sobota, 27 czerwca 2015

Jeszcze o tym biegu na literkę R

Jak już pisałam na FB, chwilowo byczę się. Więc w ramach byczenia powrócę jeszcze do Biegu Rzeźnika i opowiem trochę o stronie technicznej.

Początek moich przygotowań przypada na grudzień. Co prawda było wtedy jeszcze przed losowaniem, więc nie wiedziałam czy w ogóle z Ewą wystartujemy, ale plan B zakładał, że jak nie Rzeźnik to Maraton Gór Stołowych.
Podglądam sobie historię Endomondo i ewidentnie widać, że od grudnia wzięłam się do roboty:

Widać, że ilość kilometrów wzrosła. Pewnie część osób by mnie wyśmiało widząc te liczby - ale jak na mnie i biorąc pod uwagę ile do tej pory biegałam, to naprawdę był skok w górę.
Od 1 grudnia do 5 czerwca wyszłam 84 razy biegać. Większość tego biegania odbywała się w promieniu 5- 8  kilometrów od domu (w Warszawie mieszkam, tak dla ścisłości. Nie w Zakopanem ;). Wyjątek stanowiły zawody: półmaraton na Gran Canarii w lutym, maraton w Paryżu w kwietniu i na koniec wyjazd w Bieszczady na rekonesans trasy na trzy tygodnie przed biegiem.
Oprócz tego z bliższych startów był Bieg Chomiczówki w styczniu (ale on się kwalifikuje pod 5-8 kilometrów od domu), Półmaraton Warszawski w marcu i poznański Wings for Life w maju (ten ostatni bieg, pomimo, że też uliczny był ze względu na swoją formułę i warunki pogodowe dobrym treningiem głowy i buntującego się ciała)

Raz w tygodniu chadzałam na zajęcia Boot Camp, a od stycznia, gdy Piotrek z Magdą postanowili treningi prowadzić pod własnym szyldem - na Power Training. Tych zajęć odbyłam w sumie 13. Najbardziej sumiennie pojawiałam się w lutym i w marcu - potem zaczęło mi się to trochę rozłazić ze względu na zaplanowane starty - bo albo byłam tuż przed zawodami i nie chciałam się zmęczyć, albo byłam po zawodach i dochodziłam do siebie :) Ale to co pochodziłam to moje i mogę z czystym sercem powiedzieć, że ta godzina treningu w tygodniu dużo mi dała. Te wszystkie pompki, burpeesy, podskoki, wyskoki, wypady, planki, brzuszki były fajnym uzupełnieniem mojego biegania. Wzmocniły mi nogi, wzmocniły mi core. No i nie mogę zapomnieć o biegowej tabacie :) Miałam jej dosyć - ale widziałam efekty - życiówki na płaskich dystansach posypały mi się tej wiosny :).

Im bliżej było czerwca, tym bardziej skupiałam się na bieganiu pod górkę. Najpierw chodziłam sobie do parku Moczydło, by tam męczyć Kopiec Moczydłowski. Wyglądało to mniej więcej tak:

Potem przerzuciłam się na Forty Bema, które może i nie oferowały tak długiego podbiegu, ale są bardziej różnorodne. Górek, góreczek, podbiegów, zbiegów, piachu, korzeni, trawy jest tam trochę i pomimo, że kręci się tam człowiek jak smród po gaciach, to można się zmęczyć.


Pisałam coś o kręceniu się jak smród po gaciach? :))
Gdy zrobiło się cieplej, dzieciaki zaczęły dojeżdżać do szkoły i przedszkola na rowerach. Postanowiłam odprowadzanie ich wykorzystać z pożytkiem dla siebie - i po prostu biegłam za nimi. Do domu wracałam przez Fort Bema, kręcąc moje kółka. Potem prysznic - i do pracy.

Im było bliżej czerwca tym bardziej skupiałam się na sile. Coraz mniej truchtałam po płaskim, po chodnikach, a coraz więcej było Fortów. Na koniec nawet jak robiłam sobie dłuższe biegi - to na koniec, na zmęczeniu i tak dożynałam się w parku. Nie mając pod ręką prawdziwych gór i nie mając za bardzo możliwości weekendowych wyjazdów, starałam w ten sposób przygotować organizm do tego, że będzie ciężko.

Pierwszy i jedyny wyjazd w góry miał miejsce na trzy tygodnie przed biegiem. Z moją partnerką, Krasusem, Bo, Pawłem i Bartkiem pojechaliśmy obwąchiwać trasę biegu. Dla mnie był to też sprawdzian: co to moje trenowanie na nizinach, głównie pod domem dało.
Okazało się, że nie jest źle. Że nie odstaję od towarzystwa, a są momenty, gdzie idzie mi całkiem, całkiem. Okazało się również, że kocham zbiegi :) Co prawda Rzeźnik trzy tygodnie później moją miłość wystawił na ciężką próbę - bo co innego zbiegać mając 15 kilometrów w nogach, a zupełnie co innego gdy ma się ich siedemdziesiąt - ale wtedy ten wyjazd mocno podbudował moje morale. Na tyle mocno, że kolejne podpytywanie mojej biegowej partnerki czy robimy jakieś założenia czasowe, nie zbyłam stwierdzeniem, że co będzie - to będzie, tylko rzuciłam cyframi.

Plan minimum nie wzbudził w Ewie emocji - obie byłyśmy zgodne co do 13 godzin. Ale plan maksimum - czyli próbować złamać czas zeszłorocznego trzeciego teamu kobiecego, który wynosił 12:21, spowodował już pewną nerwowość :)
Ewa przyjęła jednak plan na klatę i jako ta bardziej poukładana część Matek parę dni później wysłała mailem planowane międzyczasy na przepakach :) Nie mam pojęcia w którym momencie rozpiskę zaczęłyśmy wyprzedzać. W Cisnej byłyśmy bodajże 4 minuty później niż zakładałyśmy.
A potem Ewie wyładował się zegarek, a ja...a ja aż tak bardzo poukładana nie jestem :) Biegłam tak jak mi nogi pozwalały, tak, żebyśmy się nie pogubiły. Co z tego wyszło - to już wiecie :)

Jak mi się z Ewą biegło? Było dobrze. Miałam stresa przed startem. Niby życiówki na biegach ulicznych w półmaratonie i maratonie mamy mocno zbliżone. Ale to góry -więc jakby trochę inaczej. Przed zawodami biegłyśmy ze sobą chyba cztery razy. Raz wybieganie po lasach w okolicach Wawra, raz rundka po Warszawie przez kopce, raz przez część trasy Półmaratonu Warszawskiego i na koniec Bieszczady.
 I po tych Bieszczadach wróciłam z mętlikiem w głowie. Ewa pojechała tam z lekka umierająca po zatruciu pokarmowym, osłabiona i nie w pełni sił. Ja się mentalnie trochę miotałam: czy powinnam zostawać z Ewą, czy biec z grupą. Czy nie będzie miała za złe, jeśli gdzieś sobie polecę przodem? Generalnie te Bieszczady, które miały stanowić taką kropkę nad i jeśli chodzi o współpracę nas, jako teamu, przez chorobę Ewy - nic nie wyjaśnił:) Wiedziałam tylko, że najprawdopodobniej będę ciut mocniejsza na zbiegach i muszę się pilnować, żebyśmy się nie pogubiły. Ewa natomiast tłukła w trakcie przygotować o wiele więcej kilometrów - potrafiła nawet przekroczyć ich 300 w miesiącu, (liczba, do której ja się nigdy nie zbliżyłam) - więc byłam pewna, że jak tylko dojdzie do siebie po zatruciu - to moc będzie i obym jej dotrzymała kroku.

Ustaliłyśmy przed biegiem, że przy zbiegach stosujemy metodę wyczytaną u Dołęgowskich - bieganie po śladach prowadzącego. I to się sprawdziło.
Dogadałyśmy też co się z nami dzieje na dużym zmęczeniu. Ewa stwierdziła, że pewnie wyciągnie słuchawki i będzie w nich biegła (zapomniała o nich :). Ja ostrzegłam, że zmęczona nie gadam i nie lubię odpowiadać na pytania. Skupiam się w tedy na wysiłku i mam  trudności, żeby w ogóle ogarnąć co ktoś do mnie mówi.
Pod tym względem myślę, że się dograłyśmy. Biegłyśmy cały czas razem. co wcale nie jest takie łatwe. Nawet sobie nie wyobrażacie ilu mijałyśmy zawodników biegnących samych, bez partnerów.

Co nam wyszło? Noo - czas nam wyszedł z nawiązką :).
Sprawdził się też pomysł podpowiedziany przez Pawła, żeby pierwszą część dystansu pobiec bez plecaków, z pasem biodrowym z bidonem. Sprawdziły się kijki Black Diamonda. Na zmęczeniu, w biegu, dłużej mi szło ich składanie na odcinkach, gdzie ich nie potrzebowałam. Pewnie mogłabym sobie darować te kombinacje sprzętowe - ale bałam się, że komuś niechcący zrobię krzywdę (sama o mały włos bym nie zarobiła końcówką w oko, więc wolałam biec ze złożonymi).

Buty, speedcrossy też dały radę. Pamiętam, że część osób na FB radziła mi wziąć sobie na jeden z przepaków zapasowe. Pod koniec stopy już mnie bolały, przy zbiegach czułam każdy kamień - ale myślę, że po tylu kilometrach w każdych butach tak bym się czuła. Zmasakrowany mam jeden paznokieć i dalej go obserwuję czy postanowi mnie opuścić czy zostanie na dłużej. Na razie jego niezbyt ładny kolor maskuję lakierem do paznokci :)

Pomimo, że dystans był zacny, nie założyłam getrów kompresyjnych. Czemu? Powód był prozaiczny: z prognoz wynikało,że będzie lampa. Ja jestem z osób, które bardzo szybko się opalają. Jak sobie wyobraziłam moje nogi opalone w wąski pasek nad i pod kolanem, którego za Chiny bym się nie pozbyła - to postanowiłam z kompresji zrezygnować.

Miałam ze sobą różne dostarczacze energii. Był baton Chia Charge, były żele Squeezy, były żele SIS. Okazało się, że dla mnie strzałem w dziesiątkę były właśnie SIS. Żele, których nie trzeba popijać wodą, łatwo je "wyciućkać" z opakowania, bo są rzadkie. I nie są za bardzo słodkie.
W sumie zjadłam cztery SIS-y i jeden żel pomidorowy Squeezy. Plus kawałek żółtego sera na punkcie w Smereku. Chia nie spróbowałam. W ogóle nie miałam ochoty nic gryźć stałego. Nawet ten plasterek sera stawał mi w gardle.
Myślę, że mogłam tych żeli zjeść więcej. Szczególnie jak usłyszałam ile ich pochłonęli zwycięzcy - czterdzieści cztery (sic!)

Co nam nie wyszło? Myślę, że duże pole do popisu dawała tzw. droga Mirka. Szuterek lecący lekko w dół, na którym można sporo nadrobić. O ile ma się siły po zbiegu z Fereczatej :) My tej siły nie miałyśmy - ten fragment trasy pokonałyśmy Gallowayem. maszerując i truchtając na zmianę.
Z drugiej strony myślę, że gdybyśmy  usiłowały to pobiec w ciągu - nie miałybyśmy siły na połoninach. Więc w sumie dobrze wyszło jak wyszło. Widocznie tak miało być.

Przepaki. Tu bez dwóch zdań mogłyśmy coś urwać. W Cisnej i w Smereku mogłyśmy zabawić krócej - wyszło nam po 6,5 minuty. Myślę, że jakbyśmy pilnowały czasu - i w ogóle wcześniej ustaliły ile czasu spędzamy na każdym z przepaków - spokojnie byśmy po 3 minuty były w stanie urwać. Sześć minut do przodu...
Jak ważne są czasy spędzone na punktach, niech uzmysłowi takie małe gdybanie: druga para kobieca wbiegła na metę osiem minut przed nami. Gdybyśmy zaoszczędziły te 6 minut - przewaga skurczyłaby się do dwóch minut...Ale tak jak pisałam - to czyste gdybanie i daleko idące spekulacje mające na celu lepsze uzmysłowienie że punkty i czas na nich spędzony jest bardzo ważny. Dużą sztuką jest spędzić na nich jak najmniej czasu. A wierzcie mi - że gdy człowiek mega zmęczony dociera w miejsce z izotonikami, colą, żarciem - bardzo ciężko jest się zmobilizować i szybko zwiać.

Generalnie dobrze wyszło jak wyszło. Co ja piszę: rewelacyjnie wyszło! Ale jeśli chodzi o biegi górskie, dalej jestem taka malutka. Ale będę się uczyć.
Na pewno jeszcze w tym roku powrócę z mężem w Bieszczady - zamierzamy wziąć udział w Ultramaratonie Bieszczadzkim. Plany przyszłoroczne są w fazie omawiania:)




5 komentarzy:

  1. Bardzo dobrze wyszło:) Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Jak się tak czyta Twoje refleksje, to ten Rzeźnik nie wydaje się wcale taki straszny ;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miałyśmy dobry dzień :) Ale jeśli myślisz, że z palcem w nosie to poszło - to co to to nie. Pamiętam bardzo dobrze jak na końcówce zbiegu przy każdym kroku pojękiwałam z bólu.

      Usuń
  3. Wiesz co, faktycznie gdyby tak na tych przepakach urwać (a dało się) i na Mirku więcej pobiec to kto wie, może byśmy walczyły na finiszu o drugie :)
    Tak przy okazji fajnie było przeczytać o Rz. z Twojego punktu widzenia :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z przepakami myślę, że urwanie czasu leżało w naszym zasięgu jak najbardziej. Natomiast co do Drogi Mirka byłabym ostrożniejsza. Teoretycznie - tak. Praktycznie - gdybyśmy były w stanie - to byśmy urwały.

      Usuń

Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger