Pokazywanie postów oznaczonych etykietą duathlon. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą duathlon. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 15 września 2015

III Duatlon w Makowie Mazowieckim

III Duatlon w Makowie Mazowieckim
Tym razem nie zapomniałam o starcie, jak w zeszłym roku.
Tym razem prawie do samego końca nie miałam roweru, na którym mogłabym wystartować ;)
Jak wiadomo z mojego poprzedniego wpisu - temat udało się ogarnąć i na dwa tygodnie z groszami stałam się szczęśliwą posiadaczką własnej, osobistej szosówki.
Ponieważ tym razem wystartować zapragnął również mój mąż - musieliśmy jeszcze ogarnąć temat opieki nad dziećmi. Szczęśliwie nad szaleńcami (czyli nami) zlitowała się jedna z babć i przyjechała popilnować latorośli.

Pogoda w dniu zawodów była zupełnie inna niż rok temu. Było pochmurno, mgliście, trochę nawet pokropiło. Było chłodno i wiał silny wiatr. Szczękając zębami próbowałam przekonać samą siebie, że w trakcie na pewno nie będzie mi zimno, bo emocje, bo będę się ruszać - ale chwilowo trudno mi było w to uwierzyć.
W porównaniu z ubiegłym rokiem na starcie pojawiło się więcej osób. Były też lepiej przygotowane sprzętowo, dziewczyny również.  Nie powiem, żebym po tych obserwacjach poczuła się pewnie. Co ja tutaj robię, myślałam, obserwując kolejny obrandowany samochód,z którego wyskoczyła cała drużyna.

Strategia? W zeszłym roku mój małżonek, który radził mi pilnować tętna, teraz sam dumając jak rozegrać zawody, głośno zastawiał się tak: " zupełnie nie wiem jak mam pobiec. Dystans w sumie nie jest długi. Chyba przyjmę strategię pierwszy bieg - w trupa, rower- w trupa, drugi bieg w trupa".
I to byłoby na tyle :) Strategia prosta jak budowa cepa :)

W Makowie zarówno ja jak i mąż wystartowaliśmy w barwach Power Training Team. A ponieważ były to rodzinne strony Piotra Tartanusa, jednego z trenerów PT, w pewnym momencie poczułam się jak w "Allo, allo"



Najpierw podszedł do nas chłopak, w którym rozpoznałam kuzyna Piotra, oznajmiając "ja też jestem z Power Trainig" i rozsuwając wierzchnią odzież, mignął turkusem koszulki.
Za moment podeszło do nas małżeństwo, uchylając kurtki i również prezentując charakterystyczne logo na piersiach. To byli rodzice Piotra - przesympatyczni ludzie, kibicowali przez całe zawody, czekali do samego końca, choć pogoda kibiców nie rozpieszczała.

Ale wróćmy do samych zawodów.
Rozgrzewka na rowerze i emocje spowodowały, że pomimo krótkich getrów i krótkiego rękawka nie trzęsłam się z zimna na starcie. Ruszyłam bez żadnego planowania, patrzenia się na tętno. Po prostu biegłam i wyszło mi to całkiem nieźle, bo najwolniejszy kilometr pokonałam w tempie 4:30. Powiem więcej: pobiegłam szybciej o 2 sekundy niż na Biegu Kobiet - zaliczyłam więc nieoficjalną życiówkę na 5 km.

fot. Katarzyna Kuklińska


W trakcie biegu udało mi się wyprzedzić jedną dziewczynę - ale nie miałam pojęcia, na którym miejscu wśród kobiet jestem. Dopiero na ostatnim zakręcie, tuż przed strefą zmian, kibice krzyknęli mi, że jestem trzecią kobietą. Druga dziewczyna wbiegła do strefy tuż przede mną i zobaczyłam, ,że nie wiedzieć czemu dobiegając do roweru zwolniła. Ja przez strefę przegrzałam starając się nie zwalniać, dopiero przed samym rowerem włączyłam stop. Szybko, szybko buty. Byłam ciekawa jak mi pójdzie, bo wzięłam buty do MTB, które mają w sumie trzy paski (zrobiłam przed zawodami próbę z butami do szosy Tibora, ale szczerze mówiąc szybciej szło mi zapinanie moich licznych pasków niż ogarnięcie tego jednego w nieznanych mi butach, do których nie byłam przyzwyczajona).
Strefa poszła mi całkiem sprawnie i wybiegłam z niej jako druga. Niezbyt długo cieszyłam się tą pozycją, bo po paru kilometrach rywalka mnie dogoniła :)

W części rowerowej dozwolony był drafting, czyli jazda na kole. Po raz pierwszy korzystałam z dobrodziejstwa takiej jazdy i w pełni ją doceniłam. Wiatr na trasie był bowiem pieruński. I właśnie gdy oswajałam się z jazdą w grupie, kątem oka zobaczyłam mijającą mnie dziewczynę. Chyba pod nosem mruknęłam " o w mordę!" i starałam się ją dogonić. Ale dziewczyna nie była sama. Miała wsparcie dwóch kolegów z klubu, którzy wzięli ją " w dwa ognie" i taki pociąg z miejsca mi odjechał.
Ja też korzystałam z  draftingu, ale swoich prywatnych zajęcy i pomagierów nie miałam. Sama musiałam dawać zmiany, dochodzić do kolejnych grupek i gonić. Bo goniłam. Przez cała trasę całą trójkę miałam w zasięgu wzroku. Dawałam na rowerze z siebie naprawdę wszystko i pomimo braku doświadczenia wyszło mi to chyba całkiem nieźle. Przynajmniej taką mam nadzieję, że żadnych głupot nie robiłam. A jeśli mi się zdarzyło - to bardzo przepraszam, ale to były moje pierwsze zawody, na których z takiej formy jazdy miałam okazję korzystać. Strasznie chyba nie było, bo na drugim biegu zostałam pochwalona za jazdę przez jednego z panów. Po za tym rower wyszedł mi tylko o 2 minuty wolniej od męża, który jeździł więcej, jest mocniejszy i jeszcze jechał z lemondką. Średnia z 21 kilometrów z groszami wyszła mi grubo powyżej 30 km/h.

Na ostatnich kilometrach zauważyłam, że dystans pomiędzy mną a drugą dziewczyną zmniejszył się wyraźnie. I wtedy akurat zaczęło się wyprzedzanie innej grupki. Ja byłam akurat na końcu mini peletoniku. Zrobiło się małe zamieszanie i zostałam w tyle. Nie dużo, parę metrów, ale pomimo, że robiłam co mogłam, nie byłam w stanie tych metrów odrobić. Wiatr był naprawdę okropny.
W którymś momencie zrobiło się lekko pod górkę, mocniej zawiało i z paru metrów zrobiło się kilkadziesiąt. Zostałam sama. Za mną niestety też nikogo nie było, więc ostatnie dwa kilometry były ciężkie, bardzo ciężkie.
Myślę, że to był ten moment, który przeważył o miejscu na podium. Gdybym zdołała wtedy z powrotem złapać koło któregoś z panów, finisz mógłby wyglądać ciut inaczej.

fot. Katarzyna Kuklińska


Wreszcie znów strefa zmian. Zejście z roweru i trucht na drewnianych  nogach. Starałam się jak najszybciej zawiązać buty, ale palce zdrętwiałe od składania się na baranku średnio chciały współpracować. Jedna sznurówka zawiązała mi się potwornie krzywo - ale już jej nie poprawiałam. Wepchnęłam tylko sznurówki do buta, mając nadzieję, że nie będę znów nimi powiewać  jak rok temu. I rzuciłam się dalej w pogoń :)

Robiłam naprawdę co mogłam i widziałam, że dystans do drugiej zawodniczki powoli, powoli się zmniejsza.
Finisz był niesamowity. Darł się mój mąż, który dotarł już do mety i na poboczu mi dopingował, darli się kibice mojej rywalki. Obie prułyśmy do mety na pełnym gazie.
Zawodniczka Oxygenu była szybsza. O dwie sekundy :)
Bardzo niewiele brakowało do tego drugiego miejsca.
Czy mam niedosyt? Nie.
Miałam na głowie przeprowadzkę, malowanie, dzieciaki. Moje treningi to ostatnio twórczość radosna. Rower pojawił się tuż przed zawodami i przejechałam się na nim raz (ha! Ale w trakcie duatlonu nic nie pomieszałam ze zmianą biegów!). Na trasie rowerowej sama musiałam zadbać o koło, za którym mogłabym się schować przed wiatrem.
To, że dobiegłam na trzecim miejscu, zaledwie 2 sekundy za drugą kobietą, uważam za swój duży sukces. No i ogólny czas w porównaniu z zeszłym rokiem poprawiłam o 7 minut :).

Po wszystkim udaliśmy się w okolice biura zawodów na przepyszną zupę, losowanie upominków i ten najprzyjemniejszy moment: dekorację:) Tym przyjemniejszy, że na pudło w kategorii wiekowej wskoczył i Tibor.

fot. Joanna Skutkiewicz



fot. Pani Tartanus



A jak oceniam samą organizację? Maków nie zawiódł. Jest przykładem, że gdy zbierze się grupa osób z pasją - można wiele. Z roku na rok na wrześniową imprezę przybywa coraz więcej osób i przed organizatorami nowe wyzwania jak poradzić sobie z coraz większą liczbą zawodników. Tym bardziej, że planowane jest rozwinięcie formuły i zorganizowanie triathlonu.
A jeśli kiedyś ktoś z was zawita w Makowie Mazowieckim - zróbcie przerwę na stacji benzynowej "Gozana" i w barze koniecznie zamówcie zupę węgierską. Palce lizać!

poniedziałek, 15 września 2014

Maków Mazowiecki czyli duathlon, o którym zapomniałam:)

Maków Mazowiecki czyli duathlon, o którym zapomniałam:)
Wiem jak to brzmi - ale ja naprawdę zapomniałam o tych zawodach :)
Dawno, dawno temu, mam wrażenie, że jakoś późną wiosną, mój małżonek wynalazł te zawody i spytał się mnie a może? Stwierdziłam, że ok, tym bardziej, że z tego co wiedziałam szykowała się wstępnie na tę imprezę również Ava .

Po czym informację o terminie i tym, że jestem tam zapisana wyrzuciłam totalnie z pamięci.

Zawody zostały przywołane jakoś na tydzień przed terminem przez mojego męża - ale też jakoś tak mimochodem: "co prawda byłaś zapisana na duathlon, ale może byśmy pojechali z dziećmi w góry w ten weekend". Przyjęłam informację do wiadomości, ale skoro i tak mieliśmy być gdzie indziej...
Pogoda jednak się odkręciła - byłą duża szansa, że wycieczka z dziećmi wyglądałaby tak: "dzieci - a tam byłoby widać góry, gdyby nie te chmurzyska". O nie - na wycieczkę z dziećmi w Tatry potrzebowaliśmy pogody jak drut.
Temat duathlonu wrócił na tapetę. Co robić, co robić? Nastawienie miałam średnie. W zeszłym roku przed duathlonem w Rawie Mazowieckiej chociaż raz wyszłam pojeździć, przy okazji sprawdzając czy się na szosówce nie zabiję. Teraz tego nie zrobiłam, choć powinnam. Mąż w międzyczasie zmienił sprzęt, kupując sobie super- duper wypasioną szosówę. Aż dziw, że tak po prostu chciał mi ją na zawody, bez żadnego przygotowania, testu,  pożyczyć. Chyba musi mnie bardzo kochać :)

Wpisowe nie było zaporowe - 30 złotych można było przeboleć, ale jakoś czułam wewnętrzny opór, żeby tak po prostu zrezygnować ze startu, bo mi się nie chce. No bo co to za powód?

Tak więc w niedzielę władowaliśmy się całą piątką do samochodu i ruszyliśmy w kierunku Makowa.
Oprócz mężowskiego roweru jechały z nami mężowskie buty spd. Piękne, bielusieńkie, dedykowane do triathlonu, super łatwo zapinające się. Mam z T. podobny rozmiar stopy - więc mąż sam z siebie (pisałam już, że musi mnie kochać?) z pogardą prychnął na moje buty do MTB i wyciągnął te swoje cuda. Próbował też wcisnąć mnie w swój trisuit , ale tu już zaprotestowałam i oświadczyłam, że będę biegać we własnych portkach i koszulce.

Po drodze opracowaliśmy Plan. Musiałam, go napisać z wielkiej litery, bo był bardzo poważny:) Otóż postanowiliśmy zrobić użytek z tych lipcowych testów wydolnościowych. Taktyka była taka: na biegu nr 1 (5 km) staram się nie przekraczać tętna 167. Czemu akurat takiego? Bo z testów wyszło, że na tym poziomie przebiega mój próg anerobowy. Jednym słowem, powyżej tych cyferek mój organizm zaczyna wchodzić w spalanie beztlenowe, nie będzie w stanie usuwać kwasu mlekowego. Jeśli pobiegnę za szybko, na maksa,  na rowerze (20 km) i drugim biegu (2,5 km) umrę po prostu.

Biuro zawodów znajdowało się...przy stacji benzynowej:) Wyglądało to dziwnie, z drugiej strony nie dziwię się organizatorom. Obok stacji był parking, bar, w którym wydawano posiłek regeneracyjny po zawodach, było miejsce na zmieszczenie ponad setki ludzi.
Odebrałam numer i pakiet startowy (w pakiecie żadnych niepotrzebnych ulotek i śmieci: bidon i pasek do numeru startowego) i przyszedł czas na obwąchanie się z rowerem: obniżenie siodełka, poluzowanie śrubek w pedałach, bo mąż miał tak mocno ustawione, że miałam kłopoty zarówno we wpięciem jak i wypięciem. Pedały sprawiały mi dodatkowe kłopoty: małżonek do swojej super wycieniowanej szosówy zamontował spd jednostronne, do których nie byłam zupełnie przyzwyczajona i węszyłam kłopoty.
Odstawiliśmy rower do strefy (stojaki na rowery były bardzo sprytnie zmontowane z rusztowań:))
Na rękę dostałam mężowskiego Garmina, bo mój zegarek nie ma trybu multisport. Starałam sobie wbić do głowy, gdzie są które przyciski, bo na moim są trochę inaczej umieszczone - ale i tak się później tak zamotałam, że T. długo miał ze mnie polewkę :)




Rozgrzewka, krótka odprawa dla startujących i ...zaczęło się! Ruszyłam oczywiście za szybko, bo średnia z pierwszego kilometra wyszła mi 4,20 min/km. Zwolniłam, cały czas zezując na to nieszczęsne tętno. 160. 162. 165. Oj, zbliżam się do wartości granicznej. Wyprzedziła mnie jedna pani. Ambicja każe mi biec za nią, rozum stopuje: spokojnie, to dopiero pierwsza dyscyplina. Droga biegnie przez las i pod górkę. Tętno rośnie do 170. Za wysoko ciut. Dobra, babo - ale tego 170 to już nie przekraczasz. Mija mnie druga kobieta. Znów mam wachnięcie - ale znów rozsądek trzyma mnie w ryzach. Powoli zbliżam się do nawrotki, z przeciwka biegną ludzie, którzy są już po niej. Wypatruję kobiet. Widzę dwie. Plus dwie panie, które mnie wyprzedziły. Wychodzi mi, że jestem piąta. Nawrót. Tętno 175. Kurde, za wysokie! Ale na razie nie czuję zmęczenia. Biegnę dalej, starając się nie przyspieszać i pilnować, żeby już tętno wyżej nie skoczyło, ale generalnie Plan jakby lekko legł w gruzach :)

Koło drogi na łące pasły się krowy. Zainteresowane widokiem biegaczy wszystkie stanęły w rządku przypatrując się widowisku. Nagle słyszę: muuuuu! Muuuuu! Muuuuu! Muuuuu!. No proszę, jaki mam doping:)

Już widzę zakręt, za nim będzie już widać rowery. Na zakręcie stoi mąż z dziećmi. "Jesteś piąta!", słyszę. Czyli jednak dobrze policzyłam panie przede mną.
Lecę do roweru, zmiana butów, kask, rower i biegnę. Już jest linia, za którą można wsiąść na rower. Wskakuję i... te cholerne jednostronne pedały! Nogi mi się ześlizgują, tracę równowagę. Nie przewracam się na szczęście, próbuję po raz drugi, jakoś ruszam.

I tu daję pierwszy raz ciała z zegarkiem. Musiałam wcisnąć guzik "lap"przy wbieganiu do strefy i drugi raz przy wybieganiu, żeby przestał rejestrować czas w strefie a zaczął liczyć rower. Zemściła się nieznajomość zegarka i wyświetlacza. Zerknęłam i zobaczyłam strzałkę i kolarza. W moim zmęczonym umyśle zrodziła się myśl, że to oznacza, że niedokładnie wcisnęłam guzik i że jeszcze Garmin liczy mi czas strefy. Wcisnęłam lap jeszcze raz i...okazało się, że teraz  zaczyna mi liczyć strefę. Tą drugą, w której powinnam się znaleźć po zakończeniu jazdy na rowerze. Aaaaaaaa! Przez chwilę zastanawiam się czy da się to jakoś naprawić, ale macham ręką. W końcu przyjechałam tu, żeby się ścigać, a nie bawić zegarkiem. Niech rejestruje jazdę na rowerze jako przebieranie się, może uda się odkręcić to potem w endomondo.

W trakcie dochodzę do ładu i składu z przerzutkami. Na poprzedniej kolarce motylki do wrzucania/zrzucania biegów miałam na ramie - upierdliwe to było strasznie, bo trzeba było jedną rękę zdjąć z kierownicy. Tu manetki są zintegrowane z hamulcami - żyć, nie umierać.
Urywany oddech po bieganiu trochę się uspokaja. Zaczynam cieszyć się jazdą - bo nie da  się ukryć, że jazda na mężowskim rowerze to czysta przyjemność. Trochę psuje mi ją obcieranie pasków od butów - może i rozmiarowo nie odbiegały od mojej stopy, ale to jednak model męski. Po zaciągnięciu paska, ten wystawał za bardzo za but i tą wystającą częścią zawadzałam w trakcie kręcenia z jednej strony o ramę, a z drugiej o łańcuch...(pamiętacie kolor butów?)
Raz. Mijam jedną z pań. Ciekawe jak daleko przede mną są następne. Jedzie mi się dalej bardzo dobrze, choć pojęcia zielonego nie mam z jaką prędkością. Dookoła ładne tereny, z okolicznych domów wyszli ludzie. Obserwują i dopingują. Mijają mnie od czasu do czasu panowie, ale i ja wyprzedzam sporo przedstawicieli płci męskiej.
Swoją drogą mężczyźni są zabawni :) W większości przypadków gdy facet orientował się, że własnie wyprzedziła go kobieta, nagle dostawał przypływu sił witalnych, doganiał mnie i wyprzedzał. Po to, żeby znów zacząć umierać. Ja wtedy znów wyprzedzałam i jechałam dalej, ale z jednym panem bawiłam się tak chyba ze cztery razy:)
Dwa. Dogoniłam następną z pań. Wyprzedziła mnie dość szybko na biegu, ale jedzie na zwykłym góralu.
Trzecią panią doganiam jakoś niedługo później. Jedzie co prawda na szosówce, ale bez spd.
Wiem co to oznacza: jestem druga!!
Przede mną jeszcze ostatnia, długa prosta, już widać Maków, za moment będzie zakręt do strefy.
Na zakręcie znów stoi mąż z dzieciakami i potwierdza moje wyliczenia.

Mama jedzie na tatusia rowerze. Fotografował Wiktor, dziecko nr 1


Zsiadam z roweru. Zawodnicy, którzy już ukończyli klaszczą na mój widok - to bardzo miłe. Ktoś z obsługi zabiera ode mnie rower, nie muszę się męczyć z jego wstawianiem. Zmieniam buty, rzucam kask, czapeczkę na głowę olewam. To tylko 2,5 kilometra. Robię kilka kroków. Sznurówka się rozwiązuje. Trzęsącymi się rękoma poprawiam i znów ruszam. Wciskam ten nieszczęsny guzik lap, żeby Garmin zaczął mi rejestrować bieg. Nogi na początku jak z drewna, ale powoli się rozkręcam. Ciekawe gdzie jest pierwsza kobieta. Chwilę później widzą ją biegnącą już z powrotem. Wiem, że jest nie do dogonienia: ja jeszcze nie widzę nawrotki.
Wreszcie i ja zawracam. Teraz wypatruję kobitek za mną. Widzę panią w zielonej koszulce. Kurczę! Jest blisko! Niepokojąco blisko! To ona była drugą, która wyprzedziła mnie na pierwszym biegu, muszę dać z siebie wszystko!
I wtedy czuję jak druga sznurówka zaczyna mi się obijać o kostkę...Biegnę dalej i gorączkowo myślę. Zatrzymać się i ją zawiązać, czy olać i liczyć na to, że nie nadepnę na nią i nie wywinę orła.
Postanawiam zaryzykować i nie zatrzymuję się.
Las. Za lasem górka, z górki i będzie zakręt. A za zakrętem to już rzut beretem do mety. Sznurówka dalej wkurza. Już jest zakręt, widzę drące się dzieciaki (dziecko nr 3 tak wywijało taką łapką - klapką do klaskania, że aż ją popsuło). Już nie słyszę nic co się dookoła mnie dzieje (między innymi tego, że mąż za mną krzyczy, żebym poczekała na dzieci, które ruszyły za mną), widzę tylko metę przede mną, przyspieszam tak jak tylko się da i wpadam na nią. Udało się! Jestem druga!!
Dopadają mnie dzieciaki, pojawia się mąż. Wolontariuszka zawiesza medal na szyi i podaje wodę. Staram się zwalczyć pragnienie położenia się na chodniku. Z tego wszystkiego zapominam wyłączyć zegarka.


Fotografował Wiktor, dziecko nr 1. Widać moją powiewającą sznurówkę :)




Z kibicem nr 2, Jasiem






Zabieramy rower i wleczemy się w kierunku stacji benzynowej i baru - to tam ma odbyć się losowanie nagród wśród uczestników i dekoracja.
Dzieciaki kłócą się o to kto ma nieść medal. W końcu wyznaczam kolejność.

Śmieszna scena miała miejsce przy samochodzie. Pakujemy rower, ja się przebieram w cywilne ciuchy. Obok nas - miły skądinąd-  pan zagaduje moje dzieci:
- To jak chłopaki? Tata biegał?
No tak. Rodzina. Facet w koszulce z triathlonu w Malborku. I żona z trójką dzieci. Kto tu mógł brać udział w zawodach? :))
- Mama biegała - odpowiadam z uśmiechem
- Ooo, a która mama była?
- Druga - odpowiadam dalej z uśmiechem.
Mina gościa: bezcenna :))

Idziemy do baru zrealizować talon na posiłek regeneracyjny. Dostaję miskę pysznie wyglądającej zupy - z masą warzyw, mięsem (tak, wiem - weganie by kręcili nosem). Żołądek mam ściśnięty na supeł, w ogóle nie czuję głodu - więc porcję oddaję dzieciom. Musiała być dobra, bo nawet moje niejadki - dziecko nr 2 i 3 zjadają ją aż im się uszy trzęsą.
Potem losowanie nagród - jako sierotka robi moje dziecko nr 1 (wylosowało dla tatusia torbę na laptopa) i wreszcie dekoracje. Co ja będę ściemniać - fajnie jest stanąć na pudle:)

Wśród kobiet byłam druga, ale w kategorii wiekowej wskoczyłam na najwyższy stopień podium


Podsumowanie? Bardzo się cieszę, że nie dałam się leniowi i do Makowa pojechałam. tym bardziej, że wszystko skończyło się dla mnie tak fantastycznie:)
Nie do końca udało się pobiec na tempo - ale myślę, że narzucone ograniczenia pomogły utrzymać się w jako takich ryzach. Gdybym pobiegła za wyprzedzającymi mnie paniami - pewnie bym zdechła.
Rower... Z jednej strony jestem z tej części dumna - bo to dzięki niemu trafiłam na najwyższy stopień podium. Z drugiej strony średnia 29,5 km/godzinę na TAKIM rowerze - to nie jest żadna rewelacja. Z trzeciej strony jak się weźmie pod uwagę to, że w ogóle na nim jeździłam wcześniej...;)


Fajna, kameralna impreza i jak na swoją kameralność dość dobrze zorganizowana. Nie jestem pewna czy w przyszłym roku organizatorzy nie zdecydują się jednak na elektroniczny pomiar czasu - bo  ręczne łapanie czasów w poszczególnych konkurencjach przerosło sędziów (nie mam o to pretensji). Jeśli tak się stanie - wzrośnie też opłata startowa.
Generalnie kto wie, kto wie czy za rok znów się nie pojawię w Makowie. Chyba, że mój pech będzie mnie dalej prześladował i znów uniemożliwi wystartowania ponownie w tej samej imprezie.



PS. Zna ktoś sposób na usunięcie z białych butów smaru z łańcucha?

poniedziałek, 29 lipca 2013

Duathlon Rawa Mazowiecka

Duathlon Rawa Mazowiecka
Jakieś dwa dni przed zawodami WTEM dopadła mnie trema.
Jakoś czas płynął, a mnie się ciągle wydawało, że to jeszcze kupa czasu. Kupa zamieniła się niepostrzeżenie w malutki pyłek, chłop mi nagle wszedł w tryb "trener i doradca" - a ja im więcej słuchałam, tym bardziej się stresowałam. W wieczór przed imprezą i w jej dniu byłam już mocno stremowanym, częstym bywalcem przybytku, gdzie król chodzi piechotą ;)

No ale jak tu się nie stresować, gdy przygotowania na szosówce wyglądały tak:

Dopowiem , że drugi słupek pokazuje już same zawody. 
Podnieśliście się już spod krzesła po ataku śmiechu? ;)
Pogoda też nie była sprzyjająca: od samego rana upał był nieziemski, temperatura powyżej 30 stopni, duchota. I start w samo południe... 
Do pokonania ostatecznie 4 km biegu- 15 km na rowerze i 2 km biegu (piszę ostatecznie, bo długo na oficjalnej stronie wisiała informacja, że będzie to 6 km- 20 km- 3 km)
Na start poszłam z mężem i dwójką młodszych dzieciaków (najstarszy jest na obozie zuchowym). Mąż, pewnie równie zestresowany i przejęty jak ja, zasypywał mnie w dalszym ciągu dobrymi radami. 
Ustawiłam rower, kask, buty rowerowe w strefie zmian. Powłóczyliśmy się  w okolicach planowanego startu i mety, gdzie postresowały mnie jeszcze spacerujące zawodniczki w profesjonalnych strojach triathlonowych z wypisanymi nazwiskami i krajem, który reprezentują.

meta


start


Wreszcie nastało południe i ruszyliśmy. Znów zaczęłam za szybko. Ciężko wyczuć tempo, gdy dookoła wszyscy ruszają z kopyta. Garmin nie na wiele mi się przydawał: na ręku miałam mężowski zegarek (mój nie ma trybu multisport), a zdążyłam się już przyzwyczaić do mojego. Po parokrotnym zerknięciu na wyświetlacz mój mózg stwierdził, że nic nie rozumie. Nie wie co oznaczają te liczne cyferki wyświetlające się zupełnie inaczej niż zazwyczaj. Machnęłam ręką i na zegarek zerkałam tylko, gdy mi bzyczał po pełnych kilometrach - tu na szczęście informacje były wyświetlane tak samo jak u mnie, więc moje szare komórki zajęte bieganiem dały sobie radę z ogarnięciem informacji. A z nich wynikało, że biegnę coraz wolniej. Szczęśliwie kilka osób zwalniało jeszcze bardziej niż ja i zdołałam się przesunąć parę miejsc do przodu.
Słońce było bezlitosne, wybierało energię w tempie błyskawicznym i to były chyba najdłuższe cztery kilometry w moim życiu, przynajmniej mentalnie. Bo czasowo, pomimo spadku tempa pobiegłam jak na siebie całkiem dobrze-  ze średnim tempem 4:38.
Przede mną majaczy strefa zmian. Pamiętać o wciśnięciu odpowiedniego guziczka na zegarku, pamiętać: najpierw kask na łeb - potem dotykaj roweru, pamiętaj - nic nie popierz, babo!




Wbiegam - przy rowerze stoi mąż z chłopakami - chłopaki piszczą i krzyczą, próbują wleźć za taśmę odgradzającą. Kask na głowę, zmieniam buty (to jednak nie są buty na taką zabawę: sznurówki i rzepy to za dużo szczęścia na raz), łapię za rower. Nogi jakoś dają radę, gorzej z oddechem. 



Jadę. Sama. Zawodników jest niecałe 60 osób, stawka się rozciągnęła. W strefie kojarzę jakiegoś pana, ale teraz nie wiem czy został za mną, czy mnie wyprzedził. Skręcam tak jak prowadzą strzałki i osoby pilnujące. Na widok czekającego mnie podjazdu jęczę w duchu. Kto by pomyślał, że Rawa Mazowiecka jest tak pofałdowana??. Podjazd jest na tyle stromy, że odważam się podnieść tyłek z siodełka i staję na pedałach. Wolno, bo wolno, ale daję radę, dopingowana dodatkowo przez wolontariuszkę. Droga wiedzie teraz wzdłuż trasy katowickiej. Pod wiatr. Ach, ale jechanie pod wiatr na szosówce to sama poezja w porównaniu z mtb. Złożona w paragraf mijam jedyną osobę, którą dogoniłam na rowerze: pana na góralu przyjmującego na klatę każdy podmuch wiatru.
Trasa jest bardzo malownicza - oddala się od ekspresówki i prowadzi wzdłuż pól, łąk i przez okoliczne wsie. Czasami na bardzo długiej prostej gdzieś tam hen, na horyzoncie zamajaczy mi się inny rowerzysta. Przez cały czas jadę sama. Próbuję ogarnąć licznik rowerowy na kierownicy i go zrestartować, żeby widzieć dystans i czas (to o wiele wygodniejsze niż zerkanie na rękę) - ale moje komórki mózgowe przeszły do sekcji pedałowanie i innymi bzdetami nie chcą się zajmować. Daję sobie spokój i jadę tak jak mi dobrze.
Koniec trasy. Pamiętać, żeby zejść z roweru przed linią strefy. Pamiętać - odwieś rower - potem zdejmij kask. Po 15 km pedałowania czuję się dobrze - mam wrażenie, że mogłabym jeszcze trochę pociągnąć. Może mogłam spróbować jechać szybciej?
Dobiegam do mojego miejsca - zmieniam buty. Mąż podaje podaje mi butlę z wodą i drze się "polej się!!!". Zaczynam się polewać. Mąż się drze: "nie lej!!!Biegnij!!!". Kuźwa - mógłby się zdecydować! 
Potem wyjaśnia mi, że miał wizję, że zaczynam biec polewając się tą wodą, a potem butelkę rzucam na bok. Gdybyśmy wcześniej się tak umówili - być może bym tak zrobiła. Ale, żebym sama z siebie to wymyśliła? Litości! Mój mózg jest teraz w trybie zero jedynkowym niemalże. Biegnij! Jedź! Biegnij! Szybciej! 
Biegnę przez strefę. Moje nogi zachowują się tak jakby zapomniały co mają robić. Są jakieś sztywne, łydki dziwnie twarde, mam wrażenie, że na granicy skurczu, wlokę się niemiłosiernie (później ze zdziwieniem odkrywam, że wcale tak się nie wlokłam - cały czas utrzymywałam tempo poniżej 5 min/km). Dwa kilometry przede mną. Tylko dwa, a wydają mi się Mt. Everestem.  
Gdy ja zaczynam biec, pierwsza kobieta właśnie wbiega na metę.
Dystans dłuży mi się potwornie. Umieram. A wydawałoby się, że dwa kilometry to mały pikuś.  Dochodzę do etapu o którym często czytam na blogach biegowych: po co mi to było! Ja się, kur$%&a nie nadaję na takie zawody! Nigdy więcej żadnych startów! W życiu nie zapiszę się na żaden duathlon!!
Przede mną namiot, przy którym serwują wodę. Dobry pretekst, żeby się zatrzymać na chwilkę. Ruszam dalej. Tafla Zalewu Tatar tak blisko - ale biegnie się po otwartej przestrzeni, bez drzew i grama cienia. Nie wytrzymuję i po raz drugi przechodzę do marszu. Po paru krokach zza zakrętu wyłania się zawrotka - ten widok dodaje mi jakoś sił - zaczynam biec i już nie przerywam. Po godzinie i 3 minutach docieram  do mety. 



Pi razy drzwi wychodzi nam, że jestem siódma albo ósma. Chcemy zbierać się - dzieciaki, a szczególnie dziecko nr 3 - chodzą na rzęsach, zmęczone dodatkowo upałem. Ale w tak zwanym międzyczasie wywieszają listy z wynikami. 
Idę i pacze. I oczom nie wierzę. W open jestem rzeczywiście siódma - ale przy mojej kategorii wiekowej jak byk stoi cyfra 1!
Jeszcze w biurze zawodów się upewniam czy będą dekoracje w poszczególnych kategoriach - co wcale nie było takie oczywiste, bo do samego końca na stronie internetowej przy kobitkach widniał tylko napis "open", bez podziału na kategorie wiekowe. 
I tym sposobem znalazłam się na pudle :))
Dekoracja odbyła się z przygodami - i szczerze mówiąc te przygody nie świadczą najlepiej o organizacji.
Najpierw okazało się, że jedną z dziewczyn postarzono i nie łapie się na podium w kategorii 30+, bo jest sporo młodsza. Potem się zdziwiłam, że ani ja, ani żadna z pań obok mnie nie dostałyśmy żadnego pucharu. Pomyślałam sobie, że może takie luksusy przewidziano tylko dla open. Co prawda trochę niepokoiły mnie puchary stojące za nami - no, ale organizator wie lepiej, nie?
Idąc już w kierunku samochodu, wyciągnęłam z reklamówki, którą mi wręczono, dyplom. Dla jakiegoś Huberta. Hm.....W tył zwrot w kierunku sceny. Tam spotkałam się z panią, która zajęła miejsce trzecie i której również dane wypisane na dyplomie się nie zgadzały. Konsternacja wśród rozdających. Zaczęło się przeszukiwanie stojących i nie rozdanych jeszcze toreb (a obok dekorują właśnie panów). Szybkie poszukiwania kończą się niepowodzeniem. Stoimy więc sobie grzecznie i czekamy dalej. Dołącza pani z drugiego miejsca z tym samym problemem. W końcu właściwie torby się znajdują. No, przynajmniej u dwóch z nas, bo jedna z pań informuje, że tym razem dostałą dyplom tej dziewczyny, u której pomylono się z wiekiem... znajdują się też puchary, które zostają nam wręczone już bez fanfarów i stawania na podium , z boczku.
Tym razem już bez przeszkód w glorii i chwale :P udajemy się w kierunku domu.



To teraz podsumowanie :)

W imprezie wzięło udział 57 osób. Na metę wpadłam jako 37 osoba, siódma kobieta na 14 startujących i jako pierwsza w swojej kategorii. 
Szok przeżyłam analizując wyniki: większość dziewczyn to rocznik powyżej 1990. Niektóre dwa razy młodsze ode mnie - aaaaa!. Tylko jedna kobieta miała więcej lat niż ja... 
Czuję się staro ;) 
A z drugiej strony jak się do tego dołoży jeszcze trójkę dzieci na stanie i totalny brak treningów na szosówce - to ukończenie w połowie stawki kobiecej, to chyba nie najgorszy wynik? Do pierwszej straciłam 9 minut z groszami. Druga dziewczyna na mecie, następnego dnia pobiegła dystans olimpijski w triathlonie i zajęła szóste miejsce.

 Dziewczyna w niebiesko - żółtym stroju, z żółtym daszkiem przybiegła druga. Dzień później przybiegła w czołówce kobiet.


Z prawej strony drobna dziołcha w różowej bluzce. Zameldowała się na mecie jako pierwsza wśród kobiet

Właściwie w moim przypadku po pierwszym biegu było już pozamiatane. Bo tylko wtedy stawka nie była jeszcze rozciągnięta i zdołałam parę osób wyprzedzić, w tym ze dwie czy trzy panie. Potem już walczyłam głownie sama ze sobą.

Moje buty na rower zdecydowanie nie nadają się na takie imprezy. Nie da się ich szybko zdjąć i założyć. Myślę, że optymalnie byłoby w ogóle nie zabierać spd w tym wypadku. Choć czasów w strefie zmian nie miałam  najgorszych (chyba?): za pierwszym razem przebywałam w niej minutę z groszami, a drugim niecałą minutę.

Pasek do czujnika tętna tym razem mnie zmasakrował. A jak tylko skóra z lekka pokryje się słonym potem - mam dodatkowe atrakcje. Albo do Maratonu Warszawskiego kupię sobie stanik z zatrzaskami pod czujnik, albo pobiegnę bez paska.

Organizacja... cóż... mam mieszane uczucia. Zaczęło się już od pakietu startowego. Ja rozumiem, że jednym z patronów jest Urząd Miasta - ale po cholerę mi milion ulotek z Urzędu Pracy i Centrum Aktywizacji Zawodowej w Rawie Mazowieckiej? Nie wiem, może organizator coś usiłował przez to powiedzieć uczestnikom: weźcie się do roboty, obiboki? Wolałabym wyciągnąć katalog New Balance - tak jak mój mąż z pakietu triathlonowego (tu też uważam, że w zawodach o randze mistrzostw Polski, pakiety powinny być bardziej dopracowane). 
Panie z biura zawodów nie orientowały się w jakich godzinach biuro jest otwarte. Szukałam na tablicy ogłoszeń rozpiski trasy duathlonowej, szczególnie biegowej - nie wiem, kiedy ją wywieszono, na pewno wisiała po zawodach - ale imho powinna być dostępna od momentu otworzenia biura zawodów.
Sytuacja z nagrodami i pucharami wskazuje na wielki bałagan, a przecież Rawa nie po raz pierwszy organizuje tę imprezę.

Aha - coraz bardziej zakochuję się w szosówce :)) Jeżdżenie po górkach i dołkach na góralu - jest super,ale to pędzenie po asfalcie...Ach! Chyba muszę rozejrzeć się za nowymi butami na rower (co jo godom, co jo godom!)

I jeszcze parę zdjęć na koniec

Szykuję rzeczy w strefie zmian

Kibic :)

 W oczekiwaniu na mamę

 Jedzie!


 Na mecie. Tylko ja potrafię tak koncertowo upieprzyć się od zębatki.


Z odnalezioną właściwą torbą i pucharem







wtorek, 23 lipca 2013

Duathlon tuż tuż

Duathlon tuż tuż
No właśnie. Chichy - smichy - zapisz się, zapisz. No to się zapisałam. Ale dni do imprezy zostało kilka a ja dalej ani razu nie wsiadłam na rower, na którym miałam jechać. Czyli na szosówkę męża.
Oczywiście jakby co - to mam rower crossowy, który na asfalcie zachowuje się lepiej niż Ghost (jesli ktoś zaczyna w tym momencie liczyć ile mamy rowerów, informuję, że pięć, nie wliczając to rowerków chłopaków :P)
Jakie jest moje doświadczenie z jeżdżeniu na rowerze szosowym? Eeeee - w wieku lat ośmiu wsiadłam na kolarkę kolegi. I co roku oglądam Tour de France :)) Czyli jak widać - wprost imponujące ;)
Cóż - z trójką dzieci łatwiej jednak wyjść pobiegać niż na rower. Szczególnie, gdy szosówkę dzieli się z małżonkiem i gdy ten małżonek trenuje do triathlonu, który odbywa się dzień po duathlonie. 
Ale wreszcie w piątek wszystko się zgrało: czas, pogoda, mąż i pora dnia.
Wyciągnęłam buty do spd. Szosowego sznytu w nich nie uświadczysz - z daleka pachną turystyką łamane przez mtb. Wyciągnęłam kask. No góral jak w mordę strzelił. Dokonałam tuningu i odpięłam daszek, żeby bardziej upodobnić się do szosona (Bo, pożyczyłam określenie). Przeszłam krótkie szkolenie w zakresie zmiany przerzutek (rower męża to nie jest żaden super duper nowoczesny pogromca szos, tylko stary, dobry rower, który swoje już przejechał i swoje lata już ma).
Wsiadłam. Między nogami miałam...nic. Tak się czułam. Ghost, na którym jeżdżę najczęściej jest wielki, ma wielkie traktory opony, wielki amorek z przodu - no, wszystko ma wielkie, grube i potężne - a teraz patrzyłam na oponki - szytki, cieniutką rameczkę. Yyyy - ale dziwnie! 

Ghost czyli Duszek. Rower na pewno nie na szosę


I że niby ja na tym??

Ruszyłam - wszystkie dziurki, progi zwalniające, które normalnie przejeżdżam w pędzie - teraz omijałam wielkim łukiem - a to czego nie zauważyłam, od razu zauważały moje cztery litery. Wreszcie asfalt i tu zaczęło mi się podobać - cztery ruchy pedałami - i trzydziestka na liczniku. Wow! tyle to ja ostatnio w pocie czoła wykręciłam na Duszku uciekając przed burzą i to był szczyt moich możliwości na tamtym rowerze - a teraz - pyk i już! 
Mniejsze pyk było ze zmianą biegu.Motylki od biegów są tu umieszczone na ramie. Żeby zmienić przełożenie, trzeba zdjąć jedną rękę z kierownicy - a że rower lekki jest, więc każdy mój ciut większy ruch powodował, że rower zaczynał się kiwać, albo skręcać. To samo się działo przy moich próbach zasygnalizowania ręką chęci skrętu - dlatego nie zawsze odważałam się to zrobić - uznałam, że gleba na środku skrzyżowania nie jest tym o czym marzę.
Wreszcie prosta - znów się upajam, że raz dwa i pyk trzy dychy na liczniku -a tu wiuuuuu!. Minął mnie gościu na szosówce i tyle go widziałam. No tak - on przy takiej prędkości pewnie na rower wskakuje;)

21 km z groszami zrobiłam, nabiłam średnią 28 km, zrobiłam maksa 42 km i doszłam do wniosku, że szosówka jest fajna i że mam szansę dojechać w jednym kawałku. 

Dojechałam, przeżyłam i całkiem mi się spodobało :) 

wtorek, 16 lipca 2013

Obijam się troszeczkę ;)

Obijam się troszeczkę ;)
8 lipca było większe bieganie - ponad 17 km. Maraton Warszawski coraz bliżej i staram się powoli, powoli zwiększać dystans, żeby pi razy drzwi pokazać organizmusowi co go czeka. Biegło mi się dobrze, na tempo nie narzekałam. Nawet wpadłam w pewien samozachwyt, który szybko mi przeszedł, gdy potknęłam się o korzeń. Rozpaczliwie usiłowałam złapać równowagę - ale ostatecznie z wielkim rumorem i hałasem zaliczyłam glebę. Mój upadek był na tyle głośny, że zainteresował się mną bezdomny siedzący na ławeczce dobry kawałek ode mnie. Żyłam, żyłam, moje ego miało się trochę gorzej - ale za to przywróciło mi właściwy punkt widzenia: mniej dumania o niebieskich migdałach, więcej patrzenia gdzie się biegnie, szczególnie gdy się robi to po ciemku. Wielki sinior na łydce dalej mi to przypomina ;)

Nie samym bieganiem żyję- a ten weekend minął pod znakiem wyjazdu motocyklowego na Węgry. Opowiadałam już o wizycie Węgrów - motocyklistów w Rawie Mazowieckiej. Tym razem strona polska została zaproszona na rewizytę - a ja znów robiłam za plecaczek. Do kufrów zapakowaliśmy z mężem buty i strój do biegania. Och, jakie my mieliśmy plany!
Jazda w tamtą stronę odbywała się na dwie raty, z noclegiem w Krynicy Górskiej.
Co robią ludki mając okazję w miarę wyspać się z dala od dzieci? Ustawiają sobie budzik na 5.50, żeby zdążyć potruchtać przed śniadaniem i ruszeniem w dalszą drogę...
W Krynicy bieganie jest głównie pod górę. Taką naprawdę pod górę (przynajmniej dla mnie), bez ściemy. I szybko się okazało, że moją jako - taką formę z biegania po płaskim mogę sobie tutaj w cztery litery wsadzić. Zaczęło odcinać mi prąd. Szybko bieganie zamieniło się w marszobieganie. Truchtałam pod górkę tak długo jak mogłam - a potem szłam czekając aż mój oddech pozwoli na przyspieszenie.
Jestem pełna podziwu dla osób, które bawią się w biegi górskie - rety, ale trzeba mieć do tego formę!
Szczęśliwie widoczki umilały moje konanie ;)




"Aga, zasymuluj bieganie!"


Nareszcie z górki

Następne truchtanie miało być na Węgrzech - ale cóż - integracja i zabawa była przednia - na tyle, że następnego dnia rano byłam w stanie zrobić parę rzeczy - ale bieganie na pewno do nich nie należało ;)
Generalnie od tego ósmego lipca biegania było niewiele.

Dziś za to dla odmiany, korzystając z tego, że przy dzieciach jest babcia, wyszłam z mężem na rower. Najpierw zostałam przeczołgana przez Lasek Bielański przez wszystkie możliwe podjazdy,zjazdy, zakręty, ścieżki i ścieżynki - a potem sama wykrzesywałam z siebie jakieś ukryte pokłady energii uciekając przed  ogromną chmurą burzową (chmura postraszyła, nawet na koniec trochę pomoczyła deszczykiem i... poszła sobie gdzieś indziej).
Ten rower - to tak trochę pod kątem duathlonu w Rawie Mazowieckiej, na który za na namową mojego męża się zapisałam. Na triathlon się nie piszę, bo umiem pływać jedynie odkrytą żabką. I trochę na plecach.

PS. Z ostatniej chwili: właśnie zapisaliśmy się z mężem na Bemowski Bieg Przyjaźni 15 września.


Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger