Pokazywanie postów oznaczonych etykietą bieg górski. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą bieg górski. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 4 września 2023

Szwajcaria - dzień z Aletschgletscher

Szwajcaria - dzień z Aletschgletscher

Najpierw tytułem wstępu, czemu ja, małżonek, dziecko nr 1, dziewczyna dziecka nr 1, dziecko nr 3 oraz nasz kolega, zapakowani w auto po korek, ruszyliśmy wieczorem 16 sierpnia w kierunku alpejskich dolin i  szczytów.


Pogoda w trakcie przekraczania alpejskich przełęczy nie napawała optymizmem...

Oprócz szeroko rozumianego wypoczynku i wakacji, mieliśmy kilka innych powodów. Małżonek z kolegą robili przymiarkę do zdobycia Matterhornu, (dla mojego T. to była druga przymiarka, tym razem od strony szwajcarskiej). Oboje zaś zapisani byliśmy na biegi w ramach Matterhorn Ultraks.

Tak naprawdę mieliśmy pojawić się w Szwajcarii rok temu, ale niestety musieliśmy skorygować nasze plany ze względów finansowych. W tym roku wyjazd się udał - zamianie uległy tylko nasze dystanse. Rok temu byłam zapisana na dystans "Mountain", 32 km, a małżonek na "Sky", 49 km. W tym roku mąż zdecydował się na dystans krótszy, a ja....a ja, gdy zebrałam się do zapisów, na krótszy bieg nie było już miejsc! Moje dylematy i zastanawiania co z tym fantem zrobić, przerwał T., robiąc mi w lutym prezent urodzinowy i zapisując mnie na "Sky". Szczerze mówiąc prawie do samego końca nie wiedziałam czy się bardziej cieszę, czy boję - bo przewyższenia i wysokość były zacne. Ale do samego biegu jeszcze wrócę w kolejnych wpisach.

Na razie ulokowaliśmy się na campingu w miejscowości Fiesch, u stóp Eggishorn (2926 m n.p.m), a kolejnego dnia całą brygadą ruszyliśmy na naszą pierwszą wycieczkę.

Najpierw wjazd kolejką na Fiescheralp (2212 m n.p.m), a potem już na nogach do góry, w kierunku punktu widokowego (2647 m n.p.m) na największy alpejski lodowiec. Aletsch. Stamtąd powędrowaliśmy szlakiem wzdłuż lodowca, a potem w dół, z powrotem. Końcówkę powrotu podzieliliśmy - chętne osoby zeszły na własnych nogach na sam camping, mniej chętne i bardziej zmęczone - zjechały kolejką. Nawet z takimi udogodnieniami wyszło około 18 kilometrów wędrówki.

Widoki - powalały na obie łopatki. tym bardziej, że wstrzeliliśmy się w jakieś niesamowite okno pogodowe. Słoneczna aura to jedno, ale temperatury były zupełnie nie alpejskie i nawet wysoko w górach można było chodzić "na krótko". 

Oczywiście trasa, którą zrobiliśmy, we mnie zostawiła duży, duży niedosyt. Tam, w tym jednym miejscu, było milion możliwości i pierdyliard szlaków. A to było tylko jedno z wielu miejsc w jednej z wielu dolin...

Pewnie zwróciliście uwagę, że na zdjęciach nie ma żadnych ludzi. Nie, nie byliśmy tu sami, ale ilość ludzi na szlakach była niewielka, szczególnie w porównaniu z Tatrami w sezonie i malała wraz z odległością od stacji kolejek.

Zostawiam Was z tymi niesamowitymi widokami - a nie będą to ostatnie zdjęcia: 


Raj dla paralotniarzy. Nad okolicznymi szczytami krążyło ich dziesiątki.

Jak się mocno przyjrzycie, to widać zamglony, w oddali Matterhorn.











Ten ośnieżony szczyt bardziej z prawej strony to Eiger.








Druga część: http://www.matkabiega.pl/2023/09/szwajcaria-wycieczki-z-matterhornem-w.html






wtorek, 14 maja 2019

Dookoła Innsbrucku

Dookoła Innsbrucku
Skąd pomysł na bieg w Alpach? Bo nigdy tam nie biegałam :)
Ale w cale nie Innsbruck był moim, naszym, pierwotnym celem. Pierwotnie wymyśliliśmy sobie z mężem Eiger Ultra Trail, wersję 51 km bieganą w parach. Cóż...chętnych było jednak tylu, że pakiety rozeszły się, nie wiem czy w minutę. Nie zdołałam nawet zobaczyć strony logowania. Tiborowi odpaliła, ale po wpisaniu danych już nie było miejsc. Podobno od przyszłego roku organizator na wszystkie trasy będzie wybierał szczęśliwców drogą losowania.
Cóż...Zaczęliśmy szukać innego alpejskiego biegu. I tak napatoczył nam się Innsbruck. Może mniej spektakularny jeśli chodzi o wysokości na jakich się biega, ale w sumie jak na pierwsze spotkanie na biegowo z Alpami, to może i lepiej? A bliżej terminu organizator dostarczył nam i tak garści emocji, informując o zniszczeniach części trasy przez lawiny i burze, wpisując raczki do obowiązkowego wyposażenia, a ostatecznie modyfikując trasę ze względu na zagrożenie lawinowe i wydłużając ją o jakieś dwa kilometry.

Nasz wyjazd obejmował ciut więcej niż udział w biegu. W planach było wspinanie, trekking. Małżonek na tą okoliczność zakupił mapy i przewodniki okolic Innsbrucku, z których jasno wynikało, że gdyby ograniczyć się tylko do tego obszaru, mielibyśmy co robić przez ładnych parę lat :) Niestety nie dane nam było poznać nawet pobieżnie okolic, bo pogoda miała swoje zdanie na ten temat. Powiem tylko tyle, że jadąc w kierunku Innsbrucku, powyżej 1000 metrów mieliśmy regularną zimę, z padającym śniegiem, jeżdżącymi pługami. I w tym wszystkim my, na letnich oponach... Ach, gdzież moja wizja ukwieconych alpejskich łąk?
W poszukiwaniu słońca i ciepła pojechaliśmy więc dwieście kilometrów dalej, do włoskiego Arco. Tam też biegając, wspinając, zajadając się pizzą (po tym wyjeździe carboloading to mam zapewniony tak do września spokojnie ;)), ładowaliśmy nasze akumulatory przed zawodami. I z pewnym niepokojem oglądaliśmy mapki pogodowe dla Innsbrucku... Te nieodmiennie zapowiadały, że będzie trochę padać, trochę więcej padać, padać, słabo padać, o, śnieg!... Właściwie dopiero na dzień przed zawiało lekkim optymizmem. Prognozy twierdziły, że do 17-tej powinno być spoko, a nawet ma wyjrzeć jakieś słońce. I tym samym w głowę wbił mi się cel: zdążyć na metę przed załamaniem pogody. Cel ten w sumie pi razy drzwi zgadzał się z tym co wstępnie wydumałam jakiś czas temu: czyli jaki jest moim zdaniem realny czas, w którym jestem wstanie pokonać ten dystans. Osiemdziesiąt pięć kilometrów, 3400 metrów przewyższeń. Uznałam, że dwanaście godzin, pewnie z jakimś haczykiem, to czas, który powinnam ogarnąć.

Odbiór pakietu połączony był ze sprawdzaniem całego sprzętu obowiązkowego. Druga linia sprawdzania, wyrywkowa, była w dniu startu przy wchodzeniu do strefy startowej.
O ile stojąc koło mojego męża, Ewy, mojej rzeźnickiej partnerki, wśród innych ludzi, czułam już tylko pozytywną ekscytację, to ostatniej nocki byłam kłębkiem nerwów. Nie wiem czy bardziej zawiniły teksty pt: "o, masz szansę na podium" (to mój mąż), czy zawirowania z pogodą. Efekt był taki, że chłop koło mnie dawno już chrapał, a ja przewracałam się z boku na bok, z sercem chcącym wyrwać się z piersi z jakiegoś dziwnego stresu. Szczęśliwie zdołałam wytłumaczyć swojej głowie, żeby nie odwalała kichy. To tylko bieg, w fantastycznych okolicznościach przyrody, a ja mam po prostu dobrze się bawić. Pomogło. Zasnęłam.


Tradycyjnie nie jestem w stanie opowiedzieć całej trasy kilometr po kilometrze. Nie jestem moim mężem ("bo ja po przebiegnięciu jeszcze raz sobie w głowie odtwarzam trasę, dopasowuję kawałki i dzięki temu pamiętam potem całą" - zastrzelił mnie ostatnio. To ja tak nie umiem).

Pierwsza część trasy kojarzy mi się ze stromymi podejściami i stromymi zbiegami wśród drzew, najeżonymi kamieniami i korzeniami. Z irytacją, że tuż za plecami mam biegacza, a jego czołówka o wiele silniejsza od mojej powodowała, że mój cień przeszkadzał w zbieganiu. Kojarzy mi się ze świtem, który przyszedł niepostrzeżenie, bez słonecznych fajerwerków. Po prostu po cichutku ciemność zamieniła się w szarość.
Ten etap kojarzy mi się z mgłą tak dużą, że ledwo widać było las przez który biegliśmy. Ze śniegiem, który coraz większymi płatami zaczął się wokół nas pojawiać, aż w końcu trasa zaczęła prowadzić po nim (obstawiam, że to dla tego fragmentu wymagano raczków - ale spokojnie wystarczały buty z solidnym bieżnikiem - kocham moje mudclawy!)




Druga część trasy to stokówki, wąziutkie singletracki trawersujące zbocza, na których człowiek biegł z bananem na twarzy. To zwalone, przez burze albo lawiny, drzewa, przez które trzeba było przechodzić albo obchodzić. To te wymarzone alpejskie łąki pełne żółtych mleczy, rozgadane, brzęczące, buczące, to wreszcie ośnieżone szczyty - bo pogoda zaczęła się poprawiać.
Pamiętam jak po raz pierwszy wbiegłam na taką łąkę, kolorową, z Alpami w tle. To był ten moment, że chciało mi się krzyczeć z radości, tylko, że nie mogłam, bo w gardle miałam gulę.

były jeszcze inne singletracki: takie bardzo pod górę



to nie ta łąka od guli w gardle, ale też ładnie ;)


Z trzeciej części najbardziej utkwiła mi w głowie końcówka, ostatnie 7-8 kilometrów. Spojrzałam się na czas i stwierdziłam w duchu: "wooow ! Babo, jak ściśniesz poślady, to masz szansę na złamanie dwunastu godzin". Ha, ha, ha. Niby wiedziałam, że na koniec będą jeszcze jakieś podejścia. Ale na siedem kilometrów do mety, to już nie może być trudno, prawda? Przecież już widać przede mną majaczący Innsbruck, a droga, którą aktualnie truchtałam była taka przyjemna...


Tak, to tu myślałam, że to co najtrudniejsze to już za mną :)


Ha! To na ostatnich kilometrach czarno na białym wychodziło ile jeszcze zostało ci sił i jak mocną masz głowę. Z niedowierzaniem patrzyłam się na kolejne podejścia, zaciskałam zęby, gdy kolana i czwórki błagały na litość na kolejnych stromych jak pierun zbiegach. Mój zapas czasu szybciutko topniał i walka o złamanie dwunastu godzin zamieniła się w walkę, żeby po tej dwunastce była jak najmniejsza liczba.
Trzy kilometry do mety, to już na pewno jest ostatni zbieg, przecież między drzewami, w dole, prześwituje miasto. No, nie był...

Wreszcie doczekałam się finalnego zbiegu do miasta. Ostatnie metry - to ciary wszędzie. Rząd kibiców walących rytmicznie rękoma w reklamowe bandy. Meta. Czas 12:24, siódma kobieta.







Piętnaście minut po mnie wpadł na metę mój mąż. W normalnych warunkach powinniśmy powlec się do pokoju/motelu i zająć się pometowym umieraniem. Nie mogliśmy tak zrobić z dwóch względów. Po pierwsze spaliśmy w aucie ;) Po drugie - trzeba było ruszyć choć kawałek w kierunku Polski, żeby o rozsądnej porze następnego dnia odebrać dzieciaki od dziadków.
Już nie mówiąc o tym, że musiałam jakoś ogarnąć się fizycznie do wtorku wieczorem - bo tego dnia czekało mnie coś, co wymagało w miarę sprawnie działających mięśni. Ale to już zupełnie inna historia, o której pewnie wkrótce opowiem :)




A to jeszcze taki widoczek z trasy na zakończenie

sobota, 3 lutego 2018

Wilcze Gronie

Wilcze Gronie
Czemu Wilcze Gronie? Bo chciałam wziąć udział w jakimś biegu górskim zimą. Bo odpowiadał mi termin - niecały miesiąc przed Gran Canarią. Bo dystans (15 kilometrów) w sam raz, żeby się zmachać, poczuć uroki górskiego biegania a jednocześnie nie zajechać. No i przy okazji mogłam sprawdzić co dało to zapierdzielanie przez ostatnie pół roku (rany: kiedy to minęło??)
I tak pojawiłam się w Rajczy, w Beskidzie Żywieckim. A razem ze mną rodzinka i kuuupa znajomych.
Co do tego ostatniego: bieganie i prowadzenie bloga spowodowało, że zawsze na jakimś biegu znajdzie się jakaś znajoma twarz. A nawet od czasu do czasu ktoś zagada:" wiesz, czytam twojego bloga" (chyba wtedy się rumienię ;). W Rajczy wysyp znajomych był niesamowity!

Pozowanie z Powerkami :)

Pozowanie z Pąpkinsami :)

Przy okazji na zdjęciach widać jaka była pogoda i warunki.
Łudziłam się, że w górach jednak będzie zima. Pamiętałam Icebug Winter Trail, gdzie bieganie dookoła Turbacza odbywało się w białej scenerii, śniegu było po kokardę. Ba, jeszcze miesiąc przed Wilczym Groniem na stronie orga można było podziwiać podobne białe fotki. Niestety, w tak zwanym międzyczasie przyszła odwilż. Ale zamiast być konsekwentna i to wszystko stopić do samej gleby, to wzięła i w połowie franca jedna się rozmyśliła.
Na dole było trochę zielono, trochę biało - ale to był taki przemrożony śnieg. I był lód.
Niestety, wyżej wcale nie było lepiej, o czym miałam się szybko i boleśnie przekonać :)

Początek to był asfalt. Na rozgrzanie, na rozpędzenie się, na rozciągnięcie stawki. A potem skręciliśmy w bok i zaczęło być pod górę. Oj, jak bardzo pod górę! A ta cała niezdecydowana odwilż spowodowała, że trasa była mieszaniną zlodowaciałego śniegu i lodu. Musiałam być czujna, bardzo czujna, bo buty łatwo traciły mi przyczepność. Pomimo tych trudności zauważyłam, że wyprzedzam! Miałam siłę podbiegać w wielu miejscach, gdzie ludzie już szli. A tam, gdzie i ja przechodziłam do marszu - też wyprzedzałam. Co prawda chwilami serce chciało mi wyskoczyć z piersi, ale było dobrze :) A jak już wyprzedziłam dwie dziewczyny - to już w ogóle plus dziesięć do samopoczucia.
Niestety - po każdym podbiegu musi nastąpić zbieg, a ten ze zboczy Suchej Góry był z tych stromszych. A ja musiałam szybciutko zweryfikować swoje przeświadczenie, że potrafię zbiegać ;)
Owszem, może i potrafię. Ale nie w takich warunkach i nie w tych butach. Stromy zbieg po lodzie, wyślizganym śniegu, kamieniach, śniegu wymieszanym z sypkim piachem. Buty robiły co chciały, co i rusz traciłam równowagę. Niestety w takich warunkach każdy milimetr bieżnika miał znaczenie. A z mojego z połowa już ubyła. Nie mówiąc już o kolcach: ci którzy na tym biegu mieli kolce, albo nakładki na buty - mieli szczęście. Doszedł jeszcze strach. Że na niecały miesiąc przed głównym startem sezonu, przed najważniejszym startem mojego dotychczasowego biegowego życia, rozmaślę się gdzieś skutecznie.
Więc na potęgę byłam wyprzedzana. Przez dziewczyny, które wcześniej wyprzedzałam pod górę również. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że tym samym właśnie tracę trzecie miejsce :)
Krótki odcinek asfaltem i znów na szlak, pod górę. Tym razem było o wiele łagodniej i zgodnie z opisem organizatora rzeczywiście dałoby się większość tego podbiec. Oczywiście pod warunkiem, że nie byłoby lodu. A był on chwilami nawet w miejscach, gdzie nie było śniegu. Cienką warstewką powlekał kamienie, korzenie czyhając na nieostrożnych śmiałków. Wybierałam często maszerowanie, bo miałam wtedy większą kontrolę nad podłożem. I znów zaczęłam wyprzedzanie :) Udało mi się dogonić jedną z dziewczyn, biegnącą z kijkami.
Niestety moja radość trwała do momentu, gdy trasa zaczęła prowadzić w dół. Znów toczyłam walkę z grawitacją. Starałam znaleźć się jakiś złoty środek, sposób, żeby przechytrzyć te wyślizgi. Niestety, w którymś momencie usłyszałam za plecami znajome postukiwanie kijków.
Podejrzewałam, że jest pozamiatane, ale postanowiłam tanio skóry nie oddać. Na ostatnim odcinku pod górę, ruszyłam biegiem i nie przechodziłam do marszu ani przez moment. Chyba nawet dojechałam z tętnem w okolice mojego maxa :).
A potem zobaczyłam rynnę, którą musieliśmy zbiec w kierunku stoku narciarskiego, na końcu którego była meta...Niestety, co w sumie było do przewidzenia, nie udało mi się wybiec z niej przed dziewczyną z kijkami.  Jeszcze tylko w dół stoku, piątka z dzieckiem nr 2 i rura w dół, bo dopingujący przed samą metą Pąpkinsi zaczęli się drzeć "uciekaj!" :).




fot. Smashing Pąpkins
Mistrzunio drugiego planu, dziecko nr 1 leci za mną z moją kurtką :)

fot. Smashing Pąpkins

Dobiegłam jako piąta baba z czasem 1:40:16. Różnica czasowa pomiędzy mną, a dziewczynami, z którymi tasowałam się na trasie była niewielka, niecała minuta. One jednak zdecydowanie lepiej radziły sobie w dół, a jak głosi stare indiańskie przysłowie "ultra wygrywa się na zbiegach". Tak, wiem: to nie było ultra. Ale ta zasada na krótszych biegach też działa.

Podsumowanie?
Fajny, klimatyczny bieg. Podejście numer jeden dające ostro popalić. Strome zbiegi. Jak się trafi na takie warunki, jak w tym roku - to jest...ciekawie :)
Czułam moc na podejściach! To fajne uczucie, kiedy widać efekty tych wszystkich treningów.
No i muszę rozejrzeć się za nowymi butami na trudne warunki. Moje speedcrossy powoli zmierzają ku biegowej emeryturze.

Do Transgrancanarii zostały niecałe 3 tygodnie...

wtorek, 13 czerwca 2017

Węgry cz. 3 Salomon Visegrad Trail

Węgry cz. 3 Salomon Visegrad Trail
Punkt jedenasta ruszyliśmy. Dwieście czterdzieści cztery osoby, z czego połowa to płeć piękna. Ustawiłam się gdzieś bardziej z przodu - ale na pierwszych kilku kilometrach parę dziewczyn wciągnęło mnie nosem. Prawie od razu zrobiło się pod górkę.
Trasa szczęśliwie szła głównie lasami. Fragmenty na otwartej przestrzeni były straszne ze względu na bezlitosne słońce.

Nie jestem w stanie opowiedzieć kilometra po kilometrze. W głowie zostały mi obrazy, fragmenty. Część z nich nie umiem przypisać do konkretnego momentu biegu. Pamiętam ścieżkę idącą wśród wysokich, potężnych drzew, mam wrażenie, że głównie dębów. Ludzie wyglądali tak nędznie na tle tych konarów i pni, że aż wyciągnęłam telefon i usiłowałam w biegu zrobić zdjęcie.
Pamiętam przeloty polanami, gdzie człowiek od razu przyspieszał, żeby jak najszybciej skryć się pomiędzy drzewami. Pamiętam singletracki przez dzikie, pełne kolorowych kwiatów łąki, albo trawersujące zbocza ścieżki wprowadzające w bieszczadzkie klimaty.

Wiem, nieostre. Bo robione w biegu. 

Trochę bieszczadzkie klimaty, nie?


Mocno zaskoczyły mnie zbiegi. Strome, wąskie. W wielu miejscach o jakimś większym rozpędzeniu mogłam zapomnieć, jeśli życie było mi miłe. Jak tu pędzić, jak trasa na przykład szła ostrymi serpentynami w dół. Ścieżka szeroka akurat na dwie stopy idąca rancikiem. Jakakolwiek pomyłka, potknięcie o korzeń - i lądowanie byłoby z dobre dwadzieścia metrów niżej. Jak się rozpędzić jak single track idzie wśród dzikich róż, których pędy rosną w poprzek i człowiek tylko czeka, które wnyki złapią go za kostki w swoje sidła.

Starałam się nie kalkulować. Po pierwsze to moje pierwsze tak długie bieganie po urodzeniu Matyldy. Po drugie słońce. Trzeba było rozsądnie szafować siłami. Jednak, gdy dobiegałam do pierwszego punktu kontrolnego - a był to jedyny fragment z agrafką - nie mogłam się powstrzymać, żeby nie policzyć dziewczyn, które leciały już w drugą stronę. Wyszło mi, że jestem coś w okolicach dwunastego miejsca (byłam tak naprawdę trzynasta). Kurczę, uznałam, że jest nieźle.
Pomimo upału starałam się nie zmarudzić za bardzo przy napojach. Szybkie dwa kubeczki coli, lód na kark (tak - na punktach był dostępny lód w kostkach: ge - nial - ne!) i dalej w drogę - ale to nie wystarczyło i ze trzy dziołchy i tak mnie potem wzięły.

A potem moim oczom pojawiło się podejście na szczyt Vöröskő. Zobaczyłam mega strome zbocze. Piaszczyste, pełne korzeni drzew. Skrzyżowanie Jasła, Chyrlatej z cholera wie czym jeszcze. Chyba nawet jęknęłam. U podnóża czekał lotny punkt kontrolny, a oprócz tego dziewczyny częstowały wodą. Uwierzcie mi, że wtedy ta zimna zwykła woda smakowała mi najlepiej w życiu. 
A potem trzeba było rozpocząć mozolne skrabanie. Było strasznie. Tempo miałam jakieś gorzej niż żółwie. Stromo było potwornie, nogi chwilami zjeżdżały na suchym piachu. Powoli, pokracznie, krok za krokiem drapałam się w górę w duchu gadając ze sobą. Że chyba mnie powaliło. Że po co mi to. Że za miesiąc wymyśliłam sobie bieg o 20 kilometrów dłuższy od tego i może tak komuś oddać pakiet na te cholerne Góry Stołowe? A może tak szybko wrócić do dziewczyn na punkt i porwać im tą zimną, pyszną wodę? Wodo, wodo, mój sssskarbie :P


Podejście na Vöröskő. Chwilami było stromiej niż widać na tym zdjęciu


I wtedy dziewczyna, która szła przede mną zatrzymała się i mnie przepuściła. To mi jakoś dodało skrzydeł. Mentalnie oczywiście, bo ciężko było frunąć po tym czymś. Zresztą na sam koniec często - gęsto szłam na czworakach po prostu (w domu popatrzyłam na mapkę. Całe podejście miało około kilometra. I na tym kilometrze podchodziło się dwieście metrów w górę. Od miejsca gdzie stał lotny punkt kontrolny było jakieś 500 metrów i ponad 120 metrów w górę. Jakieś pytania?) 
W duchu wiedziałam, że nie mogę się zatrzymać, Powoli, powoli, ale do przodu. Cały czas do przodu. W końcu wyszłam na otwartą przestrzeń. Wychynęłam z lasu, z krzaków i zobaczyłam przed sobą w dole daleko zakręcający Dunaj. To było tak niespodziewane i niesamowite, że przez chwilkę po prostu gapiłam się przed siebie. A potem zniknęłam w następnych krzakach :)
Wiedziałam, że najgorsze podejście w tym biegu mam już za sobą. Było jeszcze jedno, ale już nie tak długie i ciutkę mniej strome. Obydwa jednak dały zdrowo popalić.


Na szczycie Vöröskő, 521 m n.p.m

Na tym etapie bardzo często biegłam już sama. Miało to swoje konsekwencje związane z oznaczeniem trasy. Chwilami musiałam sama podejmować decyzje jak biec. Bo trasa była oznaczona mniej więcej tak jak szlak wokół Balatonu ;) Chwilami było dobrze, a chwilami na odwal się i bez wyobraźni.Trzykrotnie widziałam zawodników biegnących z jakiejś dziwnej strony, ewidentnie po zgubieniu drogi. Sama ze trzy razy o mały włos przegapiłabym jakieś rozgałęzienie. 
O jednym takim ewidentnym źle oznaczonym miejscu opowiem. Biegnę drogą przez las. Od czasu do czasu na gałęziach z prawej strony wiszą taśmy. Dobiegam do skrzyżowania. Droga w poprzek identycznej szerokości jak ta, po której biegnę. Z boku przed skrzyżowaniem wisi taśma, jedna. Gdyby był skręt powinny wisieć dwie - przynajmniej tak do tej pory zauważyłam. A tu jedna. Nie pasowało mi, że byłam tak trochę w głębi powieszona. Stanęłam. Oprócz tej jednej jedynej taśmy nic innego nie widziałam. Ani z przodu, ani z boku. Po chwili wahania skręciłam. I po dobrych dwudziestu metrach zobaczyłam wiszącą następną taśmę. Ile osób pobiegło prosto? Nie wiem. Takich historii miałam kilka po drodze. Na koniec było to strasznie męczące. Kilometry w nogach, mózg się lasuje od słońca - a tu człowiek zmysły musiał mieć maksymalnie wyostrzone, żeby nie przegapić niedokładnie i zbyt rzadko chwilami oznaczonej trasy. Pod koniec zresztą wypatrywać trzeba było nie taśm, a wymalowanych różowym sprayem kropek i strzałek.

Miałam jeszcze jedną przygodę, z bukłakiem z wodą. Biegłam sobie właśnie bardzo fajną ścieżynką w dół, gdy poczułam jak moje plecy robią się dziwnie mokre i zimne...Szybko ściągnęłam plecak. Okazało się, że wysunęło się plastikowe zamknięcie bukłaka i część izotonika wychlapała mi się na plecy. 

Drugi punkt kontrolny był już poza strefą lasu. Obsługa stała z dzbanami z wodą i wylewała całe litry na przybiegających zawodników. Ja też skorzystałam. Potem tradycyjnie: lód, cola, woda, cola i dalej do przodu. Zostało ostatnie pięć kilometrów. Teoretycznie po płaskim, ale cień, który dawały drzewa zostawiliśmy za sobą. Ostatnie kilometry szły już ulicami wiosek otaczających Szentendre. 
Na początku szło mi całkiem żwawo. Do momentu, gdy za zakrętem zobaczyłam przed sobą dziewczynę, która zmęczona upałem maszerowała. I wtedy moja głowa zrobiła mi głupi numer i odmówiła współpracy. Powiedziała "widzisz, można iść!". I moje nogi zatrzymały się. 

Ten ostatni fragment to była moja walka z głową. Walka o te fragmenty pokonane truchtem. Na początku ją przegrywałam. Odcinków przemaszerowanych było więcej. Do momentu, gdy przegoniłam dziewczynę przede mną. Nie byłam już w stanie przejść do ciągłego biegu, ale chociaż starałam się, żeby odcinki biegane były jak najdłuższe. Nie dam się wyprzedzić. Nie teraz na sam koniec. Gdzie to cholerne Szentendre?
Wreszcie rozpoznaję, że jestem na tyłach turystycznej części miasta. Miga mi zresztą zza rogu twarz Tibora. Biegnę.




Powiem szczerze, te kilka czy kilkanaście godzin wysiłku jest warte takich chwil jak ta. Gdy pędzę urokliwymi uliczkami niesiona krzykami widzów i turystów siedzących w ogródkach restauracji. Zrobiłam to! Udało się! Trzy godziny i kwadrans. Czternasta kobieta - więc jak na matkę czwórki dzieci, w tym jedno niemowlę,  całkiem nieźle :)


Ręcznik na moich ramionach to następny po lodzie fajny pomysł organizatorów. Na mecie każdemu wręczano zimny, mokry ręcznik. Jestem pewna, że jak obwinęłam nim głowę słyszałam syk chłodzonej głowy ;)



Matylda nieobecność matki olała cienkim sikiem, przybycie zresztą też;). Była zbyt zajęta swoją zabawką, żeby poświęcić mi więcej czasu ;)




Pakietu na Supermaraton Gór Stołowych jednak nie oddam ;)


poniedziałek, 15 lutego 2016

Weekend w Gorcach i Pieninach

Weekend w Gorcach i Pieninach
Myśl o spróbowaniu swych sił w jakimś zimowym biegu górskim krążyła po mojej głowie już od jakiegoś czasu. Nawet krążyła dookoła konkretnego biegu - bo pierwotnie dumałam nad Półmaratonem Gór Stołowych. Niestety termin ni hu hu nam nie pasował. Po pierwsze była to sobota - więc małżonek musiałby brać dzień wolnego, żebyśmy zdążyli się przemieścić na miejsce. Po drugie był to weekend poprzedzający rozpoczęcie w naszym domu remontu przez duże R - a musieliśmy jeszcze opróżnić pokoje dla ekipy remontowej. Po trzecie - dzieci nr 1 i 2 wyruszały w tym czasie na zimowiska i rodzice byli niezbędni w celu spakowania, odstawienia do autokaru i pomachania na pożegnanie.
Z podobnego powodu odpadł Zimowy Maraton Bieszczadzki.
Dużo znajomych wybrało ZUK - Zimowy Ultramaraton Karkonoski - ale po pierwsze w tym terminie mieliśmy już zaklepany wyjazd na półmaraton do Lizbony, a po drugie - na debiut w zimowym biegu górskim wolałam coś krótszego i łatwiejszego.

I wtedy gdzieś na FB rzuciło mi się w oczy pytanie mojej rzeźnickiej partnerki, Ewy o Icebug-a.
Szybkie spojrzenie na stronę internetową organizatora. 21 kilometrów? W sam raz! 13 lutego - pasuje!
I tak z małżonkiem i Ewą znaleźliśmy się w Nowym Targu :)

Byłam bardzo ciekawa jaka będzie pogoda. Bo na hasło "zimowy bieg górski" - moja głowa produkowała obrazki pełne bieli, ośnieżonych drzew. A tu impreza w Górach Stołowych odbyła się na przykład przy iście wiosennej aurze.
Gorce jednak dopisały -  na niecała dobę przed biegiem organizator w technicznym mailu straszył nawet złymi warunkami i śniegiem po kolana na części trasy (nawet jeśli gdzieś były takie fragmenty to 144 osoby, które przybiegły przede mną, skutecznie ten śnieg udeptały :)






Równo o 10 wystartowaliśmy. Tłum straszny. Mąż jakoś sprytnie przecisnął się między ludźmi do przodu i tyle go widziałam :) Ewa też mi się gdzieś zawieruszyła wśród ludzi i nawet nie wiedziałam czy jest przede mną czy za mną.

Znajdź fioletowy kubraczek i rzeźnickiego letniego buffa :)

Pierwsze kilometry były dość tłoczne, potem - chyba coś koło 3 kilometra trasa półmaratonu z krótszą, na 11 kilometrów, rozjechała się i zrobiło się luźniej. Człowiek mógł też odetchnąć po pierwszym podejściu i przygotować się mentalnie na wdrapywanie się na Turbacz - bo zrobiło się z górki.
Zastanawiałam się jak będzie mi się biegło: nie miałam na butach żadnych nakładek z kolcami. Nie było strasznie - ale fakt, że na śnieżnobiałym, kłującym w oczy śniegu nie byłam w stanie wyłapać nierówności terenu i parę razy nogi mi zatańczyły, spowodował, że wszystkie zbiegi pokonałam na lekko zaciągniętym hamulcu.
Efekt był taki, że o ile na takim UMB wyprzedzano mnie na podejściach, a ja to odbijałam sobie na zbiegach - tu było na odwrót.  Cztery dziewczyny, które wyprzedziły mnie na zbiegach - dogoniłam pod górkę.
Samo podejście pod Turbacz zdziwiło mnie na plus. Spodziewałam się czegoś w rodzaju Caryńskiej czy Chryszczatej - a było o wiele łagodniej - co oczywiście nie oznacza, że przy schronisku na szczycie pojawiłam się lekka i rześka :)
Na Turbaczu, na 14 kilometrze usytuowany był punkt żywieniowy, spędziłam na nim chwilkę. Złapałam ćwiartkę pomarańczy, niemalże w locie popiłam izotonikiem - i już mnie nie było.
Następne kilometry to był niekończący się zbieg. Tak jak już pisałam - brak doświadczenia w zimowym terenie, strach przed podcięciem i glebą spowodował, że nie puściłam się w dół, na łeb na szyję. Nie dogoniłam żadnej dziewczyny, a sama zostałam wyprzedzona przez jedną zawodniczkę (swoją drogą wciągnęła mnie nosem po prostu :).
Przy samym końcu był mocno techniczny fragment: błoto pośniegowe wymieszane z luźnymi kamieniami.

Tuż przed samą metą, gdy zegarek wybzyczał dwudziesty kilometr, organizator przygotował prawdziwy sprawdzian charakteru. Już człowiek myślami był na mecie, już witał się z gąską -a tu jeszcze jeden podbieg. To właśnie tam za swoimi plecami zobaczyłam dziewczynę. Jęknęłam w duchu, że to niesprawiedliwe, że zostanę wyprzedzona na ostatnim kilometrze.Postanowiłam tanio skóry nie sprzedać i spiąć poślady. Zrobiłam to dość skutecznie, bo ku swojemu zdziwieniu - nie dogoniła mnie :)
Jeszcze tylko ostatnie metry w dół, wzdłuż stoku narciarskiego - i meta.
Tuż za nią czekał na mnie mąż, który bieg ukończył kwadrans przede mną. Poczekaliśmy jeszcze na Ewę, która parę minutek po mnie wbiegła na metę - i mogliśmy już wszyscy razem wymieniać wrażenia.
Trasę pokonałam w dwie godziny i trzydzieści trzy minuty z groszami. Dotarłam jako 145 osoba i 13 kobieta.

Wrażenia? Bardzo ładna trasa. Na tyle ładna, że raz zwolniłam po to, żeby wyciągnąć telefon i zrobić zdjęcie :)

zima w Gorcach

Podejścia męczące - ale nie mordercze. Zbieg z Turbacza - bajka!
Jeśli ktoś chce, podobnie jak ja, zadebiutować w zimowym biegu w górach - Icebug Winter Trail serdecznie polecam. Jeśli ktoś nie czuje się na siłach na pokonanie półmaratonu, alternatywą jest 11,5 kilometrowa trasa. Dla miłośników biegów na orientację - jest jeszcze wersja z mapą.


Ale to nie był koniec atrakcji biegowych na ten weekend. Wymyśliliśmy sobie, że w niedzielę potruchtamy po okolicy. Wersji, gdzie dokładnie, było kilka. Ostatecznie stanęło na okolicach Niedzicy i Czorsztyna.

Zaczęliśmy przy tamie i zagłębiliśmy się w las. Co prawda na żadnej mapce nie wyhaczyliśmy żadnego szlaku czy wyraźnie zaznaczonej ścieżki, ale uznaliśmy, że coś musi być i na pewno da się pobiec wzdłuż zbiornika.
Nie dało się.


krótki atak głupawki :)

Im bardziej Tibor zaglądał, tym bardziej drogi nie było...


Ale, że co? Że mamy wrócić z powrotem i do Czorsztyna pobiec po prostu szosą? Wybraliśmy wariant ciekawszy, pytając się jeszcze Ewę czy wie jak nazywa się nasz team, gdy startujemy w rajdach przygodowych :)

Było ciekawie i bardzo malowniczo. To chyba po tym fragmencie Ewa ochrzciła nas jako KAT: Kochaniak Adventure Team. Muszę przyznać, że nazwa jest równie dobra jak nasze No Risk- No Fun :)





Udało nam się dotrzeć do szosy powyżej i gdy już się wydawało, że do samego Czorsztyna będziemy uklepywać asfalt, mój mąż odwrócił głowę do tyłu i krzyknął z zachwytu.
Za nami w całej okazałości majaczyły się Tatry.
Ten widok spowodował, że zgodnie zrobiliśmy w tył zwrot i wróciliśmy do wydeptanej ścieżki idącej polem, którą chwilkę przedtem minęliśmy. Ścieżka okazała się być szlakiem turystycznym prowadzącym ku zamkowi z dala od szosy. Dzięki temu wariantowi Tatrzory mieliśmy cały czas z boku i mogliśmy się nimi delektować do woli.




W Czorsztynie zrobiliśmy krótką przerwę. Odmówiłam z Ewą zbiegu do zamku. Nasze nogi były bardzo daleko od świeżości, czekało nas jeszcze ładnych parę kilometrów do auta i wcale, ale to wcale nie uśmiechało nam się podchodzić czy podbiegać drogi z zamku z powrotem. Za to mój mąż nie zrezygnował (chyba ktoś się obijał na Icebug-u, skoro następnego dnia nosiło go w każdą stronę :P)
Powrót był już asfaltem - na szczęście prawie cały czas w dół. Ostatecznie zrobiliśmy osiemnaście kilometrów z groszami.





To był bardzo fajny weekend. Ale o ile po zawodach bolały mnie odrobinę z boku uda, tak po tym drugim dniu, boli mnie już wszystko: czwórki, dwójki, łydy.

Ale wiecie co? Za takie widoki , może mnie boleć!


Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger