Moje wspaniałe plany treningowe (znaczy jeśli ktoś spodziewa się tu skomplikowanych wyliczeń, przebieżek, interwałów w określonym tempie - to nie, nie - nic z tych rzeczy. W planach miałam po prostu biegać i może wreszcie ruszyć na jakieś wybieganie dłuższe niż 10 km) legły w gruzach.
Zapukała do mnie moja stara znajoma. Ach! Angina! No witaj, witaj, kopę lat! Rozgość się, proszę. Podać jak zwykle prawy migdałek ma początek? O - widzę, że nie przyszłaś sama, masz kolegę. Jakoś tak znajomo wygląda...Katar zatokowy? Proszę bardzo - obie dziurki do twojej dyspozycji.
Niestety w samotnej walce z nieproszonymi gośćmi poniosłam klęskę i o wsparcie musiałam poprosić antybiotyki. Wrrr.
I znów - minęło 4 dni bez żadnego biegania, spędzone na łykaniu lekarstw i dalszym poremontowym ogarnianiu mieszkania. To ironia losu, doprawdy - że w zimie, przy tak niesprzyjających warunkach biegałam częściej niż teraz w maju.
Dziś rano postanowiłam iść potruchtać. Tak troszeczkę, żeby nie zmasakrować obolałego jeszcze gardła.
Tuż przed siódmą słonko próbowało przebić się przez zasunięte rolety. Wróżyło to dobrze - bo wczoraj mężowi z oględzin prognoz pogody wyszło, że od piątej rano powinno już padać.
Zwlokłam się z w wyra, uciszając dziecko nr 3, które nie wiadomo kiedy zmieniło miejsce spania i wpakowało nam się do łóżka. Oooo, mama!. Ciiiiii, śpij, mama idzie biegać. Ooooo! A popo? Po co idzie biegać? A żeby to matka wiedziała czemu zamiast łyknąć antybiotyk i przewrócić się na drugi bok, wstaje i idzie się dobić.
Wychodzę. Jest fajnie, rześko. Garminek łapie satelity - a ja zaczynam truchtać dookoła parku. Oo - jednak czuję, że nie jestem do końca zdrowa. Robię 5 km, zezując jednym okiem na zbliżające się frontowe chmury - to chyba ten deszcz z piątej rano, na szczęście trochę zaspał.
Wracam do domu, otwieram drzwi - w mieszkaniu słychać już poranne zamieszanie. Dzieciaki przy stole zachlapują stół mlekiem z chrupków. Mąż podaje mi poranną kawkę. Zaczyna się nowy dzień.