Pod tym względem jestem z moim mężem zgodna. Lubimy ciepło, pyszne sery, tanie, dobre wino, kawę i chrupiącą bagietkę na śniadanie. Lubimy szum ciepłego morza, zapach rozgrzanych słońcem dzikich ziół, dźwięk cykad. Tak....w kraju, który to oferuje moglibyśmy się osiedlić...W takim kraju moglibyśmy spędzać dłuższe i krótsze urlopy...
I właśnie dlatego po raz kolejny wygnało nas tam. Do kraju, w którym w zimowe dni słońce wita na bardzo krótko. Do kraju, gdzie przyroda jest piękna - ale też surowa i wymagająca. Do kraju, gdzie normalnym jest opad śniegu w środku czerwca. Właśnie dlatego w drugiej połowie listopada znaleźliśmy się tam. W kraju, który skradł nam nasze serca, w Norwegii.
Że nielogiczne? Cóż... człowiek to istota przedziwna. Lubiąca się umartwiać, utrudniać sobie życie. Sprawdzać jak daleko jest w stanie wyjść poza swoją strefę komfortu. Ma być łatwo i banalnie? Nuuudy, panie! Trzeba pojechać tam, gdzie zimny wiatr przenika przez wszystkie warstwy ubrań, gdzie deszcz albo śnieg zacina w twarz.
I gdzie człowiek z zachwytu ma ochotę krzyczeć.
21 listopada, z plecakami, władowaliśmy się do samolotu lecącego do Stavanger.
Samo miasto, choć urocze, nie było naszym głównym celem. Kilkanaście kilometrów dalej znajdował się Lysefjord, a nad nim jedna z większych atrakcji Norwegii - klif Preikestolen.
Decyzję co mieliśmy robić po dotarciu do niego, zostawiliśmy na później, uzależniając ją od dotychczasowego tempa marszu, pogody i chęci.
Pomysłów było kilka. Jeden: przejść do samego końca fiordu (42 km), tam, w wiosce Lysebotn, złapać prom, którym mieliśmy wydostać się do cywilizacji. Drugi - promem przedostać się na drugą stronę fiordu, uderzyć na szczyt Kjerag, wznoszący się na ponad 1000 metrów nad poziom morza i zobaczyć kolejną znaną atrakcję, kamień zaklinowany między dwiema skałami - Kjeragbolten. Trzeci - nie ryzykować, nie zapuszczać się tak daleko, bo jeśli prom nie przypłynie - będziemy w czarnej dupie. Bo innego sposobu, żeby się z końca fiordu wydostać w kierunku lotniska, właściwie nie ma.
Nad tym jednak na serio zaczęliśmy dumać dwa dni później. Na razie upajając się słonkiem, błękitnym niebem i zakładając na siebie kolejne warstwy ubrań (zimno, cholercia!) przy pomocy promu i autobusu kierowaliśmy się w stronę szlaku turystycznego prowadzącego do Preikestolen.
Tego dnia oczywiście tam nie dotarliśmy. Listopadowe dni w Norwegii są dość krótkie (wschód słońca koło 8.30, zachód o 16). Maszerując dotarliśmy tak daleko jak się dało, a następnie rozbiliśmy namiot. Też tam gdzie się dało:)
To jest w Norwegii fajne. Rozbić namiot na jedną noc wolno praktycznie wszędzie, o ile jest gdzie.
Budzik zadzwonił tak jakoś w środku nocy. Tak naprawdę była siódma rano - ale do wschodu słońca była jeszcze ponad godzina. Pomimo puchowych śpiworów, kurtek, nie powiem, żeby ta noc była dla nas szczytem komfortu. Gdy zapaliłam czołówkę, sypialka zalśniła milionem lodowych igieł, Taaaa... Chciałaś babo przygodę - to masz :)
Potem było jeszcze zabawniej, gdy okazało się, że woda mineralna w butelce tak jakby zmieniła stan skupienia. To, że coś z niej wytrzęśliśmy do menażki, zawdzięczaliśmy omyłkowemu zakupowi wody gazowanej. Bez gazu przez noc zamarzłaby na kamień. Torebka po herbacie nie wyciągnięta od razu, przymarzła do menażki w ciągu dziesięciu minut. Sok jabłkowy w drugiej butelce również powoli zamieniał się w kruszon, co spowodowało u nas przypływ czarnego humoru: "mam ochotę przegryźć trochę tego pysznego soku" albo "jak fajnie ta woda szura w butelce" :)
Oczywiście posiadamy ogólnie taki wynalazek jak termos. I przez te wszystkie dni zastanawiałam się jakim cudem zrezygnowaliśmy z jego zabrania? Chyba mieliśmy wizję, że jakby co, to zatrzymamy się, odpalimy maszynkę i zrobimy gorącą herbatę w kubku.
W rzeczywistości nie było czasu na takie długie postoje. Dzień był krótki, plan mieliśmy dość ambitny i po prostu darliśmy do przodu.
Wróćmy jednak do poranka dnia drugiego, gdy po próbach oderwania przymarzniętej torebki herbaty (niepowodzenie), strząśnięciu szronu z namiotu, spakowaniu się, z lekka zesztywniali z zimna ruszyliśmy przed siebie.
Pogoda dalej nam dopisywała, choć wiedzieliśmy, że to ostatni taki dzień. Zeszliśmy z szosy na główny szlak i omijając liczne zamarznięte kałuże, strumyczki, strużki, robiąc w locie zdjęcia, szliśmy ku Preikestolen.
Przez moment łudziliśmy się, że o tej porze roku będziemy jednymi turystami. Klif stanowi jednak atrakcję przez cały rok. Szczęśliwie nie tak dużą jak latem (widziałam zdjęcia, na których była ilość osób spokojnie podchodząca pod setkę, jak nie więcej). Gdy doszliśmy,oprócz nas było kilkanaście osób.
Co dalej? Dalej mieliśmy zejść w dół i idąc wzdłuż fiordu, po 10 kilometrach dotrzeć do Bakken Gård. To farma, o tej porze roku zamknięta, na terenie której znajdowała się drewniana chata otwarta przez cały rok dla turystów. W niej, za niewielką opłatą (pieniądze wrzuca się do specjalnej skrzynki) można było się przespać. Do przejścia niby nie było daleko. Ale pamiętając o krótkim dniu (a było już po dwunastej), o plecakach, z którymi szło się po prostu wolniej - trzeba było się spieszyć.
O ile na szlaku do Preikestolen mijaliśmy się z innymi ludźmi, tak po zejściu z niego dość szybko zrozumieliśmy, że jesteśmy zupełnie sami.
Szlak był bardzo urozmaicony. Były fragmenty leśne, wśród drzew obrośniętych grubą warstwą porostów, kamieni zielonych od mchu. Były momenty, gdzie maszerowaliśmy wzdłuż górskich jeziorek. Były też fragmenty idące płaskowyżem, gdzie drałowaliśmy po płaskich, wielkich głazach. To ostatnie miało już miejsce, gdy słońce chyliło się ku zachodowi. Nie wiedziałam, że światło może być tak ciepłe i tak czerwone. Zbocza otaczające fiord były mocno oblodzone, niebieskawe w odcieniu. Gdy padało na nie zachodzące słońce, skały przybierały fioletowy odcień.
Zachodzące słońce. Wschodzący księżyc. Skały. Ciągnący się aż po horyzont fiord. Zimno. Pustka. Pięknie.
Cały nasz marsz mocno spowalniał lód. Cóż, Norwegia wodą stoi. Jeziorek, rzeczek, strumieni, strumyków, strużek było tutaj mnóstwo. Przy minusowej temperaturze większość z tego zamarzła. Trzeba było bardzo uważać, bo nadepniecie na oblodzony fragment nawet małym fragmentem buta, od razu powodowało utratę przyczepności. Czasami trzeba było obchodzić całe lodowe pola. Jak się potem okazało był to mały pikuś w porównaniu z tym co się działo dzień później.
Ale nie uprzedzajmy wypadków. Na razie rozkoszujemy się zachodem słońca i stresujemy, że nie zdążymy przed zapadnięciem ciemności.
I nie zdążyliśmy :)
Szczęśliwie zeszliśmy już sporo w dół. Szczęśliwie ostatni fragment szlaku był oznaczony nie tak jak poprzednio, na kamieniach, tylko pachołkami, które w świetle czołówek było łatwiej wypatrywać. Dość szybko okazało się czemu tak. Otóż ostatni fragment szlaku prowadził przez mocno podmokły teren. Podmokły i nie do końca zamarznięty. Trzeba było przechodzić po przerzuconych dechach. Chwilami deski były mocno zanurzone w wodzie, jednak próba przejścia obok, szybko kończyła się powrotem na podtopiony szlak. Niewinnie wyglądające kępy traw nie oferowały żadnego oparcia i człowiek zapadał się w wodzie jeszcze głębiej. Biedny był Tibor z butami przed kostkę - dość szybko woda nalała mu się górą.
W totalnych ciemnościach dotarliśmy do chaty. Była rzeczywiście otwarta. W środku proste łózka, materace, kuchenka z gazem, obok sławojka. Znaleźliśmy nawet świece - więc była kolacja przy świecach. W menu zupa inspirowana kuchnią koreańską i podwieczorek w stylu angielskim. Czyli zupka chińska, herbata i ciastka :)
Rano zrobiliśmy małą burzę mózgów co dalej. Ostatecznie zwyciężyła opcja, że pchamy się na sam koniec fiordu. Plan był ambitny, bo to oznaczało, że musimy przejść ponad 30 kilometrów. Na szczęście ostatnie 12 kilometrów to była asfaltowa droga - taką można spokojnie iść z czołówkami po ciemku. Trzeba się było na nią tylko dostać przed zapadnięciem zmroku. Dodatkową niewiadomą była aura. Wiedzieliśmy, że po południu pogoda ma się zdecydowanie popsuć. Jednym słowem trzeba było wyciągać nogi.
Na początku było spoko. Niebo zachmurzone, ale sucho. Atrakcji wizualnych dostarczał nam szlak, który zszedł tak blisko nad fiord, że bliżej się nie dało. Następnie krótki fragment drogą i znów weszliśmy na szlak, który w tej części był szeroką, wydeptana, polną drogą. Niby lajcik. Gdyby nie to, że droga była nie mniej oblodzona niż dzień wcześniej skały. I gdyby nie to, że lód zaczął przykrywać coraz bardziej padający śnieg...
Warstwa śniegu powodowała, że pola lodu co i rusz nas zaskakiwały. W najlepszym razie kończyło się na poślizgu, o wiele częściej wywijaliśmy po prostu kozły.
Gdy już jako tako opanowaliśmy chodzenie, nauczyliśmy się w miarę rozpoznawać gdzie może kryć się lodowa pułapka, trasa weszła na wyższy level. Skończyła się droga.
Teraz sami musieliśmy wypatrywać, którędy wiedzie nasza trasa. Co bardziej uważni czytelnicy pewnie zauważyli na niektórych zdjęciach czerwone literki T wymalowane na kamieniach. To norweskie oznaczenie szlaku.
No właśnie. Na kamieniach. Może to oznaczenie sprawdza się latem, ale gdy pada śnieg - już średnio.
Co prawda kierunek był nam znany i sprawę ułatwiały rozmieszczone wzdłuż trasy słupy wysokiego napięcia. Oznaczeń szlaku nie można było jednak ignorować i iść "na szagę". Cały teren doliny był mocno podmokły, z masą kałuż, jeziorek i niezliczonej ilości cieków wodnych. No i w ilościach strasznych lodu. To wszystko przykryte cienką warstwą śniegu. Na szczęście od czasu do czasu zamiast malunku na kamieniu, oznaczano czerwoną farbą drzewo. Od czasu do czasu stawiano charakterystyczne kopczyki z kamieni. Zdarzały się też pachołki - choć te zwiastowały zwiększenie ilości wody w podłożu.
Nasze tempo drastycznie spadło. Gubiliśmy się, przewracaliśmy, szukaliśmy przejść przez strumyki i rzeczki, obchodziliśmy pola lodowe.
Niby nic strasznego się nie działo. Byliśmy ciepło ubrani, mieliśmy jedzenie, kuchenkę. Towarzyszące nam cały czas słupy dawały jakieś tam poczucie cywilizacji. Z drugiej strony byliśmy w totalnej głuszy, sami. O tej porze roku tym szlakiem nikt nie chodził. Zaczęła się walka z czasem, bo nie wyobrażałam sobie dalszej wędrówki po ciemku. Jak w świetle czołówki przechodzić przez lodospad? Jak po ciemku ocenić głębokość strumienia, znaleźć przejście przez lód? Jak wreszcie w coraz bardziej zasypującym szlak śniegu odnaleźć właściwą drogę?
Widzicie na zdjęciu niżej cienką ścieżynkę wijącą się do góry? Musieliśmy zejść na dno doliny i wdrapać się po niej. Tam, u góry dochodziła do upragnionej szosy. Zdjęcie było zrobione o godzinie 15.40. Za dwadzieścia minut miało zacząć się ściemniać. Jak długa była jeszcze przed nami droga widać na kolejnym zdjęciu, zrobionym bez zooma.
Szczęśliwie zachód słońca nie oznaczał od razu totalnej ciemnicy, jeszcze z dobrą godzinę trwał zmierzch. To nas uratowało - udało się zejść do doliny i bijąc jakieś rekordy prędkości wdrapaliśmy się pod górę. Ale udało się. Dotarliśmy do drogi i zaczęliśmy schodzić w dół, do Lysebotn.
W swojej naiwności sądziliśmy, że uda nam się może znaleźć jakiś sklep, nie mówiąc już o campingu czy innym przybytku do spania.
I gdy tak dziarsko maszerowaliśmy z coraz większą radością obserwując zbliżające się światła zwiastujące powrót cywilizacji, zatrzymał się obok nas quad. Na quadzie siedział Norweg i patrząc się na nas jak na zjawy spytał się co my tu do licha robimy. Na nasze tłumaczenia, że szukamy noclegu i że właśnie schodzimy z gór, zareagował jeszcze większym zdziwieniem. Hm. Zaczęliśmy sobie zdawać, że to co zrobiliśmy chyba nie do końca było normalne.
Okazało się, że żadnego sklepu tu nie ma, camping jest o tej porze roku nieczynny, a nasz rozmówca jest jedną z pięciu na stałe mieszkających tu osób. Zaproponował nam nocleg za opłatą, a my po przeliczeniu naszych finansów przyjęliśmy propozycję.
I tak poznaliśmy Johana, ogrodnika- złotą rączkę, pracującego w Stavanger.
Dzięki temu nieoczekiwanemu spotkaniu nie dosyć, że mogliśmy zmyć z siebie trzydniowy brud, że mogliśmy przespać się pod kołdrą, w ciepełku, to jeszcze zostaliśmy następnego dnia rano zawiezieni na prom i dostarczeni do Stavanger (sami tłuklibyśmy się dwoma autobusami). Norweg przechował również nasze bagaże, pożyczył swój mały plecak na czas włóczenia się po mieście, a wieczorem odwiózł na lotnisko.
Podczas naszej bytności z Johanem dwa razy spotykaliśmy jego znajomych. Gdy ten tłumaczył co my za jedni, że znalazł nas na drodze i skąd przyszliśmy, każdy wybałuszał na nas oczy, włącznie z tytułowym "are you crazy?"
Hm. Zdecydowanie to co zrobiliśmy nie było normalne :)
Przez te trzy dni przeszliśmy w sumie ponad 70 km, większość klucząc szlakami turystycznymi wśród skał, lodu i wody. Mieliśmy niezłego farta idealnie wpasowując się w okno pogodowe. Stavanger żegnało nas ulewnym deszczem; w górach na pewno dalej sypał śnieg.
Gdyby zamiast śniegu padał nam deszcz - nie przeszlibyśmy do Lysebotn. Wszystko, każdy kamień pewnie by pokrywał lód. Gdyby śnieg zaczął padać o jeden dzień wcześniej - też byśmy nie przeszli. Nie znaleźlibyśmy szlaku.
Norwegia przez te trzy dni pokazała nam kilka twarzy i każda miała swój urok.
Jak zwykle po tego typu eskapadach, przez pierwsze dni nie mogliśmy się odnaleźć w mieście. Było zbyt duże, zbyt hałaśliwe, brudne i kanciaste. Raził widok z okna pełen szaro burych bloków. Przed oczami przewijały się obrazy pełne przestrzeni i ciszy.
Norwegio, tęsknimy.
.
I właśnie dlatego po raz kolejny wygnało nas tam. Do kraju, w którym w zimowe dni słońce wita na bardzo krótko. Do kraju, gdzie przyroda jest piękna - ale też surowa i wymagająca. Do kraju, gdzie normalnym jest opad śniegu w środku czerwca. Właśnie dlatego w drugiej połowie listopada znaleźliśmy się tam. W kraju, który skradł nam nasze serca, w Norwegii.
Że nielogiczne? Cóż... człowiek to istota przedziwna. Lubiąca się umartwiać, utrudniać sobie życie. Sprawdzać jak daleko jest w stanie wyjść poza swoją strefę komfortu. Ma być łatwo i banalnie? Nuuudy, panie! Trzeba pojechać tam, gdzie zimny wiatr przenika przez wszystkie warstwy ubrań, gdzie deszcz albo śnieg zacina w twarz.
I gdzie człowiek z zachwytu ma ochotę krzyczeć.
21 listopada, z plecakami, władowaliśmy się do samolotu lecącego do Stavanger.
Samo miasto, choć urocze, nie było naszym głównym celem. Kilkanaście kilometrów dalej znajdował się Lysefjord, a nad nim jedna z większych atrakcji Norwegii - klif Preikestolen.
Decyzję co mieliśmy robić po dotarciu do niego, zostawiliśmy na później, uzależniając ją od dotychczasowego tempa marszu, pogody i chęci.
Pomysłów było kilka. Jeden: przejść do samego końca fiordu (42 km), tam, w wiosce Lysebotn, złapać prom, którym mieliśmy wydostać się do cywilizacji. Drugi - promem przedostać się na drugą stronę fiordu, uderzyć na szczyt Kjerag, wznoszący się na ponad 1000 metrów nad poziom morza i zobaczyć kolejną znaną atrakcję, kamień zaklinowany między dwiema skałami - Kjeragbolten. Trzeci - nie ryzykować, nie zapuszczać się tak daleko, bo jeśli prom nie przypłynie - będziemy w czarnej dupie. Bo innego sposobu, żeby się z końca fiordu wydostać w kierunku lotniska, właściwie nie ma.
Nad tym jednak na serio zaczęliśmy dumać dwa dni później. Na razie upajając się słonkiem, błękitnym niebem i zakładając na siebie kolejne warstwy ubrań (zimno, cholercia!) przy pomocy promu i autobusu kierowaliśmy się w stronę szlaku turystycznego prowadzącego do Preikestolen.
Tego dnia oczywiście tam nie dotarliśmy. Listopadowe dni w Norwegii są dość krótkie (wschód słońca koło 8.30, zachód o 16). Maszerując dotarliśmy tak daleko jak się dało, a następnie rozbiliśmy namiot. Też tam gdzie się dało:)
To jest w Norwegii fajne. Rozbić namiot na jedną noc wolno praktycznie wszędzie, o ile jest gdzie.
Budzik zadzwonił tak jakoś w środku nocy. Tak naprawdę była siódma rano - ale do wschodu słońca była jeszcze ponad godzina. Pomimo puchowych śpiworów, kurtek, nie powiem, żeby ta noc była dla nas szczytem komfortu. Gdy zapaliłam czołówkę, sypialka zalśniła milionem lodowych igieł, Taaaa... Chciałaś babo przygodę - to masz :)
Potem było jeszcze zabawniej, gdy okazało się, że woda mineralna w butelce tak jakby zmieniła stan skupienia. To, że coś z niej wytrzęśliśmy do menażki, zawdzięczaliśmy omyłkowemu zakupowi wody gazowanej. Bez gazu przez noc zamarzłaby na kamień. Torebka po herbacie nie wyciągnięta od razu, przymarzła do menażki w ciągu dziesięciu minut. Sok jabłkowy w drugiej butelce również powoli zamieniał się w kruszon, co spowodowało u nas przypływ czarnego humoru: "mam ochotę przegryźć trochę tego pysznego soku" albo "jak fajnie ta woda szura w butelce" :)
Oczywiście posiadamy ogólnie taki wynalazek jak termos. I przez te wszystkie dni zastanawiałam się jakim cudem zrezygnowaliśmy z jego zabrania? Chyba mieliśmy wizję, że jakby co, to zatrzymamy się, odpalimy maszynkę i zrobimy gorącą herbatę w kubku.
W rzeczywistości nie było czasu na takie długie postoje. Dzień był krótki, plan mieliśmy dość ambitny i po prostu darliśmy do przodu.
Wróćmy jednak do poranka dnia drugiego, gdy po próbach oderwania przymarzniętej torebki herbaty (niepowodzenie), strząśnięciu szronu z namiotu, spakowaniu się, z lekka zesztywniali z zimna ruszyliśmy przed siebie.
Pogoda dalej nam dopisywała, choć wiedzieliśmy, że to ostatni taki dzień. Zeszliśmy z szosy na główny szlak i omijając liczne zamarznięte kałuże, strumyczki, strużki, robiąc w locie zdjęcia, szliśmy ku Preikestolen.
Przez moment łudziliśmy się, że o tej porze roku będziemy jednymi turystami. Klif stanowi jednak atrakcję przez cały rok. Szczęśliwie nie tak dużą jak latem (widziałam zdjęcia, na których była ilość osób spokojnie podchodząca pod setkę, jak nie więcej). Gdy doszliśmy,oprócz nas było kilkanaście osób.
Co dalej? Dalej mieliśmy zejść w dół i idąc wzdłuż fiordu, po 10 kilometrach dotrzeć do Bakken Gård. To farma, o tej porze roku zamknięta, na terenie której znajdowała się drewniana chata otwarta przez cały rok dla turystów. W niej, za niewielką opłatą (pieniądze wrzuca się do specjalnej skrzynki) można było się przespać. Do przejścia niby nie było daleko. Ale pamiętając o krótkim dniu (a było już po dwunastej), o plecakach, z którymi szło się po prostu wolniej - trzeba było się spieszyć.
O ile na szlaku do Preikestolen mijaliśmy się z innymi ludźmi, tak po zejściu z niego dość szybko zrozumieliśmy, że jesteśmy zupełnie sami.
Szlak był bardzo urozmaicony. Były fragmenty leśne, wśród drzew obrośniętych grubą warstwą porostów, kamieni zielonych od mchu. Były momenty, gdzie maszerowaliśmy wzdłuż górskich jeziorek. Były też fragmenty idące płaskowyżem, gdzie drałowaliśmy po płaskich, wielkich głazach. To ostatnie miało już miejsce, gdy słońce chyliło się ku zachodowi. Nie wiedziałam, że światło może być tak ciepłe i tak czerwone. Zbocza otaczające fiord były mocno oblodzone, niebieskawe w odcieniu. Gdy padało na nie zachodzące słońce, skały przybierały fioletowy odcień.
Zachodzące słońce. Wschodzący księżyc. Skały. Ciągnący się aż po horyzont fiord. Zimno. Pustka. Pięknie.
Cały nasz marsz mocno spowalniał lód. Cóż, Norwegia wodą stoi. Jeziorek, rzeczek, strumieni, strumyków, strużek było tutaj mnóstwo. Przy minusowej temperaturze większość z tego zamarzła. Trzeba było bardzo uważać, bo nadepniecie na oblodzony fragment nawet małym fragmentem buta, od razu powodowało utratę przyczepności. Czasami trzeba było obchodzić całe lodowe pola. Jak się potem okazało był to mały pikuś w porównaniu z tym co się działo dzień później.
Ale nie uprzedzajmy wypadków. Na razie rozkoszujemy się zachodem słońca i stresujemy, że nie zdążymy przed zapadnięciem ciemności.
I nie zdążyliśmy :)
Szczęśliwie zeszliśmy już sporo w dół. Szczęśliwie ostatni fragment szlaku był oznaczony nie tak jak poprzednio, na kamieniach, tylko pachołkami, które w świetle czołówek było łatwiej wypatrywać. Dość szybko okazało się czemu tak. Otóż ostatni fragment szlaku prowadził przez mocno podmokły teren. Podmokły i nie do końca zamarznięty. Trzeba było przechodzić po przerzuconych dechach. Chwilami deski były mocno zanurzone w wodzie, jednak próba przejścia obok, szybko kończyła się powrotem na podtopiony szlak. Niewinnie wyglądające kępy traw nie oferowały żadnego oparcia i człowiek zapadał się w wodzie jeszcze głębiej. Biedny był Tibor z butami przed kostkę - dość szybko woda nalała mu się górą.
W totalnych ciemnościach dotarliśmy do chaty. Była rzeczywiście otwarta. W środku proste łózka, materace, kuchenka z gazem, obok sławojka. Znaleźliśmy nawet świece - więc była kolacja przy świecach. W menu zupa inspirowana kuchnią koreańską i podwieczorek w stylu angielskim. Czyli zupka chińska, herbata i ciastka :)
Rano zrobiliśmy małą burzę mózgów co dalej. Ostatecznie zwyciężyła opcja, że pchamy się na sam koniec fiordu. Plan był ambitny, bo to oznaczało, że musimy przejść ponad 30 kilometrów. Na szczęście ostatnie 12 kilometrów to była asfaltowa droga - taką można spokojnie iść z czołówkami po ciemku. Trzeba się było na nią tylko dostać przed zapadnięciem zmroku. Dodatkową niewiadomą była aura. Wiedzieliśmy, że po południu pogoda ma się zdecydowanie popsuć. Jednym słowem trzeba było wyciągać nogi.
Na początku było spoko. Niebo zachmurzone, ale sucho. Atrakcji wizualnych dostarczał nam szlak, który zszedł tak blisko nad fiord, że bliżej się nie dało. Następnie krótki fragment drogą i znów weszliśmy na szlak, który w tej części był szeroką, wydeptana, polną drogą. Niby lajcik. Gdyby nie to, że droga była nie mniej oblodzona niż dzień wcześniej skały. I gdyby nie to, że lód zaczął przykrywać coraz bardziej padający śnieg...
Warstwa śniegu powodowała, że pola lodu co i rusz nas zaskakiwały. W najlepszym razie kończyło się na poślizgu, o wiele częściej wywijaliśmy po prostu kozły.
Gdy już jako tako opanowaliśmy chodzenie, nauczyliśmy się w miarę rozpoznawać gdzie może kryć się lodowa pułapka, trasa weszła na wyższy level. Skończyła się droga.
Teraz sami musieliśmy wypatrywać, którędy wiedzie nasza trasa. Co bardziej uważni czytelnicy pewnie zauważyli na niektórych zdjęciach czerwone literki T wymalowane na kamieniach. To norweskie oznaczenie szlaku.
No właśnie. Na kamieniach. Może to oznaczenie sprawdza się latem, ale gdy pada śnieg - już średnio.
Co prawda kierunek był nam znany i sprawę ułatwiały rozmieszczone wzdłuż trasy słupy wysokiego napięcia. Oznaczeń szlaku nie można było jednak ignorować i iść "na szagę". Cały teren doliny był mocno podmokły, z masą kałuż, jeziorek i niezliczonej ilości cieków wodnych. No i w ilościach strasznych lodu. To wszystko przykryte cienką warstwą śniegu. Na szczęście od czasu do czasu zamiast malunku na kamieniu, oznaczano czerwoną farbą drzewo. Od czasu do czasu stawiano charakterystyczne kopczyki z kamieni. Zdarzały się też pachołki - choć te zwiastowały zwiększenie ilości wody w podłożu.
Nasze tempo drastycznie spadło. Gubiliśmy się, przewracaliśmy, szukaliśmy przejść przez strumyki i rzeczki, obchodziliśmy pola lodowe.
Niby nic strasznego się nie działo. Byliśmy ciepło ubrani, mieliśmy jedzenie, kuchenkę. Towarzyszące nam cały czas słupy dawały jakieś tam poczucie cywilizacji. Z drugiej strony byliśmy w totalnej głuszy, sami. O tej porze roku tym szlakiem nikt nie chodził. Zaczęła się walka z czasem, bo nie wyobrażałam sobie dalszej wędrówki po ciemku. Jak w świetle czołówki przechodzić przez lodospad? Jak po ciemku ocenić głębokość strumienia, znaleźć przejście przez lód? Jak wreszcie w coraz bardziej zasypującym szlak śniegu odnaleźć właściwą drogę?
Widzicie na zdjęciu niżej cienką ścieżynkę wijącą się do góry? Musieliśmy zejść na dno doliny i wdrapać się po niej. Tam, u góry dochodziła do upragnionej szosy. Zdjęcie było zrobione o godzinie 15.40. Za dwadzieścia minut miało zacząć się ściemniać. Jak długa była jeszcze przed nami droga widać na kolejnym zdjęciu, zrobionym bez zooma.
Szczęśliwie zachód słońca nie oznaczał od razu totalnej ciemnicy, jeszcze z dobrą godzinę trwał zmierzch. To nas uratowało - udało się zejść do doliny i bijąc jakieś rekordy prędkości wdrapaliśmy się pod górę. Ale udało się. Dotarliśmy do drogi i zaczęliśmy schodzić w dół, do Lysebotn.
W swojej naiwności sądziliśmy, że uda nam się może znaleźć jakiś sklep, nie mówiąc już o campingu czy innym przybytku do spania.
I gdy tak dziarsko maszerowaliśmy z coraz większą radością obserwując zbliżające się światła zwiastujące powrót cywilizacji, zatrzymał się obok nas quad. Na quadzie siedział Norweg i patrząc się na nas jak na zjawy spytał się co my tu do licha robimy. Na nasze tłumaczenia, że szukamy noclegu i że właśnie schodzimy z gór, zareagował jeszcze większym zdziwieniem. Hm. Zaczęliśmy sobie zdawać, że to co zrobiliśmy chyba nie do końca było normalne.
Okazało się, że żadnego sklepu tu nie ma, camping jest o tej porze roku nieczynny, a nasz rozmówca jest jedną z pięciu na stałe mieszkających tu osób. Zaproponował nam nocleg za opłatą, a my po przeliczeniu naszych finansów przyjęliśmy propozycję.
I tak poznaliśmy Johana, ogrodnika- złotą rączkę, pracującego w Stavanger.
Dzięki temu nieoczekiwanemu spotkaniu nie dosyć, że mogliśmy zmyć z siebie trzydniowy brud, że mogliśmy przespać się pod kołdrą, w ciepełku, to jeszcze zostaliśmy następnego dnia rano zawiezieni na prom i dostarczeni do Stavanger (sami tłuklibyśmy się dwoma autobusami). Norweg przechował również nasze bagaże, pożyczył swój mały plecak na czas włóczenia się po mieście, a wieczorem odwiózł na lotnisko.
Podczas naszej bytności z Johanem dwa razy spotykaliśmy jego znajomych. Gdy ten tłumaczył co my za jedni, że znalazł nas na drodze i skąd przyszliśmy, każdy wybałuszał na nas oczy, włącznie z tytułowym "are you crazy?"
Hm. Zdecydowanie to co zrobiliśmy nie było normalne :)
Przez te trzy dni przeszliśmy w sumie ponad 70 km, większość klucząc szlakami turystycznymi wśród skał, lodu i wody. Mieliśmy niezłego farta idealnie wpasowując się w okno pogodowe. Stavanger żegnało nas ulewnym deszczem; w górach na pewno dalej sypał śnieg.
Gdyby zamiast śniegu padał nam deszcz - nie przeszlibyśmy do Lysebotn. Wszystko, każdy kamień pewnie by pokrywał lód. Gdyby śnieg zaczął padać o jeden dzień wcześniej - też byśmy nie przeszli. Nie znaleźlibyśmy szlaku.
Norwegia przez te trzy dni pokazała nam kilka twarzy i każda miała swój urok.
Jak zwykle po tego typu eskapadach, przez pierwsze dni nie mogliśmy się odnaleźć w mieście. Było zbyt duże, zbyt hałaśliwe, brudne i kanciaste. Raził widok z okna pełen szaro burych bloków. Przed oczami przewijały się obrazy pełne przestrzeni i ciszy.
Norwegio, tęsknimy.
.