piątek, 22 listopada 2013

Plany

Skarpetki, getry, bluza, buty. Czujnik tętna, zegarek na rękę, słuchawki do uszu. I jazda przed siebie.
Wszystko pięknie i fajnie, gdy dzieciaki są w szkole/przedszkolu.
Gdy zaczynają chorować, a dodatkowo druga połówka ma właśnie urwanie głowy z pracą i zwala się do domu dość późno - wszelkie plany związane  z bieganiem jakby lekko się komplikują.
Najpierw padło dziecko nr 2. "Mamo nie mogę otworzyć oczu" oświadczyło mi we wtorek, prezentując ślicznie zaropiałe oczęta. Dzień później dziecko nr 3 zakaszlało jak rasowy gruźlik i wystrzeliło z dwururki zielone gile.
A potem koło szkoły starszaka pękła rura dostarczająca do placówki wodę (dodatkowo w rurę władował się samochód dostawczy w wyniku czego można było podziwiać wielką ziejącą dziurę zamiast kawałka chodnika), więc zajęcia w szkole odwołano.
Zostałam z całą trójką w domu. Od trzech dni nie miałam szans wyjść potruchtać.
W głowie zalęgł mi się szatański plan. To ja sobie wcześnie w miarę pójdę spać, nastawię sobie budzik na szóstą minut piętnaście - wszyscy będą jeszcze spać, ja nie muszę nikogo szykować i odprowadzać do szkoły/przedszkola - pójdę sobie pobiegać.
Ha! Jak to szło? Chcesz rozśmieszyć Pana Boga, powiedz mu o swoich planach?
Światło zgaszone, mąż już dawno w objęciach Morfeusza, a ja nic. I nic. I, kur*a dalej nic. Nie mogę zasnąć, no! Nie wiem ile przewalałam się na łóżku w te i nazad - ale tego snu zostało mi niewiele.


Obudziło mnie łup! A potem uroczy kaszel wprost do ucha. Mama! Silopek! Chcę silopek!
Otworzyłam jedno oko. Zegarek wskazywał piątą rano. Jakoś przekonałam dziecię nr 3, że na syropek to stanowczo za wcześnie, jest ciemno i o tej porze to się jeszcze śpi, a nie ładuje matce do łóżka i charczy od ucha.
Dziecko posłuchało. Tak jakby. Przewrót. I jeszcze jeden. Ręka w oko. Moje oczywiście. Kopniak.
Westchnięcie.
Ko- tek Pu- szek z czar-ną łat- ką...
Dziecię zaczęło sobie przypominać przedszkolny repertuar
Dziś w przed- szko- lu był z A- gat-ką!
Po nastym wykonaniu piosenki i przerzuceniu się na sto lat sto lat skapitulowałam.
Wyłączyłam budzik, który za minut dziesięć miał mnie teoretycznie zwlec z wyrka na bieganie i poszłam walnąć się do pustego  łóżka mojego muzykalnego synka.
Pier*olić bieganie.


Pobiegać poszłam wczesnym popołudniem. Zainspirowana przez męża, położyłam na poobiednią drzemkę dziecko nr 3, starszaki zostały z klockami lego i telefonem,z którego mieli skorzystać jakby coś się zaczęło dziać/Szymon się obudził (wszystkich na chodzie nie doważyłabym się zostawić, bo beze mnie przy  lego wzięliby się za łby po minucie, kłócąc się o poszczególne  klocki, wybudowane autka/ ludziki. Dwójka dawała szanse na spokój jako taki).
I wyszłam do pobliskiego parku. Na tyle pobliskiego, że z jego najdalszego punktu w ciągu max 5 minut byłabym w domu. Złomotałam się na górkach i pagórkach, których jest sporo i takich honornych (nawet zawody MTB nie wiem czy jeszcze są, ale na pewno były organizowane w tym miejscu).
 Złomotałam się tym bardziej, że mój niewyspany umysł nie wyciągnął żadnych wniosków z temperatury wyświetlanej na termometrze. Oczy nie przekazały informacji dalej do mózgu. A może przekazały ale ten właśnie zasnął? Ubrałam się jakby było co najmniej 5-6 stopni mniej.
Gdy skierowałam się w kierunku domu, odezwał się telefon. Mój nadranny śpiewak się obudził. Jak na niego obudził się dość szybko - miałam niejasne podejrzenia czemu tak, choć dziecko nr 1 i 2 twardo zaprzeczali jakoby mieli się do tego przyczynić :)


I to byłoby na tyle jeśli chodzi u mnie o jakiekolwiek plany ;)


wtorek, 19 listopada 2013

Motywacja

Na swoim blogu Emilia poruszyła temat motywacji.
Zaczęłam się zastanawiać czy można biegać dla samego biegania, czy zawsze potrzebna jest jakaś marchewka. Na przykład pod postacią pamiątkowego medalu na mecie?
Pierwsza moja myśl była - no pewnie! Przecież ja na początku biegałam dla samego biegania. Ale chwilę potem przyszło - zaraz, zaraz. Nie tak szybko. Może i zawodów na początku nie było, ale zawsze, od pierwszego wyjścia był jakiś cel. Przebiec kółko. Przebiec dwa kółka. Biec tak długo aż lista piosenek na smartfonie się skończy (o - to było fajne - bo w miarę upływu czasu ostatni utwór przebrzmiewał po coraz większej ilości kilometrów :). Biegać po to, żeby nie chorować.
A potem na horyzoncie pojawiły się zawody. Niezbyt często (rekordziści potrafią co tydzień brać udział w jakiejś imprezie) - ale na tyle często, żeby mobilizowały do biegania.
To, że opłacony i zaznaczony w kalendarzu start jest tym motorem napędzającym , przekonałam się po powrocie z Amsterdamu. Przez wiele miesięcy gdzieś tam daleko w tle majaczyły się te dwa maratony. Ale wydawało mi się, że i tak i tak bym biegała niewiele mniej, jak nie tyle samo.
Gdy starty stały się już czasem przeszłym dokonanym, minęła euforia,endorfiny wyparowały, poczułam trochę jak zeszło ze mnie powietrze. Ojej - i co teraz? Brak celu jakoś tak podziałał...demobilizująco. Trudniej mi się zebrać, trudniej pobiec gdzieś dalej. Dobrze, że po drodze był jeszcze Bieg Niepodległości.
Życia nie ułatwia późnojesienna aura - która już zdążyła parę dni temu zaskoczyć mnie deszczem, a wczoraj łeb chciała urwać, przewiała na wszystkie strony i wymroziła ręce.
Dlatego zapisałam się na następne zawody. Bieg Mikołajkowy na Kępie Potockiej.
Dzięki temu, choć wiatr za oknem gwiżdże - jednak wdziewam odpowiednie ubranie i idę truchtać.
Poza tym muszę spalić ciasto na piernik. Nie - nie chodzi mi o przypalanie ciasta w piekarniku :) Co roku na Święta piekę piernik. Ciasto zarabia się 5-6 tygodni wcześniej i sobie leżakuje w lodówce.W tym roku masa pachnąca przyprawami, pełna miodu, wyjątkowo wodzi mnie na pokuszenie. I obawiam się, że jak tak dalej pójdzie, gdy nadejdzie czas pieczenia - wyjmę miskę z lodówki i włożę ją po prostu od razu do zmywarki :/

Przeczytałam co napisałam. I chyba gdzieś mi puenta się rozmyła. W sumie jest podobna jak u Emilii: że cel mobilizuje i jest ważny. I może być nim wszystko - zaczynając od dobrej formy przez start w zawodach a kończąc na piernikowych wyrzutach sumienia :P



poniedziałek, 11 listopada 2013

Bieg Niepodległości

Bieg Niepodległości
Rok temu byłam kibicem na Biegu Niepodległości. I chyba pierwszy raz z bliska widziałam tak duży bieg uliczny. Zapamiętałam ten tłum - zarówno kibiców jaki biegaczy. Zapamiętałam jakie wrażenie zrobiła na mnie, w ten piękny słoneczny listopadowy dzień, biało- czerwona masa ludzi przewalająca się ulicą. To było takie fajne, bez patosu, bez zadęcia. Różne od oficjalnych imprez z czołowymi politykami. Skrajnie inne od zadym, które niestety towarzyszą temu dniu.
Gdy wciągnęłam się w bieganie i 10 kilometrów przestało być dla mnie dystansem z kosmosu, wiedziałam, że akurat w tych zawodach chcę wziąć udział. Chciałam być jedną z wielu tysięcy osób tworzących flagę, chciałam poczuć tą atmosferę, chciałam pobiec.
No dobra - i chciałam poprawić swój oficjalny wynik na tym dystansie :P

I wszystko było jak trzeba: pogoda znów dopisała - piękne słońce, błękitne niebo i całkiem ciepło jak na połowę listopada. I był tłum- jeszcze większy niż w zeszłym roku. I był hymn odśpiewany z tysięcy gardeł. I była biało - czerwona flaga z biegaczy. Wchodzę z bardzo w patriotyczne tony? Ale jak tu nie wchodzić, gdy biegnę obok starszych państwa - oboje krzyczą "brawo! Brawo!" i nagle pan odwraca się do żony i mówi: "przecież oni wszyscy biegną dla nas!"

Ale tak w ogóle to była po prostu fajna impreza biegowa. Dobrze pomyślany start - biegacze byli wypuszczani falami - dzięki temu na trasie nie było tłoku. Wśród zawodników krążyły służby medyczne na elektrycznych hulajnogach. I ta pogoda! I kibice na trasie! I piękny widok na "city"!

Niebieskie dodatki - to ja:)  Fot. MaratonyPolskie.pl

A jak tam moje niecne plany życiówkowe? No, wyszły, wyszły. Nawet całkiem dobrze - bo swój poprzedni wynik poprawiłam o ponad 7 minut. Ale nie uniknęłam małego jęku zawodu, gdy zobaczyłam swój czas: 46:01.  Niezły ogonek, nie? :)
I ja nawet wiem, w którym momencie to  45 z przodu się oddaliło. I to nie było na końcu - choć pewnie wystarczyłoby, żebym ze dwa razy mocniej machnęła nogami przed metą. To trzeci kilometr o tym przesądził.  Bo, kurczę, ja w życiu w takim tempie nie biegłam. A na pewno nie biegłam w takim tempie na 10 km. Zobaczyłam jakie mi Garmin średnie tempo wybzyczał z poprzedniego kilometra i się przestraszyłam, że nie wytrzymam, że za szybko. I zwolniłam. I los pokarał za brak wiary we własne możliwości i to w dodatku tak perfidnie :)))



Małżonek (który również zrobił życiówkę, przybiegł 3,5 minuty przede mną), teściowa (startująca w nordic walking, była 17 wśród kobiet). No i ja :)






Właśnie do mnie dotarło, że w dalszym ciągu dłużej byliśmy pod zaborami, niż mamy niepodległą Polskę.

piątek, 8 listopada 2013

Rok...

Rok...
Rok temu o tej porze byłam po 14 w sumie antybiotykach i ciężkim zapaleniu płuc. I miałam dosyć.
Rok temu wyszłam na swoje pierwsze bieganie. Kółko dookoła parku, po którym prawie umarłam. 1650 metrów.
Rok temu, gdyby ktoś mi powiedział, że 12 miesięcy później będę miała przebiegnięte dwa maratony, popukałabym się znacząco w czoło.
Rok... dużo się zmieniło :)

Najpierw w kieszeni pojawił się telefon z włączoną aplikacją Endomondo, potem z Garmin na ręku.
Truchtanie wolne, noga za nogą, zmieniło się w o wiele szybsze przebieranie nogami - choć dalej rekreacyjne, bez żadnych profesjonalnych planów treningowych
1650 metrów, zmieniło się w 3 km, potem w 5, potem w 10, 15,..., 42 km 195 metrów. Wszystkie te dystanse do kupy dały ponad 1000 przebiegniętych kilometrów.
Gdzieś po drodze zgubiłam pięć kilo.
Przeziębienia, anginy, zapalenia zatok chronicznie mnie nękające - jakoś odpuściły. No, nie do końca - ale w porównaniu z poprzednimi latami jest rewelacyjnie pod tym względem.
Na Specjalnym Gwoździku zawisły i pobrzękuje parę medali za ukończone biegi. Nie jest ich jakaś straszna ilość - bo nie startuję często - ale jednak parę się zebrało.



 W tym te dwa, najważniejsze:







Nieoczekiwanie przycupnęło też trofeum z imprezy biegowo - rowerowej, czyli duathlonu







Dzięki bieganiu udało mi się odnowić  jedną starą znajomość (pozdrawiam, Aniu :), oraz poznać (na razie wirtualnie) kupę innych fantastycznych ludzi wkręconych w bieganie.


Na samym początku mojej przygody z bieganiem zaczęłam czytać blogi, strony tematyczne. I zgłupiałam. Śródstopie, pięta, bieganie naturalne,  buty takie, śmakie, owakie, na trening, na maraton, w teren, na szosę. Plany treningowe. Przebieżki, akcenty, interwały, zakresy tętna. Mózg mi się zlasował. Uznałam, że to  trochę przerost formy nad treścią. Ja chcę tylko trochę pobiegać, żeby odbudować moją odporność. I stwierdziłam, że będę ponad to:)
Szybko okazało się, że nie do końca tak się da. Że moje bieganie - choć dalej rekreacyjne, wykracza jednak ponad kółko dookoła domu z komórką w łapce.
Możliwości ciała nie nadążyły za chęciami - bach! Shin splint - czyli sprawy przeciążeniowe. Przerwa w bieganiu, rehabilitant, taping, profesjonalne dobranie butów pasujące do sposobu mojego biegania i nawierzchni, ćwiczenia wzmacniające.  
Zrozumiałam, że jednak tak  na wariata nie do końca da się biegać. Że nawet jeśli bez żadnego profesjonalnego planu treningowego - to jednak trzeba uważać i dystans zwiększać powoli i bardziej z głową. 
Czasami  się podśmiewywuję z tego profesjonalizmu, mądrych nazw i w ogóle - ale gdybym bardzo chciała się od tego odciąć - to bym nie biegała z profesjonalnym zegarkiem na ręku. Nie startowałabym w żadnych zawodach, ciesząc się z wyników. 
Bo jednak od czasu do czasu, zamiast po prostu przebierać nogami w tym samym tempie, postanawiam parę razy przyspieszyć. Albo zamiast biegać po płaskim - skręcam w kierunku górki.
Na razie jest mi łatwo. To co robię, na luzie, wystarczy, żeby praktycznie z każdego startu wracać z życiówką. Ale kiedyś nadejdzie taki dzień, gdy dla mojego organizmu to  nie będą wystarczające bodźce. I czy wtedy gładko przełknę gorszy wynik, czy uznam, że jednak czas rozgryźć te wszystkie tajemnicze cyferki w tabelkach planów treningowych? 

Cokolwiek zrobię, jakiekolwiek decyzję podejmę w przyszłości, mam nadzieję, że nie będę się niepotrzebnie frustrować gorszym wynikiem. I że bieganie dalej będzie mi sprawiać taką frajdę jak teraz. Że dalej będę umiała rozglądać się dookoła, zachwycić się jaką ulotną chwilą. Że będę w stanie zatrzymać się na chwilę, żeby zrobić zdjęcie. Po prostu cieszyć się.



Zdjęcie z przedwczoraj. Aż taka twarda nie jestem, żeby dziś wyłazić w pluchę, która jest za oknem ;)


















poniedziałek, 4 listopada 2013

Góry

Góry

Czytam sobie w necie różniaste blogi, na FB nadziewam się na różne wpisy. I czasem mam wrażenie, że dorabia się ideologię do rzeczy zupełnie zwyczajnych.
Włazimy do jeziora się popluskać - ale w świat idzie informacja o "pływaniu w wodach otwartych". Wyrywamy chwaty w ogródku, taszczymy drewno do kominka - o nie, nie - właśnie uprawialiśmy "crossfitting".
Na upartego mogłabym wyjazd w Tatry podciągnąć pod coś związane z moją aktywnością biegową - nie wiem: trening wydolnościowy albo coś równie Bardzo Profesjonalnie Brzmiącego. Ale pomimo, że po wszystkim bolą mnie mięśnie, o których istnieniu nie wiedziałam, będę się upierać, że ja po prostu pojechałam z mężem połazić po górach. Tak po prostu.
Żeby pozachwycać się szczytami dookoła i poczuć się taką malutką wśród ogromu granitu.
Żeby usiąść na kamieniu koło szlaku i pozastawiać się czy tam daleko widać trzy czy cztery kozice.
Żeby zająć w schronisku ostatnie wolne łóżko, a rano pałaszować jajecznicę z widokiem na Dolinę Pięciu Stawów.
Żeby dać się namówić na wycieczkę na Karb, pomimo, że mgła i deszcz i iść w górę wsłuchując się we własny przyspieszony oddech i krople deszczu uderzające o kaptur.
Żeby potem w schronisku odkryć, że kurtka teoretycznie nieprzemakalna jednak przemokła i że po 8 latach noszenia chyba czas na nową
Żeby rano otworzyć oczy w idealnym momencie - w sam raz aby zdążyć obejrzeć zaróżowione, zaspane jeszcze niebo nad szczytami
Żeby walczyć z wiatrem próbującym zdmuchnąć ze szlaku.
Żeby podziwiać biegacza, który leciutko, bez wysiłku pomykał pod górę po kamienistym szlaku
Żeby dojść do wniosku, że bieganie jest fajne, ale fajnie czasem porobić też inne rzeczy


I pozdrawiam Emilię, która w tym samym czasie była w Zakopanem :)







Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger