wtorek, 11 czerwca 2019

Dlaczego ptaki śpiewają

Dlaczego ptaki śpiewają
Nie byłam pewna czy powstanie ten wpis. Czułam, że jeśli się zdecyduję, to będzie to najbardziej osobisty wpis ever. Nie byłam pewna czy chcę się aż tak bardzo uzewnętrzniać publicznie. Czułam, że może być trudno ubrać w słowa wszystkie emocje tłoczące się w głowie. Dalej nie jestem pewna czy będę wstanie przekazać to wszystko co mi się tam kłębi i opakować w literki obrazy pojawiające się przed oczami.
O czym mówię? O skokach spadochronowych.


Po moim pierwszym skoku w tandemie nikt by nie powiedział, że jeszcze wrócę na lotnisko. Sama bym tego nie powiedziała! Nie spodziewałam się, że skok to taka jazda bez trzymanki, nie mogłam zebrać myśli, było mi niedobrze. Daleko było mi do entuzjazmu - i w trakcie skoku i zaraz po nim.  Mój kamerzysta (jak mi się później przyznał) po cichu stwierdził, że w moim przypadku to były wyrzucone pieniądze w błoto ;) To wyjaśniało czemu wywalił oczy w słup, gdy miesiąc później znów zobaczył mnie w Chrcynnie ;)

A ja wszystko przetrawiłam w głowie i uznałam, że... chcę jeszcze raz. Przyznam się, że już wtedy zalęgła mi się szalona myśl, że chciałabym to wszystko zrobić sama. Nie przypięta do tandem-pilota jak worek ziemniaków, tylko sama, ze spadochronem na plecach. Z drugiej strony miałam wrażenie, że mózg zrobił mi jakiś głupi numer. To było zupełnie nielogiczne.
Drugi skok w tandemie miał mi dać odpowiedź. Będzie znów strasznie czy nie? Czy ta myśl wiercąca mi mózg ma jakąkolwiek rację bytu?
Nie było strasznie. Odważyłam się powiedzieć to głośno: chcę zrobić kurs AFF.  Z mężem, który wtedy też skoczył swój tandem i powiedział, ok, podoba mi się, zróbmy to :)

W marcu rozpoczęliśmy szkolenie teoretyczne, na początku maja zajęcia w tunelu aerodynamicznym (to o tym pisałam, że po Innsbrucku musiałam szybko ogarnąć się mięśniowo), w połowie maja zaczęliśmy praktykę.






I jeśli myślicie, że potem wszyscy żyli długo i szczęśliwie, Agnieszka po prostu zrobiła kurs i sobie skacze - to się mylicie.  Moja głowa po raz kolejny okazała się twardym przeciwnikiem.

Spadochroniarstwo rozbierze cię ze wszystkich masek, które przybrałeś. Nawet z tych, a może przede wszystkim z tych, które przybrałeś dla samego siebie. Bezlitośnie obnaży twoje słabe strony. Bezpardonowo pokaże ci, że nic nie wiedziałeś o wychodzeniu po za strefę komfortu. Chcesz skakać? Sprawdzam!

Ciężkie dla głowy były pierwsze kursowe skoki. Stres przy wyjściu z samolotu wpływał na to co działo się potem. Bo uwierzcie mi, stanięcie na progu lecącego samolotu, w tym huku, napieprzającym wietrze, gdy pod sobą masz cztery kilometry lufy, podnosi ciśnienie, oj podnosi.

Łatwo komuś opowiedzieć o radości, szczęściu, o czymś czysto przyjemnym, pozytywnym. Łatwo być wtedy empatycznym, wczuć się w te emocje. Ze strachem jest trochę gorzej. Nikt nie chce wczuć się w czyjś strach. Tak naprawdę wczuć, wyobrazić go sobie. A ten jest. Pierwotny, krzyczący ci w głowie: nie rób tego! To wariactwo! Uciekaj!
Pierwsze sekundy po wyskoczeniu wcale nie były lepsze - bo nieprzyzwyczajony organizm reagował paniką na uczucie spadania. Nogi i ręce zupełnie bez sensu szukały jakiegoś podparcia, zamiast poddać się powietrzu, strugom i przyjąć odpowiednią pozycję.


fot. Artur "Bravos" Ceran


Po pierwszym weekendzie i trzech skokach, byłam cała rozedrgana wewnętrznie. Nie umiałam sobie znaleźć miejsca w domu, nie mogłam na niczym się skupić. Sprawy nie ułatwiał mój mąż, który te emocje i stres znosił nieporównywalnie lepiej ode mnie i tryskał endorfinami na prawo i lewo. Miałam czasem ochotę pizgnąć go w ucho, żeby przestał ;)
On się nie mógł doczekać następnego weekendu, ja ze zdziwieniem stwierdziłam, że już jest piątek, rano w sobotę jedziemy na lotnisko, a ja jeszcze mentalnie nie czuję się absolutnie gotowa.

Najpierw myślałam, że ze stresem i strachem poradzę sobie jakoś sama, tak po cichutku ogarnę temat. Ale w końcu zrozumiałam, że to się nie uda, że nie tędy droga. Musiałam o tym zacząć mówić na głos, nawet jeśli w oczach mojego męża czy koleżanki z kursu widziałam brak zrozumienia. A przede wszystkim musiałam zacząć o tych emocjach mówić mojemu instruktorowi. Musiał wiedzieć, że ma studentkę bardziej spękaną od reszty. Rozmowy z nim, jego spokojny uśmiech pod tytułem "będzie dobrze", który mi puszczał w samolocie, bardzo pomogły. Ale, żeby się zebrać do kupy, musiałam mentalnie odbić się od jakiegoś dna. A był nim skok numer sześć.

Zamiotło mnie w nim, skotłowało po wyjściu, wpadłam w niekontrolowane obroty, nie wykonałam zadań, które miałam zrobić. Pierwszy raz po wylądowaniu szłam do układalni bez uśmiechu na ustach. Byłam wkurwiona. Byłam zniechęcona. Było mi źle. Zaczęłam zastanawiać się czy ja się do tego nadaję. Nie tak miało przecież być. Tyle miesięcy czekania. Miało być fajnie. W sumie było - ale te fajne momenty przykrywała o wiele grubsza warstwa stresu i strachu.
Musiałam dojść do ładu i składu ze swoją głową. Instruktor powiedział, że nie idzie mi źle. Idę z kursem w takim tempie, jakie założył. Pytanie czy udźwignę psychicznie skoki.

Spadochroniarstwo uczy wiary we własne siły, w siebie. Wierzył we mnie instruktor - musiałam uwierzyć jeszcze ja. Musiałam jakoś ogarnąć swój strach.



Po biegu w Innsbrucku napisałam na Facebooku o bólu, który towarzyszy ultrasowi:

"To nieodłączny towarzysz ultrasa. Najwierniejszy. Pojawi się na pewno. Dołączy do ciebie już w trakcie biegu. Będzie sprawdzał i testował jak bardzo może przejąć nad tobą kontrolę. Otuli swymi ramionami za linią mety. Będziesz chodzić jak kaczka, stękać w nocy przewracając się z boku na bok. Widok toalety, na której trzeba usiąść, będzie wywoływać nerwowy chichot. Bolą ramiona od plecaka, bolą ręce od odpychania się kijkami, bolą kolana od stromych biegów, bolą palce u stóp obijane niezliczona ilością kamieni i korzeni.
Będziesz myślał "nigdy w życiu żadnego ultra".
A potem zapisujesz się na kolejne... 


Przy skokach takim towarzyszem jest strach. Spytałam się znajomej, doświadczonego skoczka, kiedy przestanę się bać. Odpowiedziała mi: "nigdy". Musiałam więc przestać bać się bania. Musiałam przyjąć do wiadomości, że strach będzie, musiałam oswoić go.
Czy udało się? Jeszcze nie do końca:) Dalej się tego uczę Ale myślę, że uświadomienie sobie tego faktu było pomocne. 

Następny skok mi wyszedł. A jeszcze następny okazał się moim egzaminacyjnym, kończącym szkolenie podstawowe. 
Ten egzaminacyjny skok był niesamowity. Bo przez cały proces szkolenia mój świat kończył się na instruktorze latającym koło mnie i wysokościomierzu. Naprawdę, ledwo jarzyłam z tego co się działo dookoła. A nagle poczułam się, jakbym wybiegła z mgły na otwartą przestrzeń, jakbym znalazła się w centrum wielkiego wybuchu. Bach! Zobaczyłam, wreszcie zobaczyłam tą cała przestrzeń, w której byliśmy zanurzeni. Ten bezmiar powietrza, chmury dookoła, świat, gdzieś pod nami. Aż mnie zatkało z wrażenia. Przeszłam na jasną stronę mocy.


Następny skok był też wyjątkowy. Pierwszy po kursie. Bez instruktora. Musiałam ogarnąć się sama.
Czy się bałam? Strasznie :) Ale wiedziałam, że muszę skoczyć, nie mogę tego odkładać, bo będzie coraz trudniej. To był też pierwszy raz, gdy dotarła do mnie prawdziwość hasła, które wpadło mi gdzieś w oczy podczas przeglądania netu.
Strach zostaje w samolocie.

Ten jeden, króciutki moment, gdy dupa marszczy się ze strachu. Malutki, najtrudniejszy kroczek. W sumie czymże on jest wobec biegów ultra, gdy człowiek nieraz przez kilka, kilkanaście godzin leci w totalnym dyskomforcie, gdy jest źle, zimno, wszystko boli, oczy zamykają się ze zmęczenia.

Jeśli zrobisz ten krok, lądujesz w innym świecie i zaczyna się MAGIA.





Gdy niebo jest zupełnie czyste, masz wrażenie zawieszenia w przestrzeni jak w innym wymiarze. Gdy są chmury, jest punkt odniesienia i czujesz te pięćdziesiąt metrów na sekundę zapieprzania w dół. Charakterystyczny trzask otwieranej czaszy i spokój, który nagle zapada. Szybowanie i obserwowanie jak cień twojego spadochronu przesuwa się w dole po łąkach i polach.


Spadochroniarstwo jest zaborcze. Funduje takie emocje, taką huśtawkę, że ciężko potem odnaleźć się na ziemi i myśleć o czymś innym.
Ale nie, nie zamieniam nazwy bloga na "matka skacze" ;) Nie da się jednak  ukryć, że będę musiała na nowo poukładać swój świat z nową pasją.


A na koniec zostawię was z cytatem, autorstwa Szczytografii. Tekst, który oryginalnie dotyczy wspinania, ale pozwoliłam sobie na jego uogólnienie - bo do skoków pasuje jak ulał.
(https://www.facebook.com/szczytografia/videos/294724871179934/ - oryginał)



Potrzebujemy czasem zerknąć na drugą stronę, tam gdzie wszyscy zmierzamy. W obecnym świecie brakuje nam tych naprawdę wielkich wyzwań i potrzeby rozwoju, którego doświadczał nasz przodek, dla którego każde wyjście z jaskini rzeczywiście mogło okazać się tym ostatnim.
Nie chodzi tutaj o brawurę czy ryzykanctwo, pójście na całość i może "jakoś to będzie". Bardziej o świadome wystawienie dużego palca u stopy za próg komfortu; dotarcie do swojej granicy poczucia bezpieczeństwa i przesunięcie jej odrobinę do przodu.
Robimy to dla tej krótkiej chwili, w której musisz spojrzeć w głąb siebie bardziej niż kiedykolwiek, obawiając się znaleźć tam słabość lub zawahanie. Ale jeśli sprawdzian wypadnie pomyślnie, jeśli pokonasz ograniczenia własnego ciała, obaw i wątpliwości, nagroda jest wielka.

Jest nią radość życia.







Ps. Mówi się, że spadochroniarze wiedzą dlaczego ptaki śpiewają.



Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger