piątek, 31 maja 2013

Poranek

Moje wspaniałe plany treningowe (znaczy jeśli ktoś spodziewa się tu skomplikowanych wyliczeń, przebieżek, interwałów w określonym tempie - to nie, nie - nic z tych rzeczy. W planach miałam po prostu biegać i może wreszcie ruszyć na jakieś wybieganie dłuższe niż 10 km) legły w gruzach.
Zapukała do mnie moja stara znajoma. Ach! Angina! No witaj, witaj, kopę lat! Rozgość się, proszę. Podać jak zwykle prawy migdałek ma początek? O - widzę, że nie przyszłaś sama, masz kolegę. Jakoś tak znajomo wygląda...Katar zatokowy? Proszę bardzo - obie dziurki do twojej dyspozycji.
Niestety w samotnej walce z nieproszonymi gośćmi poniosłam klęskę i o wsparcie musiałam poprosić antybiotyki. Wrrr.
I znów - minęło 4 dni bez żadnego biegania, spędzone na łykaniu lekarstw i dalszym poremontowym ogarnianiu mieszkania. To ironia losu, doprawdy - że w zimie, przy tak niesprzyjających warunkach biegałam  częściej niż teraz w maju. 
Dziś rano postanowiłam iść potruchtać. Tak troszeczkę, żeby nie zmasakrować obolałego jeszcze gardła. 
Tuż przed siódmą słonko próbowało przebić się przez zasunięte rolety. Wróżyło to dobrze - bo wczoraj mężowi z oględzin prognoz pogody wyszło, że od piątej rano powinno już padać. 
Zwlokłam się z w wyra, uciszając dziecko nr 3, które nie wiadomo kiedy zmieniło miejsce spania i wpakowało nam się do łóżka. Oooo, mama!. Ciiiiii, śpij, mama idzie biegać. Ooooo! A popo? Po co idzie biegać? A żeby to matka wiedziała czemu zamiast łyknąć antybiotyk i przewrócić się na drugi bok, wstaje i idzie się dobić.
Wychodzę.  Jest fajnie, rześko. Garminek łapie satelity - a ja zaczynam truchtać dookoła parku. Oo - jednak czuję, że nie jestem do końca zdrowa. Robię 5 km, zezując jednym okiem na zbliżające się frontowe chmury - to chyba ten deszcz z piątej rano, na szczęście trochę zaspał.
Wracam do domu, otwieram drzwi - w mieszkaniu słychać już poranne zamieszanie. Dzieciaki przy stole zachlapują stół mlekiem z chrupków. Mąż podaje mi poranną kawkę. Zaczyna się nowy dzień.

niedziela, 26 maja 2013

Rawa Mazowiecka "Polska biega"

Rawa Mazowiecka "Polska biega"
W Rawie wylądowałam z powodów absolutnie nie biegowych.
Rawa Mazowiecka jest miastem partnerskim z węgierskim miasteczkiem Nyírbátor. Od paru lat regularnie jeżdżą do siebie motocykliści z obu miast. W zeszłym roku na taki wyjazd zgarnął mojego męża jego ojciec. Od piątku Węgrzy gościli w Polsce - i mój małżonek robił jako oficjalny tłumacz. A ja robiłam przy okazji za rasowy plecaczek :)
Okazało się, że w ten weekend w Rawie odbywają się  biegi w ramach "Polska biega". Postanowiliśmy skorzystać z okazji i wziąć w nich udział.
Impreza była bardzo lokalna i kameralna. Nie było numerów startowych, nie było elektronicznego pomiaru czasu, nagrody były symboliczne. Był balon oznaczający metę i pełen zapału prowadzący.
A zapisy wyglądały tak, że rozdawano karteluszki, na których zapisywało się swoje imię i nazwisko. Te karteluszki trzeba było oddać po przybiegnięciu na metę
Zapowiada się nieźle? :))
Dystansów było kilka (trzy dokładnie) - na krótszych startowały dzieci ze szkół podstawowych i gimnazjum. My ustawiliśmy się do biegu dookoła zalewu Tatar na dystansie 3,5 km.
Start mnie zaskoczył - właściwie zorientowałam się, że to już po tym, że ludzie przede mną ruszyli - prowadzący musiał "start" powiedzieć na jednym wydechu gdzieś pomiędzy jednym zdaniem a drugim, traktując je jako przecinek :)). Ruszyłam. Za szybko. Nie miałam wyczucia - tak więc każdy kolejny kilometr był wolniejszy. Po drugiej stronie zalewu trwały własnie zawody wędkarskie. Ludzie siedzieli z ogromnymi wędziskami, których grube końce były oparte o jakieś konstrukcje na kółkach. Od czasu do czasu ktoś takie wędzisko wyciągał - tak, że zaczynało zagradzać ścieżkę po której biegliśmy. I właśnie tak sytuacja miała miejsce tuż przede mną - na szczęście zdążyłam ominąć przeszkodę.
Biegłam i sapałam jak parowóz. Wiedziałam że przebieram nogami szybciej niż kiedykolwiek - ale bałam się zerkać na zegarek :) Mieszkańcy korzystając z poprawy pogody ruszyli na spacery wzdłuż zalewu - zatrzymywali się i dopingowali biegającym.
Wreszcie ostatnia prosta, bramka oznaczająca metę coraz bliżej - jest!
I okazało się, że przybiegłam druga! Przegrałam z dziewczęciem - szczypiorkiem - śmiałam się (oczywiście sympatycznie) - że przy takiej masie to ona nie stawiała żadnego oporu powietrza.
Pamiętacie karteluszki z danymi osobowymi  które trzeba było zdać na mecie? Ja swój schowałam do kieszonki z tyłu getrów i jak zmachana i zziajana wpadłam na metę, nie byłam w stanie go znaleźć i wygrzebać z kieszonki. Odbyłam zabawny dialog z prowadzącym.
Prowadzący: niech pani da mi szybko kartkę, bo ja muszę szybko na metę wracać i dalej odliczać miejsca przybiegających!
Ja: Nie mogę znaleźć! Może zgubiłam! Może pan spróbuje znaleźć...?
Prowadzący: Ale ja nie mogę pani po pupie macać!
Ja: Ale ja panu pozwalam!

Kieszonka tak naprawdę była powyżej moich czterech liter;), karteczka została szczęśliwie w porę znaleziona  - pan mógł dalej odliczać kolejnych finiszujących zawodników i zawodniczki.

A tu dekoracje (ja to ta w turkusowej bluzce)


środa, 22 maja 2013

Głód biegania

Przez ostatnie 5 dni nie biegałam. Remont łazienki w toku - doszły, ekhm, pewne komplikacje, o których obszernie pisałam na moim drugim blogu (http://aga-cka.blogspot.com/search/label/%C5%82azienka - tu znajdziecie całą historię). Wczoraj stwierdziłam, że nie ma zmiłuj: wychodzę. Jeszcze musiałam dojść do ładu ze swoim ciałem, które akurat teraz mi przypomniało, że jestem kobietą. Ketonal pomógł - bez niego miałam wrażenie - przepraszam, za dosadność - że mi dupa odpadnie. I pobiegłam.
I miałam jak najgorsze przeczucia: bo remont, bo zmęczenie, bo "te dni", bo boli. A tu niespodzianka: nogi niosły i biegło mi się po prostu dobrze. Garmin pokazał, że tempo też całkiem, całkiem (oczywiście jak na mnie). Więc tak sobie biegłam obserwując miasto. A to zniżający się do lądowania na lotnisku bemowskim samolot na tle zachodzącego słońca, a to machając w podziękowaniu do pana w samochodzie, który pomimo, że  miałam czerwone światło, specjalnie dla mnie zatrzymał się, żebym zdążyła przebiec przez jezdnię, a to podnosząc rękę do mijających mnie innych biegaczy. I biegłam.
Jeszcze odbyłam małą rozmowę z moją głową, która usiłowała zmusić mnie do zmiany trasy - bo po drodze wypadały podbiegi - ale twarda postanowiłam być i głowy nie słuchać. I biegłam.
Kaczka, która przycupnęła tuż przy ścieżce nie ruszyła się ani na centymetr, tylko powiedziała kwa, kwa, gdy ją mijałam. I biegłam.
I wreszcie dobiegam. I okazało się, że właśnie pobiłam swój osobisty rekord na  dychę :)
To się nazywa głód biegania :)))



A deszczownica w prysznicu to za-je-faj-na sprawa :)))))

środa, 8 maja 2013

Pewne trudności

Pewne trudności
Fajnie jest wyjść pobiegać. Zmachać się, upocić. Człowiek wraca do domu, zdejmuje mokre ciuchy, śmierdzące skarpetki i idzie wziąć odświeżający prysznic. A potem w zależności od pory dnia i wykonywanej profesji: idzie spać/wychodzi do pracy/odprowadza dzieci do placówek wychowawczo- oświatowych itd.
Problem się pojawia, gdy twoja łazienka wygląda tak:


A jedynym meblem oprócz drabiny jest kiwający się, tymczasowy kibelek, który musisz spłukiwać wodą z wiaderka ;)
Najpierw odpuściłam - tym bardziej, że ostatnie parę dni obfitowały w wydarzenia różnorakie i średnio miałam głowę do biegania. 
Powrót z urlopu blisko 2 tys km samochodem, którego z powodu tajemniczej awarii okolic akumulatora nie dało się wyłączyć,  bo by już nie dopalił, pranie kilogramów ciuchów na zapas,  szykowanie mieszkania i przede wszystkim łazienki do rozpierduchy, odprowadzanie dzieciaków na piechotę do szkoły/przedszkola a potem powrót z wywieszonym jęzorem (aż dziwne, że dziecku nr 3 siedzącemu w wózku nie musiałam much wybierać z między zębów ;)), żeby zdążyć przed panami fachoffcami, wymyślanie na szybko nowego rozplanowania kafelków w łazience, bo pan_od_ łazienek  mający wizję tak mi rozrysował kafle, dekory i lustro, że dwa ostatnie elementy kończyły się w połowie prysznica.
Ale za oknem piękna pogoda, na FB biegający znajomi wkurzają wpisami o pięknym lesie o poranku, a rano, gdy odprowadzam dzieciaki, mijają mnie biegacze wracający ze swych porannych treningów.
Jak żyć, jak żyć?
Więc pobiegłam dziś.  Jako namiastka lasu musiał wystarczyć Lasek na Kole. 
Ostatni raz biegałam w nim jakiś miesiąc temu i biegłam PO ŚNIEGU. I mijałam narciarzy biegowych. 
A teraz... Wiosna jednak dotarła! Było zielono, pachnąco, gorąco. Było fajnie. Ale oprócz tego okazało się, że: bieganie bez stanika do biegania jest mniej fajne, bo jednak biust lata a fiszbiny po pewnym czasie zaczynają obcierać (w tym remontowym syfie nie byłam w stanie dokopać się do odpowiedniej części garderoby). Skarpetki - stopki kupione w dziale dla biegaczy w Decathlonie są do bani, bo są za krótkie i buty obcierają mi achillesy.
Obciera mnie również pasek od czujnika tętna - nie po raz pierwszy, ale wraz ze wzrostem temperatury coraz mocniej i wyraźniej. Zaczynam dumać nad stanikiem, który ma wbudowane napy pod garminowski czujnik tętna i żadnych dodartkowych pasków nie potrzeba.
Po powrocie była jeszcze małą ekwibrystyka w kuchni w misce do prania jako namiastka porządnego, odświeżającego prysznica. Nie powiem, żeby to było wygodne - ale da się.
Nie ma to tamto - trzeba biegać!

poniedziałek, 6 maja 2013

Provence-Alpes-Côte d'Azur

Provence-Alpes-Côte d'Azur
Oprócz biegania, które wciągnęło mnie na jesieni, zdarza mi się również wspinać i jeździć na rowerze.
Jeszcze w zeszłym roku został wstępnie zaplanowany wyjazd wspinaczkowy w przepiękny rejon na południu Francji: Les Calanques.
Zimą trwały pertraktacje z babciami na temat opieki nad naszymi aniołkami ;). Udało się: moi rodzice zgodzili się zaopiekować szarańczą w weekend majowy. Ekipa została zmontowana i ruszyliśmy ponad 2 tysiące km ku południowej Francji. W bagażach, oprócz sprzętu wspinaczkowego wiozłam z mężem  buty do biegania. Track z Lazurowego Wybrzeża? Takiej okazji nie można było przepuścić!




Bieganie nr 1

Pogoda przez pierwsze dni nas nie rozpieszczała - złośliwy front usadowił się na południu Europy zalewając strugami wody i nas. Udało nam się wepchnąć pomiędzy jedną a drugą zlewą i ruszyłam z mężem i kolegą (w pięcioosobowej ekipie były nas trzy biegające osoby) na rekonesansowy truchcik dookoła miasteczka Cassis. Trucht okazał się i malowniczy - ach, to Morze Śródziemne, ach te skały w oddali, ach te malownicze uliczki - i pouczający - bo teren zdecydowanie nie należał do płaskich.
Camping, z którego ruszyliśmy góruje nad miasteczkiem - w dół biegło się fajnie. Ale nic w przyrodzie nie ginie - po przeleceniu przez centrum Cassis, trzeba było wrócić. A powrót był zdecydowanie trudniejszy i moje płuca w pewnym momencie po prostu odmówiły współpracy.







 Bieganie nr 2

 Tym razem postanowiliśmy ruszyć wzdłuż drogi idącej bardziej górą.. Był ranek, dzień powszedni, więc niestety był ruch, ludzie jechali do pracy do pobliskiej Marsylii.
Było na szczęście bardzo ładnie wydzielone pobocze, z góry rozpościerał się wspaniały widok na morze i wapienne skały, a południowa roślinność rekompensowała niedogodności wynikające z przejeżdżających samochodów.
Było bardziej płasko niż poprzednio, ale droga wiodła cały czas lekko pod górkę.
Na koniec skręciliśmy w kamienistą ścieżkę wiodącą na pobliski pagórek. Chwila odpoczynku - a potem w nagrodę w dół. Dzięki temu mogłam trochę zobaczyć jak to jest biec  w tempie, którego w życiu nie byłabym w stanie utrzymać w płaskim terenie.
 Pogoda zrobiła nam po drodze psikusa i sprawiła mały prysznic - ale to były fajne, chłodzące spocone ciało krople deszczu.




Jeśli ktoś zerknie na wykresy endomodno, być może zwróci uwagę na nagle urywającą się kreskę tętna.  Takie są efekty, gdy kupuje się zegarki tej samej firmy ;) Zamieniliśmy z mężem niechcący czujniki tętna. Dopóki biegliśmy koło siebie - nie było problemu - tylko zegarki zbierały dane drugiej osoby. Ale gdy mój małżonek wypruł na koniec do przodu - zasięg się skończył :)



Bieganie nr 3

Najdłuższe i najfajniejsze. I najlepiej udokumentowane, bo wzięłam ze sobą aparat.
Tym razem postanowiliśmy podjechać kawałek autem, a następnie ruszyć ścieżką, którą wypatrzyliśmy z samochodu dzień wcześniej.
Zaczęło się nieźle, ale po paru minutach okazało się, że chyba zabłądziliśmy. Krótkie zastanawianie się - i powrót do rozwidlenia, na którym źle skręciliśmy.

Gdzie my, k...a jesteśmy ???

A potem... było pięknie. Kamienista ścieżka zamieniła się w wąską nieuczęszczaną wąską asfaltówkę prowadzącą owszem pod górkę, czasem dość stromą, ale w tak cudnych okolicznościach przyrody, że chciało się biec i biec i biec.
Okazało się, że mniej więcej w tym samym czasie na trening wyruszyli żołnierze (i jedna żołnierka) stacjonujący w okolicy. Cóż - być dopingowaną przez połowę jednostki - bezcenne :))).
Nie będę pisać - niech zdjęcia pokażą uroki tego biegu:







Zielona koszulka to kolega Piotrek, niebieska koszulka - mąż dzielnie kręcący filmiki i  fotografujący nas na trasie.
A, właśnie: filmiki!













To był trochę szalony dzień,  bo po zrobieniu ponad 10 km, pojechaliśmy się wspinać na wielowyciągową drogę - cudną,  Startującą prawie z poziomu morza.
Wieczorem nie wiadomo było do czego bardziej śmiała nam się japa: do biegowego poranka czy do wspinu z turkusowym morzem pod nogami.






I na koniec:



Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger