środa, 24 stycznia 2018

Na dobry początek roku: Chomiczówka i test wydolnościowy

Tak, znów będę opędzlowywać dwie kwestie w jednym wpisie :) Po pierwsze nie uważam, żeby test wydolnościowy zasługiwał na osobną notkę. Nie mam zamiaru rozwodzić się nad cyferkami i popełniać nie wiadomo jakiej analizy, bo cyferki te, nie oszukujmy się, interesują głownie mnie, Piotrka - trenera i pewnie mojego męża :). Po drugie: czas matki czworga dziatek cenny jest niezwykle, więc nie będę się rozdrabniać, o!

Samo badanie wydolnościowe wyszło raczej pozytywnie. W porównaniu z badaniami z roku 2014 wszystkie strefy, progi przebiegają przy mniej więcej takim samym tętnie. Tylko przy innych prędkościach:) Jednym słowem: biegam szybciej. Zwiększyło mi się ciutkę VO2max, zwiększyła wentylacja płuc, zmniejszyło tętno maksymalne. To wszystko świadczy o tym, że się dobrze dzieje :)
Gorzej się dzieje jeśli chodzi o koszt fizjologiczny biegu, bo ten w porównaniu z poprzednim badaniem wyszedł o wiele wyższy. Główną tego przyczyną jest moja waga, wyższa niż w roku 2014. Owszem, udało mi się zrzucić to moje 18 czy 19 ciążowych kilogramów, ale w momencie zajścia w ciążę ważyłam ciut więcej niż zazwyczaj. Przyznam się, że ten fakt jakoś do tej pory nie zaprzątał mojej głowy. Cieszyłam się, że udało mi się zrzucić kilogramy ciążowe i że mieszczę się w moje ciuchy biegowe.
Skład moich cielesnych powłok już mną z lekka tapnął. Bo tu, czarno na białym wyszło, że przybyło mi sadła, oj przybyło. Mogę tylko podejrzewać, że 8 miesięcy z haczkiem hodowania nowego człowieka i co za tym idzie, przerwa w bieganiu, miały na to niebagatelny wpływ. Nie mogę jednak w nieskończoność zakrywać się ciążą, od której minął już ponad rok. Na wszelki wypadek chcę zrobić badania krwi, żeby sprawdzić czy to, że zwiększona ilość treningów nie wpłynęła na spadek wagi to tylko efekt moich błędów żywieniowych, czy też gdzieś w organizmie została zakłócona jakaś równowaga, na przykład hormonalna. W każdym razie muszę temat powoli ogarnąć. Jak sobie pomyślę, co by się mogło treningowo zadziać, gdybym trochę tego tłuszczu zamieniła na mięśnie, skoro teraz, z tym co mam, biegam szybciej niż przed ciążą...(tu wyobraźcie sobie moją rozmarzoną minę ;)
Zmieńmy jednak temat, nie ma nic bardziej wkurzającego, niż kobita non stop kolor zastanawiająca się nad tym, czy jest gruba ;) No chyba, że jest to Kabaret Hrabi :) (poszukajcie skeczu "Tytanik").

Chomiczówka. Bieg z tradycjami, tegoroczna impreza była trzydziestą piatą. Piętnaście kilometrów to już kawałek wytrzymałościowego biegania - i dlatego za zgodą Trenera wzięłam i się zapisałam, traktując ten bieg jako mocny trening.
W tym roku troszeczkę zmodyfikowano trasę, wydłużono pętlę i biegacze mieli do pokonania dwa, a nie trzy okrążenia. Z jednej strony dobrze, z drugiej strony pojawiły się nielubiane przeze mnie agrafki, które wybijają jednak z rytmu.
Założeń nie dostałam żadnych, a sama, chyba trochę zmęczona tym ciągłym bieganiem pod linijkę, pilnowaniem tętna (bo biegam głównie na tętno), pomyślałam, że walę rachuby, zastanawianie się, kalkulacje i założenia. Lecę na czuja i zobaczymy czym to się skończy. Jedyne co stwierdziłam, że fajnie, żeby mi wyszło, to w miarę równe tempo przez cały dystans.
Jak powiedziałam - tak zrobiłam i przez całe piętnaście kilometrów ani razu nie zerknęłam na zegarek.
Do dziewiątego kilometra leciało mi się dobrze i miałam wrażenie, że całkiem szybko. Nawet przez moment podjarałam się, że wyprzedziłam koleżankę Kasię - Rakietę, ale Kasia miała ten bieg przebiec z narastającą prędkością, więc jak przyspieszyła - to tyle ją widziałam :)
Po dziewiątym kilometrze coś się popsuło i zaczęłam zaliczać mały kryzys. Starałam się przebierać nogami, ale czułam, że musiałam zwolnić. Udało mi się pozbierać jakoś w okolicach trzynastego kilometra i całkiem raźno do mety dobiegłam. Nic więcej chyba bym z siebie nie wydusiła, bo na ostatnich kilkuset metrach czułam się jak na końcówce testu wydolnościowego :)
Czas 1:10:14 bardzo mnie ucieszył, tym bardziej, że był sporo lepszy od tego, który uzyskałam w 2015 roku. Znaczy - życiówkę nabiegałam.

fot:www.maratonczyk.pl


Na start przybyłam na własnych nogach, truchtając (mieszkam w sumie dość niedaleko) i w taki sam sposób miałam zamiar wrócić. Trzeba było zwolnić babcię z opieki nad młodszymi wnukami, żeby zdążyła na Polski Bus i przygotować się do odbioru z zimowiska starszaków (mąż w tym czasie szlajał się na Spartan Race w Czechach). Jeszcze łyk gorącej herbaty na mecie, jeszcze słówko ze znajomym i właściwie chciałam ruszać, ale postanowiłam zerknąć jeszcze w telefon czy przyszedł sms z oficjalnym czasem.
Przyszedł, a ja zaliczyłam opad szczęki i z takim właśnie opadem, wpatrującą się w informację, że K40-3, zastała mnie Ania, która pomogła mi się ogarnąć mentalnie, wyśmiawszy serdecznie moje "ale ja nie mam żadnego stroju", pokazać którędy na dekorację. Jednym słowem zaopiekowała się niczego nie spodziewającą się sierotą :)
Dekoracje na szczęście odbywały się w ciepełku, w pobliskiej szkole podstawowej, więc zdążyłam jako tako podsuszyć ubranie, które miałam na sobie i ogarnąć lekkie dygotki z zimna. Po to, żeby okazało się, że cała impreza jest na sali gimnastycznej, w której otwarte było co drugie okno, aaaaaa.
Dałam jednak radę, nawet rozebrałam się do krótkiego rękawka, żeby pokazać koszulkę - bo biegłam pod egidą Power Training :)

fot: www.maratonczyk.pl


A potem rura do domu, bo Polski Bus i dzieciaki. Na odbiór których lekko się spóźniłam zresztą - ale opiekująca się trenerka została o tym uprzedzona.

Cóż - myślę, że to był całkiem sympatyczny początek sezonu, z lekkim przytupem weszłam w nową dla mnie kategorię wiekową:) Jeszcze tylko w weekend Wilcze Gronie i mogę już na serio zacząć trząść portkami.
Do Transgrancanarii zostały CZTERY tygodnie!!!!


1 komentarz:

Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger