środa, 9 maja 2018

Wiosna u Matki

Matka biega jest w strasznym niedoczasie i nie ma kiedy na dłużej przy komputerze zasiąść. Ostatnio jakoś ciągle albo w rozjazdach, albo szykuje się do następnego, albo ogarnia po poprzednim. A tu śmignęły i odlatują powoli w niebyt Harpagan (w moim przypadku Harpuś) i majówka, którą spędziłam z mężem i połową dzieci we Włoszech. Szkoda, że tak średnio słonecznych ;)
Wielkimi, naprawdę wielkimi krokami zbliża się maraton w Kopenhadze (to już w ten weekend, aaaaa!) i głupio byłoby łączyć relacje z trzech różnych wydarzeń.  Połączę więc dwie :P

Harpagan. Prawie jak w zegarku dwa razy do roku pojawiamy się na Kaszubach korzystając z gościny dobrych znajomych. I tradycyjnie - ja ruszam z dziećmi na trasę rodzinną, dziesięciokilometrową, a mąż mój usiłuje zdobyć tytuł Harpagana na trasie mieszanej 150. Czyli 50 kim na nogach i setunia na rowerze. Co trzeba zrobić, żeby ten tytuł zdobyć pisałam już w przeszłości, ale wspomnę jeszcze raz: trzeba w limicie czasu zaliczyć wszystkie punkty kontrolne (bo Harpagan jest imprezą na orientację, lata się z mapą generalnie). Nie jest to łatwe, o czym mój mąż przekonał się już trzykrotnie. Tu musi się zagrać wszystko: pogoda, trasa, orientacja w terenie i szybkość. I do tej pory zawsze zdarzało się coś, co decydowało o niepowodzeniu. A to lejący przez całą noc deszcz, który spowalniał i wyziębiał. A to wiatr, który powodował, że jazda na rowerze była mordęgą. A to jakieś błędy w nawigacji. Tym razem zagrało wszystko, Choczewo okazało się szczęśliwe i mój mąż wreszcie uzyskał upragniony tytuł:) A przez te wszystkie edycje moje chłopaki na tyle wciągnęli się w to latanie po lesie, że najstarsi na jesieni zażyczyli sobie ruszyć z tatą na najkrótszą trasę rowerową.
Gdy mój mąż z powodzeniem odhaczał kolejne punkty, my rozpoczynaliśmy kolejne spotkanie z Harpusiem. Tym razem udało nam się nie spóźnić (co ostatnio było normą), numery startowe i karty odebraliśmy o czasie (czujnie nie dałam się wpakować, tak jak pół roku wcześniej do gigant- kolejki dla osób nowozapisujących się). Ruszyliśmy większą grupką, z koleżankami i ich dziećmi, ale w miarę posuwania się, rozdzieliliśmy się i ostatecznie każdy szedł swoim tempem.




Trasa Harpusia wiodła głównie dookoła bardzo malowniczego Jeziora Choczewskiego



Powiem, że chłopaki dziarsko już maszerują. Pamiętam edycję sprzed dwóch lat, kiedy non stop chcieli się zatrzymywać a to na picie, a to na jedzenie - a teraz większość kanapek, które zrobiłam przeniosłam przez całą trasę. Pierwszy raz udało nam się ukończyć Harpusia poniżej 3 godzin (a przypomnę, że na przykład rok wcześniej nie zmieściliśmy się w pięciogodzinnym limicie). To, że chłopaki są coraz starsze i tuptanie przez las idzie nam coraz sprawniej, nawet z wózkiem, to jedno. Ale dużo też zależy od trasy. A ta w tej edycji była mało wymagająca nawigacyjnie, właśnie taka rodzinna. Starszaki ogarniały mapę, całkiem sprawnie nawigując do kolejnych punktów. Do mety dotarliśmy akurat, żeby chwilę później bić brawo wjeżdżającemu na metę Tiborowi :)

powitanie Harpagana :)


I tylko jedno mam znów do zarzucenia orgom: czemu zarzucili dobry zwyczaj wypisywania harpusiom dyplomów od razu na mecie?? Znów naczekaliśmy się na ich odbiór.





Ledwo wróciliśmy do domu z Kaszub, ogarnęliśmy ciuchy do prania, a tu majówka zaczęła się zbliżać wielkimi krokami. Pierwotne plany obejmowały wyjazd ze znajomymi na wspinanie do Włoch. Niestety znajomi w ostatniej chwili musieli wyjazd odwołać. Do tego dołożyły się prognozy pogody, z których wynikało, że najcieplej i najsłoneczniej to będzie w...Warszawie. Wszędzie indziej być raczej mokro łamane przez bardzo mokro. Zostać? Rozczarowane byłoby dziecko nr 1, które miało z nami jechać jako następne w kolejce (tak, od jakiegoś czasy zabieramy dzieciaki na tego typu wypady pojedynczo. I my wtedy lepiej z takiego wyjazdu skorzystamy i dziecko ma rodziców bardziej na wyłączność). Mój mąż chyba by jajko zniósł siedząc w domu, bo też marzył mu się odpoczynek od kieratu pracowo - domowego. Tylko ta pogoda... Burza mózgów była straszna i rozważane były różne kierunki, włącznie z Norwegią. Ostatecznie stanęło na pierwotnie planowanych Włoszech, tylko inny rejon. Prognozy były co prawda średnie, no ale jak mąż chce poczuć włoski klimat w deszczu i uważa, że będzie szczęśliwy - to niech ma ;) Zapakowałam do toreb więcej ciuchów przeciwdeszczowych i dokupiłam Matyldzie w ostatniej chwili kalosze. I ruszyliśmy. W kierunku Arco - miejsca, w którym byliśmy dwa lata wcześniej.

Przerwa w drodze. W dole Innsbruck, przed nami Alpy. Chmury zwiastują deszcz - i tak rzeczywiście było. Arco również przywitało nas deszczem.


Jak było? Cóż... Pogoda w Warszawie była zdecydowanie lepsza :) Ale tragicznie nie było. Mieliśmy jeden dzień naprawdę słoneczny i dwa znośne. Potem pogoda zaczęła się psuć, zaczęły nas wykurzać burze, przelotne opady, aż wreszcie zlewa bez perspektyw na poprawę wykurzyła nas na dobre dzień wcześniej niż planowaliśmy.
Pobiegałam sobie troszeczkę - trochę rozjeżdżając się z moim Planem. Powypadały biegania przez dojazd, który trwał przecież kilkanaście godzin. Jeden trening samowolnie sobie skróciłam  (za to nie było po płaskim i o wiele szybciej niż trener kazał), jedno bieganie wyszło nadprogramowe. Ale to było rodzinne truchtanie, to się nie liczy :)). To wszystko działo się na niecałe dwa tygodnie przed maratonem, właściwie na etapie wchodzenia w tapering - więc mam nadzieję, że za dużo zmiany i samowolki nie namieszały i uda mi się nabiegać wymarzony czas.






Było trochę wspinania - choć najbardziej owspinane wyjechało dziecko nr 1. Tu jednak karty rozdawała Matylda i większość rzeczy było robionych tak, żeby jej było dobrze.


Jezioro Garda

Autoportret wspinaczkowy :))

a tu zostałam "złapana" przez dziecko nr 1








Arco żegnało nas deszczem

Zrobiliśmy sobie też wycieczkę do Wenecji. I po niej - pomimo, że Wenecja jest bardzo malowniczym miastem - wiem jedno: małe miasteczka tak, duże turystyczne metropolie, niekoniecznie. Ilość ludzi na miejscu poraża. A przecież to nie była pełnia sezonu.
Cena za trzy godziny parkowania również porażała ;) 29 euro...
Tak, wiem, na zdjęciach poniżej tłumów aż tak bardzo nie widać, ale to moje celowe zabiegi :)










Tyle w wielkim skrócie ostatnio się u nas działo. Zostawiam Was z widoczkami z Wenecji.
A ja zaczynam stresować się  przed maratonem :)

2 komentarze:

Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger