Pokazywanie postów oznaczonych etykietą powrót do biegania. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą powrót do biegania. Pokaż wszystkie posty

sobota, 1 kwietnia 2017

OS po latach

OS po latach
O co chodzi z tytułem? Pozwoliłam sobie sięgnąć do wspinaczkowego nazewnictwa. OS w żargonie wspinaczy oznacza najbardziej pożądane, czyste przejście drogi, bez jej wcześniejszej znajomości, on sight - od strzału. Jak się domyślacie taki styl jest możliwy tylko raz, gdyż każda następna wspinaczka na danej drodze będzie już pozbawiona tej "dziewiczości". Nieoficjalnie, żartobliwie, czasami używa się określenia "OS po latach". Czyli niby się tą drogę już robiło - ale było to tak dawno temu, że człowiek ni huhu nie pamięta trudności, kluczowych chwytów, patencików. Świeżynka - mimo, że oficjalnie on sightu po raz drugi w kajeciku przejść wpisać sobie nie można.

26 marca stając na starcie mojego siódmego półmaratonu czułam się taką świeżynką z odzysku. I co z tego, że półmaratonów na koncie mam kilka. Że dłuższe dystanse już biegałam, a 21 kilometrów to treningowo byłam w stanie pyknąć, ot, tak z marszu niemalże. Ciąża, cesarka i połóg wszystko zmieniły. I to jak i czy w ogóle przebiegnę ten dystans było dla mnie  jedną wielką niewiadomą.

Na półmaraton zapisałam się 11 listopada, zanim zaczęłam biegać po porodzie. Byłam pełna nadziei, że wszystko pójdzie dobrze.
Że Matylda - wtedy potwornie do mnie przyklejony niemowlaś - mając pół roku wytrzyma beze mnie te dwie godziny.
Że dam radę jako tako ogarnąć bieganie na tyle, by moje nogi dały radę kręcić przez 21 kilometrów.
Że się nie skontuzjuję przed zawodami, tak jak przed debiutem (klasyka gatunku: shin splints)
Że moje stawy wytrzymają nadprogramowe kilogramy. Bo w dniu zapisów ważyłam 10 kilo więcej niż przed ciążą.

Zaczęłam biegać 13 listopada. Do dnia startu wykonałam 49 treningów biegowych i 6 treningów ogólnorozwojowych (zapisałam się do klubu fitness, żeby wzmocnić inne części mojego ciała - na przykład brzuch). Przebiegłam prawie 380 km.  Dwa razy wzięłam udział w zawodach na 5 km. Mój pociążowy balast zmniejszył się o 8 kg,

Niewiele tych kilometrów- ale zaczynałam od zera. Nie chciałam przegiąć - musiałam wziąć pod uwagę Matyldę przede wszystkim, musiałam wziąć pod uwagę moje ciało, które cały czas dochodzi do siebie po trudach ciąży i czwartym cesarskim cięciu. No i bałam się ewentualnej kontuzji.

W planach miałam powoli, powoli zwiększać maksymalny dystans, tak, żeby dojść do 15 kilometrów. Nie udało się. A to czasu nie było, a to Matylda kwękała, a to pogoda nie pozwalała. A gdy raz jeden jedyny wszystko się zgrało: czas, pogoda, moja forma - to jelita me się zbuntowały i musiałam wcześniej pędzić do domu :)
Najdłuższe moje bieganie wyniosło 12,2 km. Tyle mi musiało wystarczyć do przebiegnięcia półmaratonu.

Jak mi poszło? No muszę powiedzieć, że w swoim debiucie sprzed czterech lat wykazałam się większą dozą rozumu :)) Stanęłam sobie wtedy grzecznie z tyłu, przez pół dystansu biegłam nie szarżując, potem uznałam, że mogę przyspieszyć, bez problemu to zrobiłam i wykrzesałam jeszcze siły na ładny finisz. Czas wtedy osiągnęłam gorszy niż teraz, 1:58 z kawałkiem, ale po prostu ładnie pobiegłam.
Teraz... cóż... Teraz zdecydowanie do głosu doszło serce i to ono rządziło moimi poczynaniami:)
Tak więc stanęłam w strefie na godzinę pięćdziesiąt - pomimo, że głowa stłumionym głosem próbowała mi powiedzieć, że nie ma szans, żeby taki czas zrobić. Ale co tam głowa - niech siedzi cicho! Obok siebie miałam Ewę, moją rzeźnicką partnerkę, która biegła półmaraton treningowo. Ostatni raz biegłyśmy razem właśnie na Rzeźniku - więc jakże mogłam podreptać do dalszych stref czasowych, no jak?
No i jeszcze ta atmosfera, ten tłum. Heloł - to półmaraton! Tu się walczy, tu się biega. A ja ostatni raz taki dystans biegłam rok temu, a walczyłam o cokolwiek jeszcze dawniej.

Pomimo zimna humory przed startem dopisywały
fot. Ren A.Gąs


Do 12 kilometra biegło mi się wyśmienicie. Ze średnim tempem około 5:10 min/km. (chyba nawet szybciej, bo sprawdzałam potem  międzyczasy. Do 10 kilometra prognozowano mi złamanie 1:50) To się musiało źle skończyć - ale tak jak mówiłam serce dyktowało warunki. Na zbiegu przy Agrykoli tak puściłam nogi swobodnie, że tempo z całego kilometra wyszło 4:38! Super było, biegło się świetnie, nawet pogoda coś zaczęła się poprawiać i moje ręce przestały być zgrabiałe.
Na 13 kilometrze pożegnałam się z Ewą, która wg swoich zaleceń treningowych miała przyspieszyć. A ja poczułam pierwsze delikatne wrażenie, że dotychczasowe tempo utrzymać będzie trudno.
Na piętnastym kilometrze byłam już tego pewna. Na tyle pewna, że postanowiłam posilić się żelem, który szczęśliwie przed startem dostałam od Kasi- Rakiety. Pomimo tego tempo powoli, powoli szło w dół.
A potem był siedemnasty kilometr, a na nim podwójny podbieg: na estakadę nad Rondem Starzyńskiego i zaraz za nim na most Gdański.
I to był koniec. Jeśli ten żel cokolwiek mi dał, to wszystko zostało na tych dwóch podbiegach.
Przebierałam nogami prawie zmuszając się do każdego kroku. Oczywiście w duchu stwierdziłam, że to bieganie jest przereklamowane, do bani, ja się do tego już chyba nie nadaję i na ch...olerę mi te półmaratony i maratony.

Końcówka, za mną z lewej strony znacznik 20 kilometra. Że jestem zmęczona można poznać po mojej prawej ręce. Nie kontroluję jej wtedy, wywijam wtedy dłoń do góry , a całą rękę podkurczam.


A potem na sam koniec pojawiła się kostka brukowa na Bonifraterskiej. I to już był gwóźdź do mojej biegowej trumny. Nie wykrzesałam ani grama siły na finisz, nie byłam w stanie. Wlokąc się dotarłam aż do mety. Czas? 1:52:12.  Jak na czwórkę dzieci i pół roku po porodzie - czas na szóstkę. Ale wykonanie i styl: pała.

Jak to wszystko wytrzymało dziecię nr 4?
Na start udaliśmy się całą rodziną. Plan był taki, żeby jeszcze przed startem Matyldę zatankować. Ta jednak popsuła mi szyki, bo zasnęła. Postanowiliśmy jej nie budzić. Jej pierwsza drzemka jest najdłuższa. Przy dobrych wiatrach mogła dospać do mojego finiszu.

Kibice


Mąż z dzieciakami miał stać w różnych miejscach na trasie i kibicować. Zobaczyliśmy się tylko raz, na samym początku. Potem gdzieś mu zniknęłam w tłumie. Ponieważ nie był pewien czy mnie przegapił czy biegnę wolniej, na wszelki wypadek poczekał tak długo, aż pojawiły się zające z czasami powyżej dwóch godzin. Uznał, że tak wolno to chyba nie biegnę i z dzieciakami ruszył w kierunku mety.  Nie wiem jak to się stało, ale nie ustaliliśmy z mężem gdzie się spotykamy po wszystkim. Ale spokojnie - mój mąż był przewidujący. Wysyłał smsy mojej komórce. Komórka tkwiła w torbie, która z kolej kołysała się przy wózku prowadzonym przez mojego męża :))
Jakimś cudem udało nam się odnaleźć (facet z czwórką dzieci jednak rzuca się w oczy). Trwało to jednak dłużej niż zakładaliśmy. Matylda zdążyła się już obudzić, zgłodnieć i zniecierpliwić. Na tyle bardzo, że jak mnie zobaczyła, zamiast oszaleć z radości, że przybył drink bar, zrobiła mi karczemną awanturę. Łaskawie zjadła z jednej piersi, przeszła do ciągu dalszego awantury, a następnie odmówiła odłożenia do wózka :)



Ot i cała historia mojego pierwszego po porodzie półmaratonu. Z jednej strony ten start pokazał, że pod wieloma względami nie jest tak źle z moją formą. Z drugiej pokazał miejsce w szeregu :)

Co dalej? Cóż...będę dalej biegać, choć to takie przereklamowane :P W połowie maja będę szlajać się po Kampinosie na Biegu Łosia.

Jeszcze nie odchodźcie. Jeszcze jedna ważna rzecz związana z Półmaratonem Warszawskim.
Jak wiecie wybrałam charytatywną ścieżkę startu w ramach akcji #biegamdobrze. Wybrałam Fundację Wcześniak i na jej konto starałam się wszystkich dookoła namówić na wpłatę. Uzbierane przynajmniej 300 zł oznaczało dla mnie pakiet startowy.
Udało się zebrać dwa razy więcej:) Dokładnie 600 zł :)
Dostałam takie oto podziękowanie - ale tak naprawdę należy się ono Wam - moi drodzy wpłacający Znajomi i Nieznajomi. Dziękuję.




środa, 18 stycznia 2017

Bieg o Puchar Bielan

Bieg o Puchar Bielan
Zapisanie się na styczniowy Bieg o Puchar Bielan na dystansie 5km uznałam za świetny pomysł. Podobnie jak za świetny pomysł uznałam wkopanie się w Półmaraton Warszawski. Obydwa pomysły były w mojej głowie rewelacyjne, dopóki po raz pierwszy po porodzie nie odziałam butów biegowych i nie wyszłam zrobić z nich użytku.
Uuuuuu, panie! Bolało. Bardzo bolało. Po przetruchtaniu z przerwami na marsz trzech i pół kilometra, na drugi dzień ledwo co mogłam z łóżka wstać. Zaczęłam rozumieć, że powrót do jakiejkolwiek formy będzie trudniejszy niż myślałam. I przebiegnięcie pięciu kilometrów może być niezłym wyzwaniem, nie mówiąc już o dłuższych dystansach.
Szczęśliwie do stycznia ogarnęłam się na tyle, że te pięć kilosków jestem w stanie przetruchtać.
Niepokój jakiś jednak został i moja podświadomość na dwa dni przed imprezą uraczyła mnie snem w którym gubię się, mylę trasę, wchodzę po jakiś schodach, nie jestem w stanie biec i różne takie.

Pozowanie przed startem

Matyldziątko kibicuje



Ale pojawienie się na starcie było fajne. Jednak stęskniłam się za tym kolorowym tłumem, wypatrywaniem znajomych twarzy, zapachem maści rozgrzewającej. Stęskniłam się za tymi motylkami w brzuchu, gdy człowiek wciska guzik "start" w zegarku i wychodzi poza swoją strefę komfortu. I za widokiem mety i palącym ogniem w płucach i nogach. I ciężarem pamiątkowego medalu na szyi.
No. A realnie wyglądało to tak, że zegarek włączyłam za późno, bo przegapiłam czujniki do mierzenia czasu. I za późno go wyłączyłam na mecie, bo coś źle mi się kliknęło. I ustawiłam się za bardzo z tyłu, zapominając, że sporo ludzi piątkę traktuje jako rozgrzewkę przed dystansem 15 km, który startuje nieco później. Więc brnąc nieodśnieżonym poboczem wyprzedzałam te rozgadane dwójki, trójki a nawet czwórki truchtające tempem mocno konwersacyjnym całą szerokością odśnieżonej trasy. Potem biegacze się rozciągnęli i zrobiło się luźniej.

Dzieci nr 2 i 3 wypatrują matki



Cztery lata temu, gdy zaczynałam biegać, moim pierwszym ulicznym biegiem była również Chomiczówka.
Przez cały czas ani razu nie zerknęłam jak szybko biegnę. Niezależnie do tego co bym zobaczyła byłabym pewnie zestresowana. Albo tym, że biegnę za wolno, albo tym, że za szybko :) Zerknięcie za metą na zegarek też mi nic nie dało, z racji mojego zaplątania się w jego obsłudze. Dopiero sms od firmy obsługującej pomiar czas przyniósł  lekkie zdziwienie na plus.

Bo okazało się, że nie dosyć, że przebiegłam ten dystans lepiej niż te cztery lata temu, to jeszcze - rzutem na taśmę, ale jednak - tempo z całego dystansu było lekko poniżej 5 min/km.
Nie wiem jakim cudem - bo naprawdę wychodząc na te moje wieczorne truchtanka tempo mam głęboko w nosie. Uznałam, że jeszcze przyjdzie czas na jakieś szlifowanie prędkości, teraz jest jeszcze dla mojego organizmu za wcześnie. Biegnę tak, żeby mi było dobrze. Czasem jest to bliżej 5:30/km, a czasem powyżej 6 min/km. W dodatku nie da się ukryć, że ważę więcej, co ma wpływ na kondycję.
Tak więc nawet biorąc pod uwagę, że adrenalina i bieganie w tłumie powodują szybsze tempo, moje 24:53 było bardzo miłą niespodzianką i fajnym bonusem.

Ostatni raz wspólne zdjęcie z Rakietą miałam po Wings For Life :)


To teraz mogę zacząć się stresować marcowym półmaratonem. Bo niezależnie od zadowolenia z własnego tempa, kończąc pięciokilometrową pętlę, bardzo, ale to bardzo się cieszyłam, że nie muszę robić ich jeszcze dwóch :) A półmaraton to jednak więcej niż 15 km.


I na koniec tradycyjnie się przypominam. Wchodząc pod poniższy link można wspomóc fundację Wcześniak, a mnie przybliżyć do stanięcia na starcie Półmaratonu Warszawskiego




środa, 14 grudnia 2016

Druga kosmiczna

Druga kosmiczna
Druga kosmiczna. Tak określił małżonek moje wczorajsze bieganie. Było ono o tyle szczególne, że po raz pierwszy nie krążyłam dookoła bloku, tylko pobiegłam ciut dalej. Druga kosmiczna, jednym słowem :) A poza tym wczoraj minął równo miesiąc od mojego poporodowego powrotu na biegowe ścieżki.

Jakie mam przemyślenia po miesiącu?

Przede wszystkim bardzo bym chciała podziękować firmie DuPont za wynalezienie lycry :)) Dzięki temu nie musiałam na dzień dobry kupować nowych ciuchów. W większość z pewnym trudem - bo parę kilo po ciąży mi jeszcze zostało -  ale jednak się wciskam. Szczególnie uroczo wyglądam w górnej części garderoby. Z racji mlecznego biustu, koszulki zrobiły się dziwnie przykuse ;)

Pierwsze wyjście było dla mnie pewnego rodzaju szokiem. Nie tyle z powodu żółwiej prędkości przerywanej jeszcze marszem, ile z tego, że tej żółwiej prędkości nie odczuwałam. Po kilku krokach pomyślałam sobie: "wow. Wcale tak wolno nie truchtam!" A potem zerknęłam na zegarek i okazało się, że tempo jest grubo powyżej 6 minut na kilometr... Moje odczucia nijak się miały do formy i to mnie mocno zdziwiło.
No i zakwasy... To było trzy i pół kilometra marszobiegu, a zakwasy zaczęłam mieć już tego samego dnia...Następnego dnia stękałam, jakbym co najmniej maraton przebiegła.

W sumie nie wiem czego oczekiwałam :) Miałam pół roku absolutnej przerwy od biegania, a wcześniejsza aktywność była przecież też mocno okrojona i spowolniona przez ciążę.
No i nie mogę zapominać, że jestem po cesarskim cięciu. Czwartym w dodatku.To operacja, z rozcinaniem powłok brzusznych, zszywaniem i tak dalej. Moje ciało to poczuło.

Szok na szczęście szybko minął, a ja zaczęłam oswajać się z dolą truchtacza krążącego wokół domu. To krążenie wynikało nie tylko z braku formy, ale też z powodu Matyldy, która idealnie wyczuwała kiedy mnie nie było w domu i dość szybko wszczynała alarm


Często moje wykresy z biegania wyglądają jak powyżej. Od razu widać, w którym miejscu zadzwonił telefon, że dziecię nr 4 chce powiadomić cały blok, że wyrodna matka gdzieś sobie poszła i musiałam w szybkim tempie ewakuować się do domu :)



W dalszym ciągu mój czas treningu, wliczając w to wyjście z domu, rozgrzewki, rozciągania nie przekracza 35-40 minut. Po pierwsze przez Matyldę, a po drugie, mnie samej nie jest spieszno do szybkiego wydłużania biegania. Już raz zrobiłam ten błąd trzy lata temu. Skończyło się nabawieniem shin splits i przymusowym uziemieniem.

Czy widzę postępy? Tak. Biegam szybciej. W dalszym ciągu moje tempo jest o wiele wolniejsze od okresu, gdy byłam w wysokiej formie, ale widzę, że przyspieszyłam przy tych samych wartościach tętna. Moje pierwsze truchtanie zrobiłam w tempie 6,52 min/km, ostatnie - 5,33 min/km. Jest różnica.

Czy mi się chce?
Nie. Często mi się bardzo, bardzo nie chce. Stoję przed blokiem czekając aż zegarek złapie satelity. Jest zimno, ciemno i paskudnie. A ja się pytam samą siebie w duchu, naprawdę? Naprawdę tego chcę i to mi się podoba? Po prostu za*ebista pora roku na comebacki i wracanie do formy...

Czasem odpuszczam. Gdy w piątek przed osiemnastą, po całym dniu ciężkim logistycznie,  czekam na dzieci nr 2 i 3 aż skończą zajęcia na basenie i już, już zaczynam cieszyć się nadchodzącym weekendem, a tu okazuje się, że młodszy nie doczekał się wolnej toalety i suche ma tylko skarpetki - to nie mam siły wdziewać ciuchów do biegania. Marzę o ciepłej herbacie i gorącej wodzie w wannie.
Gdy Matylda ma kolkowy wieczór i albo ją noszę, albo karmię przez 3 godziny nonstop - to po wszystkim zasypiam ze zmęczenia na kanapie, a nie pędzę na trening.
Gdy właśnie zaliczam z najmłodszą wizytę u lekarza, do którego jadę z przesiadką komunikacją miejską w godzinach popołudniowego szczytu, a potem w te pędy tą samą komunikacją usiłuję zdążyć po starsze przed zamknięciem szkoły - to ostatnia rzecz na jaką jeszcze mam ochotę to biegać.

Ale równie często przełamuję się i wychodzę. Tą cała logistykę dzieciowo - biegowo - rodzinną traktuję jako takie specyficzne ultra. Czasem jest fajnie, czasem jest ciężko i mocno pod górkę. Trzeba mieć mocną głowę, nie dywagować, nie filozofować za bardzo. Trzeba zacisnąć zęby i robić swoje krok za krokiem.

O moich planach biegowych na przyszły rok ( bo są takie)  pewnie napiszę razem z wpisem podsumowującym.
A na zakończenie oczywiście pewna mała panienka :)



niedziela, 20 listopada 2016

Drugi miesiąc

Drugi miesiąc
Życie z trójką dzieci wymaga czasami  wspinania się na wyżyny organizacji i planowania. Opracowywania planów A, planów B, planów C. Improwizacji i ...czasami odpuszczania.
Wydawało nam się, że osiągnęliśmy jakie - tako status quo. Nawet jeśli zdarzały się niespodzianki (a zdarzały) - były to przeszkody już jakby oswojone. Mieliśmy wypracowany mniej więcej plan działania, organizacji. Kto kiedy idzie biegać i takie tam.

I wtedy dołożyliśmy sobie następny element. Matyldę.

Z dzieckiem nr 4 mija nam właśnie drugi miesiąc. I na razie w dalszym ciągu jest to okres szalony, chaotyczny i absolutnie nieprzewidywalny. Teoretycznie przewinięte, nakarmione po korek i głęboko śpiące dziecko jest w stanie obudzić się z dzikim rykiem pięć minut po moim nieopatrznym samotnym wyjściu z domu. Bo wiecie - jako matka - polka wyjście do osiedlowego Rossmana traktuję aktualnie niemalże jako mega - balangę :)
Albo takie wyjście na bieganie.
No właśnie. Minęło 8 tygodni od pojawienia się małego Babiszona na świecie - i dostałam zielone światło na powrót do aktywności fizycznej.
Jak ono wygląda?
Cóż... Wiele osób wiedząc, że nie najlepiej znosiłam uziemienie w czasie ciąży, pocieszało mnie, że 2017 rok będzie mój.
Nic z tego, moi drodzy. Na razie potruchtałam cztery razy i już wiem. Ten rok będzie zdecydowanie Matyldy.
To ona tu jest Królową, Pępkiem Świata, Słońcem. Ona jest priorytetem i dopóki jest mała i na moim cycu - tak zostanie. I brutalnie to egzekwuje :))

Kiedy zaczynałam biegać cztery lata temu, miałam w domu sześciolatka, czterolatka i dwulatka. Mieszanka wybuchowa. Dawali popalić. Również dlatego, że starsza dwójka znosiła z przedszkola wszystkie możliwe bakterie i sprzedawała je mnie. Oni szczęśliwie byli w miarę zdrowi - ja non stop kolor chorowałam. Bieganie wtedy było próbą podreperowania odporności, ale i chwilami tylko dla mnie. Biegnąć mogłam oczyścić się po całym dniu, wyciszyć, pomyśleć. W miarę upływu czasu, wzrostu formy i wciągania się w biegowy świat, bieganie stało się dla mnie bardziej narzędziem treningowym.
Teraz znów wracam do początków.

Gdy większość dnia spędzam nosząc Matyldę. Usypiając Matyldę. Przewijając Matyldę. Siedząc ze śpiącą Matyldą na kanapie, bo odłożona do łóżeczka od razu płacze. Karmiąc Matyldę. Czasem tak bardzo karmiąc,że mamwrażenie, że mi biust wynicowało na lewo :) Gdy 90% dnia wygląda tak jak wyżej - możliwość wyjścia na bieganie jest dla mnie zbawieniem.
Nie wyobrażajcie sobie nie wiadomo co z tym bieganiem. Na razie miałam cztery "treningi". Żaden nie przekroczył czterech i pół kilometra. Po pierwszym wyjściu zakwasy dostałam już tego samego dnia. A przetruchtałam bardzo powoli, z przechodzeniem do marszu,  zaledwie 3,5 km.
Nie ma mowy o dłuższych dystansach - bo po pierwsze na razie fizycznie nie dałabym rady (dziwnie się człowiek z tym czuje. Tu kilka maratonów na koncie, jakieś ultra - a tu nagle męczę się po przebiegnięciu trzech kilometrów). A po drugie - muszę być w takiej odległości od domu, żeby w wypadku telefonu być w stanie szybko wrócić i ratować Biednego i Opuszczonego Niemowlaczka ;) Na te cztery wyjścia tylko raz się zdarzyło, że po powrocie Matylda spała (za to wcześniej przez dwie godziny uniemożliwiała mi wyjście :)

Wracam do biegania po... najpierw liczyłam, że po pół roku przerwy. Ale zdałam sobie sprawę, że nieprawda. Owszem - do połowy ciąży biegałam. Ale przecież były to biegi na miarę mojego stanu. Czyli mało intensywne, wolne. Od czasów mojej wysokiej formy minęło o wiele więcej miesięcy. Plus dodatkowo zostało mi  parę pociążowych kilogramów. To wszystko do kupy zebrane sprawia, że w tej chwili jestem zwykła truchtaczką przebierającą nogami po osiedlowych uliczkach. Ale biorę z radością i to:)





Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger