora zrobił nam nawet wspólne zdjęcie jak robimy pompki - ale pewnie w necie pojawi się za kilka dni.
Reszta drużyny ruszyła do przodu, ale ja się spłoszyłam i zostałam w strefie z czasem od 1:16 do 1:27.

Ruszyliśmy.
Bałam się trochę formuły biegu. Znaczy, że trzy pętle się robi. Bałam się, że to będzie nudne. Ale myliłam się. Ta powtarzalność nadała mi rytm. Wiedziałam w którym miejscu jestem. Że jak widzę ten budynek to za moment będzie zakręt. A jak przebiegniemy ulicę to tyle a tyle zostało do skończenia okrążenia.

Wielką niespodziankę zrobił Krasus, który nie mógł pojawić się na starcie z powodu zobowiązań towarzyskich. I nagle w trakcie drugiego krążenia, ktoś się do mnie drze. A to on! Pobiec nie pobiegł, ale przyjechał z drugiego końca miasta pokibicować Pąpkinsom. Od razu banana na twarzy dostałam:). A jak na trzecim okrążeniu dołączył do niego jeszcze mój mąż z dzieciakami - to razem narobili takiego rabanu, że wykrzesałam z siebie siły na finisz, o jaki w życiu bym się nie podejrzewała :)
No właśnie - biegło mi się na szczęście dobrze. Mój naprędce sklecony plan zrealizowałam z nawiązką - ze średnim tempem udało mi się zejść poniżej 5min/km, Metę przekroczyłam z czasem 1:13:05.

A teraz czas zacząć pakowanie. Bo przyszłotygodniowy półmaraton odbędzie się w dość egzotycznych warunkach - na Gran Canarii.


Na starcie - kolorowo

Mopsy dwa

Koniec pierwszego krążenia

Koniec drugiego krążenia

Finisz

Kotek też kibicował 

4 komentarze:

  1. Posłaliście syna na judo? Czaaaad :-D
    Byłbym zapomniał. Graty dł Obojga! :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Syn ma judo w szkole - i w ramach sekcji jeździ w lato i zimę na obozy. Na zimowym obozie jeszcze uczy się jeździć na nartach :)

      Usuń
    2. Super inicjatywa szkoły. Rzadko spotykane jest, żeby szkoła nauczała jakiejś jednej dyscypliny. Co do biegu, to fajnie, że od małego zaszczepiacie w dzieciakach zamiłowanie do sportu zabierając ich na tego typu imprezy. :)

      Usuń

Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger