Pokazywanie postów oznaczonych etykietą życiówka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą życiówka. Pokaż wszystkie posty

środa, 3 kwietnia 2019

14. Półmaraton Warszawski

14. Półmaraton Warszawski
To, że wystartuję w tym roku w Półmaratonie Warszawskim wcale nie było takie oczywiste. Pierwotnie planowany był rajd przygodowy, Krajna AR, impreza odbywająca się w ten sam weekend w Wielkopolsce. Może i rok temu miałam na niej potężny kryzys, ale jak to z nimi bywa, w miarę upływu czasu "ja się chyba do tego nie nadaję", zmieniło się we"wróćmy tam i pokażmy na co nas stać". Nie da się ukryć, że duży wpływ na moje postrzeganie czym jest kryzys i trudne warunki, wpłynął późniejszy start w Adventure Trophy ;) (Jak ktoś chce - może sobie poczytać o naszych zeszłorocznych AR: KLIK i KLIK).
Plany planami, a życie życiem. Ostatecznie ze względów logistycznych, czasowych i finansowych z Krajny zrezygnowaliśmy. Nie chcieliśmy znów rozwozić dzieciaków po babciach, tym bardziej, że za 4 tygodnie czeka nas wyjazd bez nich.

To może zamiast tego pobiegnę półmaraton w Warszawie? Ładnie by się wpisał w schemat, że starty w tej imprezie wychodzą mi co drugi rok. Bieg na własnych śmieciach, nawet rodziny nie trzeba będzie ciągnąć na start. Przy okazji powalczę o nową życiówkę, bo moja dotychczasowa pokryła się już prawie czteroletnim kurzem.
Ogólna wizja została przedstawiona trenerowi, znaczy, że chcę złamać 1:40 i pod to zostały ułożone treningi. Jak bardzo chcę tą godzinę czterdzieści łamać postanowiłam zdecydować po pierwszym treningu, po sprawdzeniu jak mi się biega i na jakie tempa jestem w stanie wejść. Wcześniej przygotowywałam się przecież do biegu górskiego, Janosika - więc to co robiłam miało trochę inny charakter.

Pierwsze bieganie tempem półmaratońskim wprowadziło mnie w euforię. Dwa czterokilometrowe odcinki pobiegłam tempem 4:32 - 4:33 min/kilometr. Wooow! To jak tak się zaczyna na początku lutego, to ja pod koniec marca zrobię TAKI wynik! Jeśli tylko  nie będzie żadnych zawirowań, chorób i niespodzianek, będzie super bieg, rozwalę system, skopię tyłek tej czwórce, z takim przytupem, że sama zakryję się nogami, o!

Następny trening tempem półmaratońskim zrobiłam 27 dni później...


Weszły jeszcze dwa biegi regeneracyjne, jedno wybieganie, dwa razy poszłam na kettle i ścięło mnie zapalenie zatok. Przez dziewięć dni nie robiłam nic, grzecznie się kurowałam, łykałam antybiotyk i nawet niespecjalnie ciągnęło mnie do biegania, bo po prostu czułam się źle.
Oczywiście, że po takim chorowaniu nie wyszłam i nie sieknęłam sobie na dzień dobry jakichś hardcorowych treningów. Znów weszło jedno wybieganie, dwa krótkie biegi regeneracyjne, dwa razy zajęcia z kettlami i... wyjechaliśmy do Norwegii.
Gdyby pogoda dopisała, najeździlibyśmy się na skiturach po kokardę i oprócz dobrej zabawy, byłby z tego niezły trening wydolnościowy. No ale aura była jaka była.

Tak więc, gdy ostatniego dnia lutego udało mi się znów wbić w trening stricte półmaratoński, mogłam tylko pomarzyć o szybkości i lekkości, z początku miesiąca.
Z planów łamania 1:40 nie zrezygnowałam, ale oswoiłam się z myślą, że może być po prostu różnie. Na treningach robiłam tyle ile byłam w stanie. Co z tego wyjdzie - to wyjdzie, stwierdziłam.

wspólna focia przed startem z Pąpkinsami
fot. Smashing Pąpkins



Na na linii startu ustawiłam się gdzieś pośrodku pomiędzy zającami na 1:35 a 1:40. Zegarek przestawiłam tak, żeby nie było widać czasu i tętna. Jednym słowem pobiegłam podobnie jak pół roku wcześniej maraton: trochę zezując na średnie tempo, a trochę na czuja. Tempo znów dawało mi tylko ogólny pogląd, bo tradycyjnie wskazania zegarka rozjechały się z oznaczeniami kilometrów (na koniec różnica wynosiła 200 metrów). Tętna dobrze, że nie widziałam - bo na metę wparowałam z pikawą pracującą powyżej mojego HR max :)

Co mogę napisać o samym biegu? To był mój czwarty półmaraton warszawski (2013, 2015, 2017). Każdy z nich miał inną trasę, ale ta jest chyba najfajniejsza. W miarę płaska, bez zbędnych zakrętów, bez agrafek. Jedyne co było trochę niefortunne, to umiejscowienie pierwszego punktu nawadniania: tuż przed zakrętem i podbiegiem na Most Gdański. Człowiek łapał kubek w locie, próbował pić - więc już tętno skakało- po czym od razu wpadał na ślimak wyprowadzający na most, wypluwając płuca do tego kubeczka :)
Dawał też popalić ostatni podbieg, po wybiegnięciu z tunelu na Wisłostradzie. To był dwudziesty kilometr, więc bieganie było już na oparach.




Biegłam cały czas w miarę równo (choć nie przypuszczałam, że aż TAK równo jak pokazały oficjalne międzyczasy). Nie miałam żadnego typowego kryzysu, choć były momenty, gdy biegło mi się gorzej. Ciężko wspominam fragment Mostem Świętokrzyskim, który był idealnie pod wiatr. Ostatnia prosta, gdy z zakrętu wybiegliśmy na Czerniakowską, to był prawdziwy test głowy. Nogi już ciężkie, zaczęły się pierwsze skurcze w łydkach, przeszkadzały podmuchy bocznego wiatru. To była  walka, żeby utrzymać tempo. Do mety zostały cztery kilometry.
O, doceniłam wtedy wszystkie treningi półmaratońskie (oczywiście te, które udało mi się zrealizować :), wszystkie moje zmagania z wiatrem, wszystkie pętle wokół Fortów, gdy w głowie po kilka razy stwierdzałam, że odpuszczam, nie dam rady, ale nogom kazałam biec dalej.
Teraz też kazałam, choć ostatni kilometr dłużył mi się jak dziewiąty miesiąc ciąży ;)


W co się wpatruję? Oczywiście w zegar nad linią mety :)


1:36:51. 82 kobieta na 3406 startujących. Podoba mi się. Tak, po prostu. Bez żadnego jęczenia, że, gdyby wszystko poszło zgodnie z planem, to nie wiadomo co by było. Ale nie poszło. Rzadko kiedy u nas idzie wszystko zgodnie z planem ;)







Co teraz? Teraz przeproszę się z Moczydłem, pagórkami na Forcie Bema i generalnie terenem. Czas wrócić w góry, za miesiąc bieg w Innsbrucku.


czwartek, 4 października 2018

40. Maraton Warszawski

40. Maraton Warszawski
Pozwolicie, że na początek zacytuję samą siebie?
"Już kiedyś pisałam: do życiówki trzeba mieć dzień konia, musi się zgrać wszystko. Treningi, forma, zdrowie, pogoda, jedzenie, strategia.
Dziś mialam dzień konia. "

Tak pisałam na FB po dotarciu na metę. To teraz to rozwinę :)

Pogoda była prawie idealna. Może gdyby ciut mniej wiało wzdłuż Wybrzeża Gdyńskiego, napisałabym, że była idealna ;) Było słońce, ale nie przeszkadzało, bo temperatura około 12 stopni skutecznie równoważyła ciepełko. Przed startem, szczególnie w cieniu, było na pewno jeszcze chłodniej. Rozgrzewkę robiłam w kurtce puchowej i rękawiczkach :)



Nic nie popsuło mi przygotowań. Nie chorowałam, nie złapałam żadnej kontuzji. Owszem, czasem życie weryfikowało Plan i czasem musiałam pożonglować treningami czy coś tam odpuścić - ale większość tego co miałam rozpisane przez Piotra Tartanusa - zrealizowałam. Biegałam te wszystkie podprogowe tysiącdwusetki, tysiącsześćsetki, trzykilometrówki, robiłam wybiegania, szlifowałam tempo maratońskie. I za cholerę nie wiedziałam na co to się przełoży jak przyjdzie co do czego. I chyba do końca nie chciałam wiedzieć - ale o tym jeszcze wspomnę dalej.

Oprócz biegania muszę wspomnieć o treningach uzupełniających, które na stałe zawitały w moim życiu. Najpierw były to zajęcia ze sztangami, potem przerzuciłam się na trx, a od września postawiłam na kettle. Wierzę, że to też miało wpływ na moją formę.

No i jeszcze jedna rzecz, której nie planowałam jakoś specjalnie, samo wyszło. Waga :)
Gdy rozpoczynałam treningi pod Transgrancanarię rok temu, po cichu liczyłam, że to całe bieganie pomoże mi pozbyć się ostatnich pociążowych kilogramów. Nic takiego się jednak nie stało. Owszem, przyczyna mogła tkwić w jakiś moich błędach żywieniowych, mogła  tkwić w tym, że karmiłam jeszcze piersią Matyldę - ale na wszelki wypadek przebadałam się wtedy, włącznie z tarczycą. Byłam zdrowa jak rydz :) Podjęłam więc jedyną słuszną decyzję. Obraziłam się na wagę ;)) i temat olałam. Olałam, ale w którymś momencie dotarło do mnie, że od jakiegoś czasu praktycznie wszystkie spodnie i spódnice lecą mi z tyłka. No i okazało się, że nie wiem jak, nie wiem kiedy, zgubiłam jakieś 4 kg. Może jednak musiał minąć dłuższy czas od ciąży i karmienia i organizm poluzował cugle? Nie wiem. W każdym razie spadek wagi na pewno przełożył się na mój VO2max i moją szybkość.

Na trasie skorzystałam ze wszystkich punktów z piciem, przez wszystkie przelatując prawie bez zwalniania. Po pierwsze biegłam w tej części stawki, gdzie jeszcze nie jest gęsto od ludzi, a po drugie na biegach Fundacji Maraton Warszawski są długie strefy i dość komfortowo się z nich korzysta. 
O, jakże inaczej było w Kopenhadze, gdzie cenne sekundy traciłam wpadając na ludzi, zwalniając, żeby na nikogo nie wpaść, zatrzymując się, żeby w ogóle dopchać się do kubka, czy po prostu dlatego, że wtem okazywało się, że strefa już się skończyła.
Do tej pory na maratony zabierałam ze sobą trzy żele. W Kopenhadze miałam cztery plus dwie tabletki dextrozy. Jedną wtedy zgubiłam i do mety naprawdę doleciałam na oparach. Teraz miałam podobny zapas, ale tym razem nic nie pogubiłam :)


Tu muszę znów wrócić do maja, do Kopenhagi. To tam ostrzyłam sobie zęby na łamanie trzy trzydzieści. Ba, ostrzyłam sobie po cichu zęby na konkretne cyferki. Uważałam, że jak wszystko dobrze pójdzie - to jestem w stanie pobiec w granicach 3:25 -3:26. W tym dniu jednak pogoda rozdawała karty. Nie tylko nie wykręciłam wyniku marzeń, ale i tych 3:30 nie udało się złamać.
Byłam zła na siebie. Nie, nie o to, że pobiegłam wolniej. Byłam zła na siebie, że za bardzo zafiksowałam się na cyferkach. I przez to radość z życiówki popsuło mi trochę rozczarowanie. 
Tak więc teraz miałam ciężki orzech do zgryzienia. Z jednej strony treningi szły mi dobrze, robiłam je z zapasem. A z drugiej strony bardzo, bardzo, sama przed sobą, nie mówiąc już o innych, unikałam deklaracji jaki czas tym razem mi się marzy. Chciałam złamać 3:30. A jednocześnie chciałam pobiec z luzem, który towarzyszył mi poprzednim startom maratońskim, gdzie potrafiłam dopiero w trakcie biegu zastanawiać się jakim ja właściwie tempem mam biec?
Forma teraz była, czułam to. Ale, heloł. To maraton. Przez 42 kilometry może dużo się zadziać.

Jak ostatecznie poradziłam sobie z presją? Ustawiłam sobie ekran zegarka tak, żeby nie widzieć czasu :) Na ekranie wyświetlał mi się dystans, średnie tempo i tempo chwilowe. Dwie ostatnie pozycje dawały mi dość ogólne pojęcie jak szybko biegnę - bo przecież zawsze wskazania zegarka rozmijają się z oznaczeniem na trasie. Miało mi to tylko dać pojęcie czy nie zwalniam za bardzo. 
Tak więc biegnąc nie znałam swoich międzyczasów na matach pomiarowych, nie wiedziałam jakie mam tętno. Czasem, jak akurat usłyszałam pikanie zegarka udawało mi się zerknąć na tempo z ostatniego kilometra. Ale generalnie cały dystans przebiegłam bardziej na czuja i  na samopoczucie niż kierując się wskazaniami zegarka.

Na starcie musiałam jednak podjąć decyzję gdzie się ustawić. I ostatecznie ustawiłam się za zającami na 3:25. Uznałam, że jak dobrze pójdzie - to dobiegnę w tym czasie, który marzył mi się w Kopenhadze, a jak nie - to będę miała pewien zapas nad tym nieszczęsnym 3:30.
Na początku trzymałam się za zającem. Ale dość szybko dotarło do mnie, że zaczynam hamować, próbując trzymać jego tempo. Dodatkowo trasa szła lekko z górki i nogi same rwały się do przodu. Najpierw więc znalazłam się między zającami (bo biegło dwóch, jeden bardziej z przodu), a przez zoo, na ósmym kilometrze, biegłam już z przodu zupełnie. Co wtedy myślałam? "Oddychaj Aga, oddychaj. Właśnie wyprzedziłaś zające na 3:25. Albo będzie piękny wynik, albo piękna katastrofa" ;). 
Nie jestem w stanie w czasie umiejscowić kibicującego Tibora, który za trzecim razem o mały włos mnie nie przegapił, bo spodziewał się, że przebiegnę koło niego później :)

Tu jeszcze lecę schowana za zającem :)


No więc biegłam sobie na tego czuja, ciesząc się, że jest dobrze, że biegnie mi się lekko, kilometry się nie dłużą. Co wcale nie było takie oczywiste, bo w maju dłużyło mi się okropnie. Nawet mówiłam Tiborowi, że jak dla mnie to mogłabym zmęczyć się w jakiś inny sposób i od razu niech mnie ktoś wstawi na trzydziesty kilometr, bo wtedy zaczyna się najciekawsze :) A teraz nie dosyć, że nic mi się nie dłużyło - to jeszcze zdarzało mi się dziwić, że cooo? Chorągiewka z 27 kilometrem? Myślałam, że to dopiero 25...
Trudniejsze fragmenty? Podbieg na Belwederskiej na 16 kilometrze. Niewdzięczny, twardy. Jako dość męczące pamiętam też podbiegi na Most Gdański. Długa prosta wzdłuż Wybrzeża Gdyńskiego też nie była najprzyjemniejsza - bo niestety było pod wiatr. Szczęśliwie znalazłam  trzech panów biegnących w podobnym tempie i większość tego fragmentu przebiegłam chowając się za ich plecami.

Most Gdański po raz drugi, czyli jakiś 33 kilometr

Takie prawdziwe zmęczenie poczułam po 35 kilometrze. Żeli już nie miałam, więc tu poszła już w ruch dextroza i szukanie następnych panów, którzy pomogliby mi w utrzymaniu tempa. No i gadanie po cichu ze swoją głową. "Trzydziesty piąty kilometr. Jeszcze dwa i będzie tylko piątka do mety. Trzydziesty siódmy, za trzy kilometry będzie czterdziestka. Tu jest z górki, pamiętaj tu jest z górki."

I wtedy, na tym trzydziestym piątym kilometrze, zobaczyłam spacerującego dużego, białego penisa...
Nie, nie miałam halucynacji ze zmęczenia :))) Z boku trasy spacerował facet  ubrany w dmuchany organ męski i w ten sposób zachęcał do badania prostaty. Nie wiem czy którykolwiek z uczestników zapamiętał coś z tego przekazu, ale widok był tak absurdalny, że dostałam ataku śmiechu i na moment zapomniałam o zmęczeniu.


Proszę, nawet mam dowód na obecność penisa na trasie :) Lewy górny róg :)


Na tym etapie wzbudzałam wśród widzów żywiołową reakcję.  Bo pań dookoła mnie prawie nie było :) Na metę dobiegłam jako trzydziesta trzecia kobiałka - więc większość otaczających mnie biegaczy było płci męskiej. Miało to swoje dobre strony: rzucałam się w oczy - swoje pewnie też robiła różowa spódniczka (Polka Sport :) i warkoczyki - więc byłam żywiołowo dopingowana przez kibiców zgromadzonych wzdłuż trasy (wszystkim znajomym również dziękuję za doping!). Ale made my day pewna starsza pani, która na mój widok krzyknęła: "brawo, dziewczynko!" :))


Pod koniec wydawało mi się, że zwolniłam. Na pewno musiałam już wkładać w biegnięcie sporo wysiłku. Bolały mnie łydki, kłuło coś po pośladkiem i powoli nie mogłam doczekać się mety. Maraton, panie :) 
Musiałam być zmęczona, bo przegapiłam chorągiewkę z 41 km, a wybiegając z ostatniego zakrętu nie od razu zorientowałam się, że to już ostatnia prosta i przede mną widać metę :) 
Starałam się biec ładnie, przyspieszyć. W końcu to finisz. Jak zobaczyłam cyferki na bramie od mety - wiedziałam, że jest dobrze. Ale dopiero jak za linią mety przeklikałam się przez ekrany zegarka i wreszcie zobaczyłam to 3:21:44, to w ułamku sekundy rozkleiłam się :) Szłam przed siebie i łzy normalnie leciały mi po policzkach z emocji i ze wzruszenia. Bo nie spodziewałam się, serio się nie spodziewałam, że to wszystko skończy się aż takim czasem :)







Znaleźliśmy się z Tiborem, na świeżo wymieniałam wrażenia. Na moje stwierdzenie, że pod koniec to chyba zwolniłam, mąż spojrzał się na mnie dziwnie i powiedział, żebym sprawdziła międzyczasy w wynikach. To sprawdziłam. I zaliczyłam drugi opad szczęki :)

Tak trochę równo mi się biegło :) Drugą połówkę przebiegłam o 6 sekund szybciej niż pierwszą. W obu ocierając się o moją życiówkę półmaratońską, co dalej mocno mnie bawi :)


Co tu dużo mówić. Wyszło wszystko rewelacyjnie. Nie dosyć, że czas wykręciłam taki, że sama jestem w lekkim szoku, to jeszcze to wszystko zostało zrobione w dobrym stylu: bez kryzysów, umierania. Widocznie Warszawa tak na mnie działa - bo swój debiut sprzed pięciu lat wspominam równie miło :)







Chciałam podziękować wszystkim, którzy dołączyli się do akcji #biegamdobrze i wpłacili datki. To dzięki Wam udało mi się zebrać ponad 700 zł!

Co teraz? Cóż, ostatnie długie wybieganie przed Łemkowyną za mną :))) Za 9 dni zmieniam klimaty na górskie. Na razie upajam się słodkim nicnierobieniem :).


wtorek, 15 maja 2018

Kopenhaga

Kopenhaga
Pod Gran Canarię mieliśmy wklepane tyle kilometrów, nabitą taką bazę, że aż żal było jej nie wykorzystać. Gdyby tak popracować nad szybkością - to mógłby z tego wyjść fajny maraton. Tak też zrobiliśmy :)
Czemu akurat Kopenhaga? Bo trzeba było wziąć pod uwagę regenerację. Baliśmy się, że zbyt wcześnie wprowadzony trening maratoński skończy się  kontuzją. Dodatkowo wydawało nam się, że w tym mieście nie będzie może zbyt gorąco, pomimo połowy maja. He, he, he. Dobre :))

Nie powiem - przeżyłam pewien szok, gdy zamiast komfortowego klepania kilometrów nagle w Planie pojawiły się treningi, które prawie zawsze oznaczały wyjście poza strefę komfortu.
I to nie był tylko żarcik, gdy na fejsbuku pisałam o wizytach w toalecie. Naprawdę zdarzało mi się patrzeć co tam Piotr wymyślił i... musiałam trochę opóźnić wyjście z domu.
Treningi przynosiły efekty, widziałam to. Wchodziłam na tempa, o których kiedyś mogłabym tylko pomarzyć. Łapały mnie czasem wątpliwości czy uda mi się to wszystko poskładać w 42 kilometry. Ale im bliżej było startu, tylko bardziej wierzyłam, że to ma szansę się udać.
Najbardziej obawiałam się wiatru. W końcu Kopenhaga to miasto portowe. O słońcu jakoś nie myślałam. A to ono, jak się okazało, rozdawało tego dnia karty.

Ja już pisałam, że żeby rzucać się na życiówki, na łamanie jakiś cyferek - trzeba mieć dzień konia. I ten dzień to nie tylko szczyt formy, dobre rozplanowanie żeli, odpowiednie nawodnienie, sprawne przebieganie przez punkty z wodą. To również pogoda. A ta może w bezlitosny sposób wystawić na ciężką próbę ciało i umysł maratończyka.

Niestety po zachmurzonym niebie, które wisiało nad miastem dzień wcześniej, w niedzielny poranek nie było ani śladu. Cieniutkie chmurki rozwiały się definitywnie na jakąś godzinę przed startem i na biegaczy czekało błękitne niebo. I słońce.
Z mężem startowaliśmy z różnych miejsc. Tibor poszedł do przodu, a ja stałam tuż przed pomarańczowymi balonami na 3:30. I....tuż za zającami na 3:20. Maraton kopenhaski nie dorównuje liczbą uczestników do takich tuzów jak Berlin czy Paryż (30-40 tysięcy biegaczy) i na starcie stawiło się niecałe 7900 ludzi. Stąd pewnie szybsze strefy były bardzo krótkie. To pewnie też spowodowało, że pierwsze kilometry, niesiona tempem innych biegaczy, przebiegłam o wiele szybciej niż zakładałam. Jak mi drugi i trzeci kilometr wpadły w 4:34 i 4:37, zaczęłam się w głowie stopować. Z takim tempem to się nie mogło udać. Zwolniłam i pilnowałam średniego tempa. Przez liczne zakręty na trasie wskazania zegarka i oficjalne oznaczenia kilometrów zaczęły się dość szybko rozjeżdżać. Wiedziałam więc, że moje "zegarkowe" średnie tempo musi być szybsze, muszę mieć zapas na te nadprogramowe metry, które do mety się uzbierają. Uznałam, że nie mogę biec wolniej niż 4.50 - 4.52 min/km. Na piętnastym kilometrze rozjazd był już ponad dwieście metrów. Starałam się te różnice zmniejszyć, wybierać najbardziej optymalny tor biegu. Patrzyłam w którą stronę skręcają biegacze, żeby w jak najlepszy sposób ścinać zakręty i jak najmniej dokładać metrów. Udawało się to do czasu, niestety. Pogoda była dalej stabilna: lampa po prostu i bardzo ciepło. O dziewiątej trzydzieści, gdy bieg ruszał, słońce było jeszcze na tyle nisko, że biegnąc pomiędzy budynkami biegacze mieli sporo cienia. Niestety wraz z upływem czasu i wędrówką słońca w górę - ten komfort się skończył. Powoli nie tor biegu, a cień, cień jak najdłużej stał się priorytetem.
Już kiedyś biegłam maraton w takich warunkach. W Budapeszcie w 2014 roku. W październiku było wtedy 27 stopni. Myślę, że teraz w słońcu warunki były podobne.

Coraz bardziej zdawałam sobie sprawę, że to będzie ciężka walka. I że cholera wie jaki czas do mety dowiozę. I obym do tej mety dotarła w jednym kawałku.

Siódmy kilometr. Jaka jest pogoda - widać.


Strefy z wodą i izotonikami były dość często, co jakieś trzy kilometry. Mój mąż przed biegiem trochę kręcił nosem, że po co tak często, czemu nie co pięć kilometrów. Że tyle punktów, to większa strata czasu przecież. Cóż, okazało się, że całe szczęście, że było ich tyle (w sumie dwanaście). Szkoda, że były dość krótkie. Przy takiej temperaturze powietrza, na wodę rzucali się praktycznie wszyscy. Kocioł przy kubkach robił się straszny i nawet jak człowiek nie wiem jak się starał - to nie dało rady przez strefy przebiec płynnie, łapiąc picie w locie. Cenne sekundy uciekały, ale ominięcie takiego punktu - to było proszenie się o kłopoty. Zresztą w miarę upływu czasu na piciu się nie kończyło. Zawsze przed wodą stała kurtyna wodna, z której również korzystałam. Potem polewałam się wodą, a potem dopiero piłam: wodę albo izo, w zależności od tego co udało mi się dorwać przed końcem strefy.
Starałam się jakoś odwrócić uwagę od tego gorąca. Odliczałam sobie w duchu kilometry, rozglądałam się dookoła (Duńczycy cała trasę przeprowadzili przez miasto, bez wyprowadzania biegaczy na jakieś opłotki, czy obwodnice. Dzięki temu było naprawdę dużo kibiców. Czasami aż za dużo ;), patrzyłam na stroje biegaczy przede mną, odczytywałam napisy na koszulkach. O, tu pani ma ładny tatuaż na łopatce. Z lewej strony biegnie Hiszpan. A tutaj maszerujący gość ma na plecach wypisane Tibor. Tibor? Tibor??? Mój Tibor???? No, mój...
I tak gdzieś między 17 a 22 kilometrem (oboje pamiętamy to różnie), minęłam mojego męża, który pożalił się, że zabetonowało mu łydki. Przesłałam mu pocieszającego całusa i pobiegłam dalej.
Było coraz ciężej. Zbliżało się południe i właściwie nie miało już znaczenia czy trasa prowadziła wąskimi czy szerszymi uliczkami, z drzewami czy bez. Słońce było wszędzie. I wybierało siły w tempie błyskawicznym. I to widać było po tempie. W okolicach 27-28 kilometra zaczęłam zwalniać. Dramatycznie wzrosła też liczba maszerujących ludzi. Dla mnie zaczęło się bieganie od punktu z wodą do punktu z wodą. Nie mogłam się ich doczekać. I odliczałam w głowie. Za moment trzydziestka. Zostanie tylko dwanaście. Zrobisz to. Trzydziesty drugi. Już tylko dyszka! Trzydziesty piąty, tylko siedem...


Czerwona spódniczka to ja. Jeszcze nie wiem, że pomarańczowe balony są tak blisko. Jeśli zdjęcie wydaje Wam się bardzo podobne do poprzedniego - to macie rację :) Część trasy pokonywało się dwukrotnie.


Trzydziesty szósty...i widzę z boku pomarańczowe balony. Balony prowadzące ludzi na 3:30...
Gdy zobaczyłam grupkę bez problemu mnie mijającą na sześc kilometrów przed metą, najpierw chciałam machnąć ręką. A potem postanowiłam zawalczyć. Przecież tak niewiele brakuje...
Udało mi się utrzymywać tempo grupy, przy następnej strefie nawadniania nawet zostawiłam ich z tyłu. Ale czułam, że to już nie jest moje komfortowe tempo. Z niepokojem obserwowałam też swoje tętno. Przez większość czasu udawało mi się je utrzymywać w ryzach, tuż poniżej 160 uderzeń, albo nieznacznie je przekraczając. Teraz jednak niepokojąco zaczynało rosnąć, 164, 166, 167... Średnie tempo za to nieubłagalnie spadało... 4.51...4.52...4.53...Organizm zaczął dawać mi do zrozumienia, że ma dość. Obie łydki miałam zmasakrowane, na granicy skurczu. Zaczynało kręcić mi się w głowie. W dodatku z kieszeni wyleciała mi ostatnia deska ratunku, tabletka dextrozy. Musiałam do mety dolecieć bez żadnych wspomagaczy i żeli - bo już nic nie miałam.
Na trzydziestym dziewiątym kilometrze pomarańczowe baloniki wyprzedziły mnie po raz drugi. Przy tętnie 171 nie podjęłam wyzwania. Zaczęłam się bać, że skończę jak ta kenijka na maratonie warszawskim. Czułam, że stąpam po bardzo cienkiej linii. Na razie jestem tylko bardzo zmęczoną słońcem, odwodnioną biegaczką na końcówce maratonu. Biegnącą na oparach, ale dalej całkiem niezłym tempem. Jak rzucę się w pogoń - mogę szybko stać się biegaczką, która tej mety nie przekroczy o własnych siłach. To tylko bieg. Będą inne okazje, żeby zmierzyć się z wymarzonym czasem.
Ostatni punkt nawadniania był na 40,5 km. Stanęłam przed kubkami z wodą. Dwa wylałam sobie na głowę. Trzecim polałam kark i ramiona. Czwarty wypiłam. Potruchtałam parę kroków do izotoników i powoli idąc, starając się nie uronić ani kropelki, wypiłam następny kubek. I dopiero potem pobiegłam dalej. Na końcówce wykrzesałam z siebie nawet jakiś sensowny finisz. Metę przekroczyłam po trzech godzinach, trzydziestu minutach i dwudziestu sześciu sekundach. Z tętnem 174 (mój hrmax to 175).
Część w wody w butelce, którą dostaję za metą do łapy, wylewam na głowę. Resztę wypijam w kilka sekund.
Potem przyssaję się do kubeczków z wodą. Nie wiem ile wypijam. Cztery? Pięć? Poprawiam izotonikiem. Idę pod kurtynę wodną i bardzo długo pod nią stoję. Wraca mi zdolność logicznego myślenia, odkrywam, że w amoku niepotrzebnie wywaliłam butelkę po wodzie. Podnoszę sobie z ziemi czyjąś pustą i znów wracam do obsługi prosząc o dolewkę. Dopiero z takim zapasem wlokę się na umówione miejsce na trawce, żeby czekać na męża. Zastanawiam się czy jakoś odżył, czy może w ogóle zszedł z trasy. Ale po niecałych dwudziestu minutach dołącza do mnie. Pomimo mega zgonu maraton ukończył w 3:47:59. Nie wiadomo co się u niego stało. Bo źle zaczęło być już na ósmym kilometrze. Tibor ma różne teorie, ale podobnie skończył się u niego Budapeszt, odbywający się w podobnych warunkach pogodowych.

Czy jestem rozczarowana? Troszeczkę tak :) Uważam, że byłabym  w stanie pobiec szybciej. No ale pewnych rzeczy się nie przeskoczy. Pogoda była jaka była i trzeba było w takich warunkach wyrwać to co się dało. Nie udało mi się złamać 3:30 - ale mam nową życiówkę :)
Na razie liżę rany (dosłownie. Upał plus spocone i polewane wodą ciało równa się masakra od czujnika i stanika), upajam się nicnierobieniem. A z tematem maratońskim wrócę na jesień. Najprawdopodobniej w Warszawie :)






PS. Wiecie, że byłam setną kobietą na 2022 startujących i 10 w swojej kategorii wiekowej?
Ponad czterystu biegaczy z 7885, którzy wystartowali nie ukończyło biegu.

środa, 24 stycznia 2018

Na dobry początek roku: Chomiczówka i test wydolnościowy

Na dobry początek roku: Chomiczówka i test wydolnościowy
Tak, znów będę opędzlowywać dwie kwestie w jednym wpisie :) Po pierwsze nie uważam, żeby test wydolnościowy zasługiwał na osobną notkę. Nie mam zamiaru rozwodzić się nad cyferkami i popełniać nie wiadomo jakiej analizy, bo cyferki te, nie oszukujmy się, interesują głownie mnie, Piotrka - trenera i pewnie mojego męża :). Po drugie: czas matki czworga dziatek cenny jest niezwykle, więc nie będę się rozdrabniać, o!

Samo badanie wydolnościowe wyszło raczej pozytywnie. W porównaniu z badaniami z roku 2014 wszystkie strefy, progi przebiegają przy mniej więcej takim samym tętnie. Tylko przy innych prędkościach:) Jednym słowem: biegam szybciej. Zwiększyło mi się ciutkę VO2max, zwiększyła wentylacja płuc, zmniejszyło tętno maksymalne. To wszystko świadczy o tym, że się dobrze dzieje :)
Gorzej się dzieje jeśli chodzi o koszt fizjologiczny biegu, bo ten w porównaniu z poprzednim badaniem wyszedł o wiele wyższy. Główną tego przyczyną jest moja waga, wyższa niż w roku 2014. Owszem, udało mi się zrzucić to moje 18 czy 19 ciążowych kilogramów, ale w momencie zajścia w ciążę ważyłam ciut więcej niż zazwyczaj. Przyznam się, że ten fakt jakoś do tej pory nie zaprzątał mojej głowy. Cieszyłam się, że udało mi się zrzucić kilogramy ciążowe i że mieszczę się w moje ciuchy biegowe.
Skład moich cielesnych powłok już mną z lekka tapnął. Bo tu, czarno na białym wyszło, że przybyło mi sadła, oj przybyło. Mogę tylko podejrzewać, że 8 miesięcy z haczkiem hodowania nowego człowieka i co za tym idzie, przerwa w bieganiu, miały na to niebagatelny wpływ. Nie mogę jednak w nieskończoność zakrywać się ciążą, od której minął już ponad rok. Na wszelki wypadek chcę zrobić badania krwi, żeby sprawdzić czy to, że zwiększona ilość treningów nie wpłynęła na spadek wagi to tylko efekt moich błędów żywieniowych, czy też gdzieś w organizmie została zakłócona jakaś równowaga, na przykład hormonalna. W każdym razie muszę temat powoli ogarnąć. Jak sobie pomyślę, co by się mogło treningowo zadziać, gdybym trochę tego tłuszczu zamieniła na mięśnie, skoro teraz, z tym co mam, biegam szybciej niż przed ciążą...(tu wyobraźcie sobie moją rozmarzoną minę ;)
Zmieńmy jednak temat, nie ma nic bardziej wkurzającego, niż kobita non stop kolor zastanawiająca się nad tym, czy jest gruba ;) No chyba, że jest to Kabaret Hrabi :) (poszukajcie skeczu "Tytanik").

Chomiczówka. Bieg z tradycjami, tegoroczna impreza była trzydziestą piatą. Piętnaście kilometrów to już kawałek wytrzymałościowego biegania - i dlatego za zgodą Trenera wzięłam i się zapisałam, traktując ten bieg jako mocny trening.
W tym roku troszeczkę zmodyfikowano trasę, wydłużono pętlę i biegacze mieli do pokonania dwa, a nie trzy okrążenia. Z jednej strony dobrze, z drugiej strony pojawiły się nielubiane przeze mnie agrafki, które wybijają jednak z rytmu.
Założeń nie dostałam żadnych, a sama, chyba trochę zmęczona tym ciągłym bieganiem pod linijkę, pilnowaniem tętna (bo biegam głównie na tętno), pomyślałam, że walę rachuby, zastanawianie się, kalkulacje i założenia. Lecę na czuja i zobaczymy czym to się skończy. Jedyne co stwierdziłam, że fajnie, żeby mi wyszło, to w miarę równe tempo przez cały dystans.
Jak powiedziałam - tak zrobiłam i przez całe piętnaście kilometrów ani razu nie zerknęłam na zegarek.
Do dziewiątego kilometra leciało mi się dobrze i miałam wrażenie, że całkiem szybko. Nawet przez moment podjarałam się, że wyprzedziłam koleżankę Kasię - Rakietę, ale Kasia miała ten bieg przebiec z narastającą prędkością, więc jak przyspieszyła - to tyle ją widziałam :)
Po dziewiątym kilometrze coś się popsuło i zaczęłam zaliczać mały kryzys. Starałam się przebierać nogami, ale czułam, że musiałam zwolnić. Udało mi się pozbierać jakoś w okolicach trzynastego kilometra i całkiem raźno do mety dobiegłam. Nic więcej chyba bym z siebie nie wydusiła, bo na ostatnich kilkuset metrach czułam się jak na końcówce testu wydolnościowego :)
Czas 1:10:14 bardzo mnie ucieszył, tym bardziej, że był sporo lepszy od tego, który uzyskałam w 2015 roku. Znaczy - życiówkę nabiegałam.

fot:www.maratonczyk.pl


Na start przybyłam na własnych nogach, truchtając (mieszkam w sumie dość niedaleko) i w taki sam sposób miałam zamiar wrócić. Trzeba było zwolnić babcię z opieki nad młodszymi wnukami, żeby zdążyła na Polski Bus i przygotować się do odbioru z zimowiska starszaków (mąż w tym czasie szlajał się na Spartan Race w Czechach). Jeszcze łyk gorącej herbaty na mecie, jeszcze słówko ze znajomym i właściwie chciałam ruszać, ale postanowiłam zerknąć jeszcze w telefon czy przyszedł sms z oficjalnym czasem.
Przyszedł, a ja zaliczyłam opad szczęki i z takim właśnie opadem, wpatrującą się w informację, że K40-3, zastała mnie Ania, która pomogła mi się ogarnąć mentalnie, wyśmiawszy serdecznie moje "ale ja nie mam żadnego stroju", pokazać którędy na dekorację. Jednym słowem zaopiekowała się niczego nie spodziewającą się sierotą :)
Dekoracje na szczęście odbywały się w ciepełku, w pobliskiej szkole podstawowej, więc zdążyłam jako tako podsuszyć ubranie, które miałam na sobie i ogarnąć lekkie dygotki z zimna. Po to, żeby okazało się, że cała impreza jest na sali gimnastycznej, w której otwarte było co drugie okno, aaaaaa.
Dałam jednak radę, nawet rozebrałam się do krótkiego rękawka, żeby pokazać koszulkę - bo biegłam pod egidą Power Training :)

fot: www.maratonczyk.pl


A potem rura do domu, bo Polski Bus i dzieciaki. Na odbiór których lekko się spóźniłam zresztą - ale opiekująca się trenerka została o tym uprzedzona.

Cóż - myślę, że to był całkiem sympatyczny początek sezonu, z lekkim przytupem weszłam w nową dla mnie kategorię wiekową:) Jeszcze tylko w weekend Wilcze Gronie i mogę już na serio zacząć trząść portkami.
Do Transgrancanarii zostały CZTERY tygodnie!!!!


niedziela, 26 listopada 2017

Bieg Niepodległości

Bieg Niepodległości
Zastanawiałam się czy w ogóle pisać relację z tego biegu. Po pierwsze dlatego, że dalej w kolejce na wenę twórczą czeka Harpuś z października. A po drugie: ile razy można pisać relację z biegu, który ma najnudniejszy track na świecie?? Pięć kilometrów ulicą Jana Pawła, nawrotka i drugie pięć kilometrów z powrotem. Koniec.
No ale to jednak nie jest zwykła dycha. To bieg, który dla wielu jest ukoronowaniem całego sezonu. To tu ludzie szykują się na bicie życiówek, to tu można wysłuchać z 15 tysięcy gardeł Mazurka Dąbrowskiego (ciary!), to tu można obejrzeć biało- czerwony pulsujący tłum (ciary także!).

Nie biegam dyszek zbyt często. Właściwie ostatni raz biegłam taki dystans dwa lata temu. I to też był Bieg Niepodległości. Moja życiówka na tym dystansie z jakimż wdzięcznym ogonkiem, 46:01, miała czteroletnią brodę i pochodziła również z Biegu Niepodległości.
Ale na bieg zapisywałam się bez żadnych strasznych oczekiwań. Znaczy, nie oszukujmy się, poprawienie tego ogonka byłoby bardzo miłe. Ale z powodu braku życiówki nie rwałabym włosów z głowy.

Byłam ciekawa co wymyśli twórca Planu (nic się nie zmieniło. Dalej "Plan" wychodzi mi tylko wielką literą ;) na widok wpisanych zawodów na 10 km. Wypadały równo dwa tygodnie po maratonie we Frankfurcie. Jak wpleść regenerację po czterdziestu dwóch kilometrach i jednocześnie rozruszać nogi przed o wiele krótszym i szybszym dystansem?
No i wymyślił takie fajne, szybkie interwały, że zaczęłam wierzyć, że to się jednak uda i jedenastego listopada poskładam to wszystko w jakiś fajny wynik. (Choć powiem Wam szczerze, że jak zajrzałam w statystyki mojej życiówkowej dychy i zobaczyłam, że żeby ją poprawić muszę pobiec szybciej niż 4:35 min/km, to zrobiło mi się słabo ;)

Dzień biegu nie był za ciepły. Rano nawet coś popadało, było dość wietrznie. Na szczęście nie wiało wzdłuż trasy (bo to by oznaczało biegnięcie połowy dystansu pod wiatr). Wielu biegaczy było ubranych na długo, ale ja postanowiłam się trochę bardziej wyletnić :) Co prawda na rozgrzewce prawie szczękałam zębami - ale w trakcie biegu było mi w sam raz.

Ustawiłam się zgodnie z przypisaną mi strefą, blisko tablicy z napisem 45 minut. Po czym po starcie męłłam bardzo brzydkie słowa w ustach, próbując przeciskać się pomiędzy tabunami biegaczy, mającymi ewidentnie  kłopot z trafieniem do właściwej strefy.
Ja wszystko rozumiem: że zimno, że trzeba było sporo czekać, bo wypuszczenie w falach piętnastu tysięcy luda trochę trwa. Ale mimo wszystko oficjalnie bardzo, bardzo proszę: ludzie, ustawiajcie się w swoich strefach startowych a najlepiej zgodnie z aktualną formą. Biegacze, których mijałam przez pierwszy kilometr, truchtali w tempie o wiele, wiele wolniejszym niż zakładała strefa, z której ruszyli. Ba, na czwartym, piątym kilometrze mijałam ludzi, którzy już maszerowali.
Nie wiem, jakim cudem przy tych wszystkich mijankach, przeciskankach i skakaniu,  pierwszy kilometr wszedł mi w 4:37. Nastroiło mnie to optymistycznie. Byle to utrzymać, byle nie wolniej, byle wiatr nie przeszkodził, byle podbieg na wiadukt za bardzo nie zmasakrował.
Ale wszystko szło dobrze. Wiatr, owszem był, ale wiał poprzecznie. Dawał się odczuć w momentach przekraczania skrzyżowań, gdy atakował z boczku. Wiadukt nie był taki straszny. Tempo było jak dla mnie kosmiczne; na czwartym kilometrze zarejestrowałam 4:19!. Nawrotka w połowie i znów trochę nerwówki, bo wszyscy chcieli zawrócić po jak najmniejszym łuku, a zaraz potem pojawiły się stoły z wodą.



Na siódmym kilometrze miałam malutki kryzys - ale kryzysy przy tempie 4:26 to ja mogę mieć :) Po prostu poczułam zmęczenie dystansem. Nigdy wcześniej przecież  nie biegałam w takim tempie. A potem jakoś wzięłam się w garść. Byle jak najszybciej pokonać znów wiadukt, potem będzie z górki i rura! Dajesz, Aga, nie myśl, że jest ciężko i źle, zaraz będzie meta! Dziewiąty kilometr w kosmiczne jak dla mnie 4:13 i...nie utrzymałam takiego tempa. Ostatni kilometr, pomimo, że niesiona dopingiem męża i dzieciaków, zwolniłam lekko. Metę przekroczyłam po 44 minutach i pięćdziesięciu trzech sekundach.



Oczywiście, sama nie dałabym rady tak szybko przebierać nogami, zaowocował narzucony przez Piotra reżim treningowy.
Radość jest wielka, oczywiście.  Rok temu nie biegałam jeszcze po porodzie - a tu takim ładnym wynikiem zakończyłam ten sezon.
No właśnie: to wcale nie miał być ostatni bieg w tym roku. Zakończenie miało być na Moczydle, z którym wiązałam nadzieję na równie ładny bieg. Niestety, pomimo, że czułam się dobrze, gdzieś tam w środku musiało nastąpić jakieś tąpnięcie odporności (może po maratonie?) i uzewnętrzniło się pod postacią półpaśca :( Przymusowy zaciągnięty ręczny średnio mnie ucieszył, no ale co zrobić. Powoli wracam na biegowe ścieżki. Do Transgrancanarii zostało 12 tygodni...





środa, 30 września 2015

Berlin is yours! Część 2

Berlin is yours! Część 2
Stałam  w tłumie kilkudziesięciu tysięcy osób, w jednym z bardziej licznych sektorów oznaczonych literką F (czasy od 3:50 do 3:30). I marzłam. Poranek był dość chłodny. Podskakiwałam w tłumie i głowiłam się po cichu jak ja mam, kurczę biec. Z myślenia nic mi nie wyszło. Doszłam więc do wniosku, że zobaczę co będzie po pierwszym kilometrze.
Wreszcie wystrzał startera, widać żółte balony ulatujące w niebo - znak, że 42 maraton berliński właśnie się zaczął i...i nic. Zanim przekroczyłam linię startu minęło z dobre 15 minut. Biegacze są wypuszczani w trzech falach - ja ruszałam w drugiej. Starałam się biec w komfortowym tempie, ale było to dość trudne ze względu na ilość ludzi. Było strasznie tłoczno.
Pierwszy kilometr wyszedł mi w 5:08. Piąte przez dziewięćdziesiąte majaczyło mi się w głowie, że to tempo podobne do tego jak w Paryżu. Uznałam, że będę takie tempo trzymać.
I tak sobie biegłam, cały czas starając się lawirować wśród ludzi, unikać łokci i starać się trzymać niebieskiej linii atestacji.
Nagle zrobiło się zdecydowanie tłoczniej. Szybko zrozumiałam czemu: przede mną pojawiła się grupa biegnąca z zającami na 3:45. Szczęśliwie przed sobą zobaczyłam jaskrawą koszulkę z imieniem Szczepan. Szczepan, jak głosił napis na plecach, był dodatkowo strażakiem i bardzo zgrabnie wynajdywał luki pomiędzy ludźmi, przeciskając się do przodu. Złapałam się pleców krajana i za nim przeciskałam się przez tłumek. Nawet całkiem dobrze mi się biegło, choć miałam wrażenie, że chyba ciut szybciej niż moje wcześniejsze tempo. Garmin za moment potwierdził moje przypuszczenia i wybzyczał 4:56. Oj! Uznałam, że jak na czwarty kilometr, to jednak dla mnie ciut za szybko i z żalem pożegnałam pana strażaka (sprawdziłam sobie potem w wynikach - mój chwilowy zając ukończył bieg z czasem 3:29). Biegłam dalej, a kolejne międzyczasy zaczęły się zbliżać do granicy pięciu minut. Przestawiłam sobie zegarek tak, żeby pokazywał średnie tempo i uznałam, że postaram się biec tak, żeby średnia utrzymała się na 5 min/km. I dalej sobie biegłam, starając się trzymać  linii pokazującej przebieg trasy. Niestety, w dalszym ciągu ze względu na ilość ludzi i to, że większość z nich biegła wolniej ode mnie, musiałam wykonywać niekończące się slalomy. Myślę, że to głównie spowodowało, że wskazania zegarka z oznaczeniami kilometrów na trasie zaczęły się coraz bardziej rozjeżdżać (pod koniec różnica wynosiła aż 500 metrów).
W miarę upływu kilometrów zrobiło się ciutkę luźniej, a mnie kolejne kilometry zaczęły wchodzić poniżej tych magicznych pięciu minut. Ustawiłam więc sobie nowy cel: starać się trzymać takie tempo, żeby średnia z przebiegniętych kilometrów też taka była.  Nie miałam pojęcia czy mi się uda - ale na razie biegło mi się całkiem dobrze.
Tak, pałętało mi się po głowie. że teoretycznie z takim tempem powinnam złamać 3:30 - ale tak jak pisałam, oznaczenia dystansu ze wskazaniami zegarka coraz mniej się zgadzały. Na pełnych piątkach zerkałam na rzeczywisty czas i wiedziałam, że gdybym chciała na serio łamać te 3:30, musiałabym biec sporo szybciej.  W połowie dystansu - to już była strata prawie dwóch minut. Nie wyobrażałam sobie, żeby zacząć szarżować i to nadrabiać. Skupiłam się na utrzymaniu tempa. Tym bardziej, że biegłam maraton z szybkością, która do tej pory była dla mnie jakiś kosmosem.
Koło 25 kilometra dostałam lekkiego kryzysu. Trochę się przestraszyłam, bo jakoś spodziewałam się ewentualnych kłopotów później. Może jednak przesadziłam? Na szczęście to było chwilowe. Biegłam dalej odliczając sobie w głowie kilometry do trzydziestki. Potem do 32 kilometra (bo tylko dziesięć do mety), potem do 35 (bo równy dystans), potem do 37 (bo tylko pięć do mety). Mijając matę na czterdziestym kilometrze zzezowałam na zegarek. Pokazywał 3:21. Szybko przeliczyłam. Żeby dobiec w trzy i pół godziny, ostatnie dwa kilometry i sto dziewięćdziesiąt pięć metrów musiałabym przebyć w 9 minut. Tempo poniżej 4:30/km i to przy założeniu, że niczego nie dołożę przy wyprzedzaniu ludzi. Nierealne. Postanowiłam jednak tanio skóry nie sprzedać i zrobić wszystko, żeby cyferka po 3:3X była jak najniższa. Jednym słowem, rozpoczęłam finisz.
Na samym końcu było sporo zakrętów. Wiem to z mapki, bo ja zapamiętałam tylko ten ostatni. Wyleciałam zza niego i z moich ust wydobyło się... nie wiem w sumie co to było. Połączenie zachwytu, wzruszenia i ulgi.
 Przed oczami miałam długą prostą, na końcu której widać było Bramę Brandenburską. Nad ulicą co parę metrów stały niebieskie bramki. Dookoła, za barierkami dzikie tłumy kibiców (kibice to temat na następny wpis - zasłużyli an to). Wrażenie - nie z tej ziemi. Myślę, że dla takich chwil warto męczyć się przez  42 kilometry :)
Dostałam skrzydeł, biegłam sprintem w kierunku Bramy, starając się pamiętać, że meta jest jeszcze kawałek za nią. Obok mnie usiłował tempo trzymać jakiś chłopak. Zerknęliśmy na siebie i wyszczerzyliśmy w radości. Przeleciałam przez Bramę, jeszcze kawałek po niebieskim dywanie i już!

Ostatnie metry. www.bmw-berlin-marathon.com


Wyłączyłam Garmina i zerknęłam na czas. 3:32:11. Dostałam banana na twarzy. Zrobiłam jeszcze kilka kroków, żeby nie przeszkadzać innym wbiegającym i zrobiłam pięć pĄpek. Pamiętałam! Pomimo, że właśnie pobiegłam najszybciej w moim życiu maraton, czułam się mniej zmęczona niż po poprzednich. Żadnych skurczy, dużych kryzysów. Żadnego znużenia dystansem. Nikt z obsługi nie podlatywał do mnie - tak jak w Paryżu - pytając się czy wszystko ok. Nogi miałam zmęczone, szłam wolno - ale czułam się naprawdę w porządku.

Opis całego zamieszania za linią mety, z odbieraniem medalu, owijaniem się folią, pozowaniem dla fotografów pominę. No może tylko wspomnę, że tak jak w Paryżu rzuciłam się na pomarańcze, tak tu wytrąbiłam chyba z pięć kubków obrzydliwie słodkiej herbaty cytrynowej. Piszę "obrzydliwie", bo ja na co dzień nie słodzę w ogóle ani kawy ani herbaty - a tu wchodziła mi jak najlepsza ambrozja :)
Po odnalezieniu się z mężem (startowaliśmy w ogóle z różnych sektorów), okazało się, że pobiegł równie dobrze. Różnica pomiędzy naszymi czasami to tylko 49 sekund. Coś mi się wydaje, że na następnym maratonie to ja będę oglądać jego plecy :)

Obydwoje w euforii dzieliliśmy się wrażeniami z trasy, komentowaliśmy organizację, to co nam się podobało a co nie. Zastanawialiśmy się jakim cudem nam to wszystko tak dobrze wyszło. Może rzeczywiście jest coś w tym, co zasugerowała koleżanka Hania. Że to co wypracowałam na Rzeźnika nie zniknęło (u Tibora były to przygotowania do Ironmana), a odpuszczenie treningów z powodu przeprowadzki tylko nam na zdrowie wyszło. Ja jeszcze dodatkowo trochę schudłam.
Oboje stwierdziliśmy, że czujemy się całkiem dobrze. Dziarsko zeszliśmy po schodach do metra, normalnie wstawaliśmy i siadaliśmy
Ten stan rzeczy zaczął się zmieniać wraz z upływem dnia i wieczorem już stękaliśmy równo :) Coś pobolewało mnie w kolanie, jakiś mięsień w prawej nodze odmówił posłuszeństwa i nie mogłam jej swobodnie podnieść: chodziłam niczym Herr Flick z "Allo, allo" :). Na drugi dzień na szczęście większość dziwnych dolegliwości zniknęła, pozostawiając tylko normalny, pomaratoński ból mięśni.

Co tu dużo mówić: wracaliśmy z Berlina w szampańskich nastrojach :) Jestem z siebie cholernie zadowolona. Udało mi się trzymać równe tempo, nie zwolniłam na koniec - drugą połowę pobiegłam nawet ciutkę szybciej (hi, hi, całe 18 sekund szybciej :).
Czy nie żal mi tej mitycznej granicy 3:30? Czy nie zastanawiam się co by było, gdybym dalej pociągnęła za Panem Strażakiem?
Ze względu na ilość ludzi, trzeba było sporo szybciej biec, żeby zneutralizować dodatkowe metry dokładane na wyprzedzaniu. Myślę, że mogłoby nie być tak różowo i szybszego tempa mogłabym już nie wytrzymać. A ja jestem cholernie zadowolona ze stylu w jakim ukończyłam ten maraton. Bez ściany, zatrzymywania się, zwalniania, mega kryzysów, mentalnej walki.
A to 3:30 kiedyś złamię :)

O samej organizacji maratonu i tym co nam się podobało a co nie - napiszę w części trzeciej :)



Część 1
Część 3

wtorek, 29 września 2015

Berlin is yours! Część 1

Berlin is yours! Część 1
Tytuł posta to hasło przewodnie Maratonu Berlińskiego. Nie da się ukryć, że Berlin był mój, choć im bardziej analizuję moją aktywność przed, tym mniej rozumiem jakim cudem udało mi się zasuwać przez ponad 42 kilometry takim tempem. Bo teoretycznie to nie miało prawa się udać, to nie powinno się udać.




Opowieść zacznę od tego jak znalazłam się na liście uczestników. Bo nie powinno mnie tam być. Oboje z mężem wzięliśmy udział w losowaniu (maraton w Berlinie należy do World Marathon Majors. Chętnych jest tylu, że organizatorzy wyłaniają większość uczestników w drodze losowania), ale tylko Tibor miał szczęście.
Moją pierwszą reakcją był oczywiście wielki zawód. Buuuu! Ale jakże to... Mam we wrześniu jechać do Berlina w charakterze kibica tylko? Patrzeć jak ludzie biegną i finiszują, w miejscu, w którym też chciałam pobiec? Ciężka sprawa - ale zaczęłam powoli oswajać się z tą myślą i mentalnie przygotowywać.
Nie zrezygnował jednak mój mąż i wynalazł agencję, przez którą można było wykupić miejsce. Było oczywiście jedno "ale": ta opcja była o wiele droższa, niż opłata startowa uiszczana w tradycyjny sposób. Miałam opory. Duże opory. Zastanawiałam się czy rzeczywiście warto, czy to nie robi się już zbyt ekstrawaganckie.
Dziurę w brzuchu wiercił mi mąż, twierdząc, że on sobie nie wyobraża samemu tam biec, że chce móc potem z kim gadać, przeżywać to wszystko.  Namówił mnie i drżącą ręką zrealizowałam przelew. Pomyślałam sobie tylko, że za taką kasę, to nie wypada dać tam ciała i muszę zrobić jakiś fajny wynik. Myślałam o czasie w okolicach 3:40- 3:45. Ale potem przyszedł kwiecień, maraton w Paryżu, gdzie nabiegałam 3:37 :). No i co teraz? Znajomi podpowiadali, pewnie trochę żartem, że może rzucić się na 3:30.  Podpowiedzi oczywiście wyśmiałam. Że co? Że ja mam zagiąć parol na 3:30?? Przecież to trzeba zasuwać poniżej 5 minut na kilometr przez ponad 42 kilometry. Wolne żarty!
A potem sobie pomyślałam - a w sumie czemu nie spróbować. Wezmę się tak jak przed Rzeźnikiem. Będę chodzić na Power Training, pykać tabaty, robić milion wybiegań, ćwiczyć szybkość. O, jakie to ja miałam plany!
Plany były, ale się zmyły.
Po Biegu Rzeźnika, który był numerem jeden tegorocznego sezonu, zapał mi jakoś opadł. Przygotowania pod bieszczadzki bieg i sam bieg kosztował mnie tyle, że po prostu mi się nie chciało. Bardzo ciężko było mi się zebrać do jakichś sensownych działań.
Jednocześnie działo się u nas prywatnie. Po paru latach poszukiwań i prób, udało nam się zmienić mieszkanie na większe. 30 lipca odebraliśmy klucze od poprzednich właścicieli i zaczęło się najpierw wielkie sprzątanie, potem wielkie malowanie i jednocześnie wielkie targanie pudeł z rzeczami. Bieganie i jakiekolwiek przygotowania zeszły na plan bardzo dalszy. Coś tam biegałam - ale z braku czasu, a czasem braku siły, nie były to jakieś wybitne dystanse. Ostatnim rzutem na taśmę zapisałam się pod koniec sierpnia na Półmaraton Praski - żeby mieć na koncie i jakiś dłuższy dystans przed tym Berlinem. Następne dłuższe bieganie miałam 5 września i było to 18 kilometrów. I to był koniec :) Do maratonu w Berlinie nie zrobiłam nic, co mogło zasłużyć na miano wybiegania. Truchtałam jednorazowo w okolicach 6-10 km. Tylko tyle, że starałam się to robić szybko. I starałam się, żeby z tego wychodziły biegi z narastającą prędkością. Po drodze wpadł jeszcze Duatlon w Makowie - no ale powiedzmy sobie szczerze: tam tego biegania było w sumie 7,5 kilometra.
Im bliżej było tego Berlina, tym mniej wiedziałam. Owszem, to co biegałam, wychodziło mi jak na mnie całkiem szybko. Ale czy można z pięciokilometrowego biegu dookoła osiedla wysnuć wnioski co do tempa przez 42 kilometry? No przecież to wszystko się kupy nie trzymało!
Do Berlina pojechałam bijąc szczyty przedmaratońskiego nieogarnięcia. Bez wybiegań. Bez jakiś sensownych biegów. Bez poczucia, że to co robiłam przez ostatnie dwa miesiące było przygotowaniami pod maraton. Zapomniałam wziąć plastrów, mających chronić mnie przed czujnikiem tętna - cichym przepiłowywaczem;) Za to wzięłam nowe buty, w których przetruchtałam zaledwie  35 kilometrów (o butach jeszcze będzie, w osobnym wpisie). Zapomniałam sprawdzić jak ja właściwie biegłam w Paryżu, żeby mieć jakiś punkt odniesienia.
Stojąc w tłumie ludzi na starcie, chuchając na zmarznięte ręce i wsłuchując się w odliczanie, w dalszym ciągu nie miałam jakiejkolwiek strategii!


www.bmw-berlin-marathon.com

Część 2
Część 3

wtorek, 15 września 2015

III Duatlon w Makowie Mazowieckim

III Duatlon w Makowie Mazowieckim
Tym razem nie zapomniałam o starcie, jak w zeszłym roku.
Tym razem prawie do samego końca nie miałam roweru, na którym mogłabym wystartować ;)
Jak wiadomo z mojego poprzedniego wpisu - temat udało się ogarnąć i na dwa tygodnie z groszami stałam się szczęśliwą posiadaczką własnej, osobistej szosówki.
Ponieważ tym razem wystartować zapragnął również mój mąż - musieliśmy jeszcze ogarnąć temat opieki nad dziećmi. Szczęśliwie nad szaleńcami (czyli nami) zlitowała się jedna z babć i przyjechała popilnować latorośli.

Pogoda w dniu zawodów była zupełnie inna niż rok temu. Było pochmurno, mgliście, trochę nawet pokropiło. Było chłodno i wiał silny wiatr. Szczękając zębami próbowałam przekonać samą siebie, że w trakcie na pewno nie będzie mi zimno, bo emocje, bo będę się ruszać - ale chwilowo trudno mi było w to uwierzyć.
W porównaniu z ubiegłym rokiem na starcie pojawiło się więcej osób. Były też lepiej przygotowane sprzętowo, dziewczyny również.  Nie powiem, żebym po tych obserwacjach poczuła się pewnie. Co ja tutaj robię, myślałam, obserwując kolejny obrandowany samochód,z którego wyskoczyła cała drużyna.

Strategia? W zeszłym roku mój małżonek, który radził mi pilnować tętna, teraz sam dumając jak rozegrać zawody, głośno zastawiał się tak: " zupełnie nie wiem jak mam pobiec. Dystans w sumie nie jest długi. Chyba przyjmę strategię pierwszy bieg - w trupa, rower- w trupa, drugi bieg w trupa".
I to byłoby na tyle :) Strategia prosta jak budowa cepa :)

W Makowie zarówno ja jak i mąż wystartowaliśmy w barwach Power Training Team. A ponieważ były to rodzinne strony Piotra Tartanusa, jednego z trenerów PT, w pewnym momencie poczułam się jak w "Allo, allo"



Najpierw podszedł do nas chłopak, w którym rozpoznałam kuzyna Piotra, oznajmiając "ja też jestem z Power Trainig" i rozsuwając wierzchnią odzież, mignął turkusem koszulki.
Za moment podeszło do nas małżeństwo, uchylając kurtki i również prezentując charakterystyczne logo na piersiach. To byli rodzice Piotra - przesympatyczni ludzie, kibicowali przez całe zawody, czekali do samego końca, choć pogoda kibiców nie rozpieszczała.

Ale wróćmy do samych zawodów.
Rozgrzewka na rowerze i emocje spowodowały, że pomimo krótkich getrów i krótkiego rękawka nie trzęsłam się z zimna na starcie. Ruszyłam bez żadnego planowania, patrzenia się na tętno. Po prostu biegłam i wyszło mi to całkiem nieźle, bo najwolniejszy kilometr pokonałam w tempie 4:30. Powiem więcej: pobiegłam szybciej o 2 sekundy niż na Biegu Kobiet - zaliczyłam więc nieoficjalną życiówkę na 5 km.

fot. Katarzyna Kuklińska


W trakcie biegu udało mi się wyprzedzić jedną dziewczynę - ale nie miałam pojęcia, na którym miejscu wśród kobiet jestem. Dopiero na ostatnim zakręcie, tuż przed strefą zmian, kibice krzyknęli mi, że jestem trzecią kobietą. Druga dziewczyna wbiegła do strefy tuż przede mną i zobaczyłam, ,że nie wiedzieć czemu dobiegając do roweru zwolniła. Ja przez strefę przegrzałam starając się nie zwalniać, dopiero przed samym rowerem włączyłam stop. Szybko, szybko buty. Byłam ciekawa jak mi pójdzie, bo wzięłam buty do MTB, które mają w sumie trzy paski (zrobiłam przed zawodami próbę z butami do szosy Tibora, ale szczerze mówiąc szybciej szło mi zapinanie moich licznych pasków niż ogarnięcie tego jednego w nieznanych mi butach, do których nie byłam przyzwyczajona).
Strefa poszła mi całkiem sprawnie i wybiegłam z niej jako druga. Niezbyt długo cieszyłam się tą pozycją, bo po paru kilometrach rywalka mnie dogoniła :)

W części rowerowej dozwolony był drafting, czyli jazda na kole. Po raz pierwszy korzystałam z dobrodziejstwa takiej jazdy i w pełni ją doceniłam. Wiatr na trasie był bowiem pieruński. I właśnie gdy oswajałam się z jazdą w grupie, kątem oka zobaczyłam mijającą mnie dziewczynę. Chyba pod nosem mruknęłam " o w mordę!" i starałam się ją dogonić. Ale dziewczyna nie była sama. Miała wsparcie dwóch kolegów z klubu, którzy wzięli ją " w dwa ognie" i taki pociąg z miejsca mi odjechał.
Ja też korzystałam z  draftingu, ale swoich prywatnych zajęcy i pomagierów nie miałam. Sama musiałam dawać zmiany, dochodzić do kolejnych grupek i gonić. Bo goniłam. Przez cała trasę całą trójkę miałam w zasięgu wzroku. Dawałam na rowerze z siebie naprawdę wszystko i pomimo braku doświadczenia wyszło mi to chyba całkiem nieźle. Przynajmniej taką mam nadzieję, że żadnych głupot nie robiłam. A jeśli mi się zdarzyło - to bardzo przepraszam, ale to były moje pierwsze zawody, na których z takiej formy jazdy miałam okazję korzystać. Strasznie chyba nie było, bo na drugim biegu zostałam pochwalona za jazdę przez jednego z panów. Po za tym rower wyszedł mi tylko o 2 minuty wolniej od męża, który jeździł więcej, jest mocniejszy i jeszcze jechał z lemondką. Średnia z 21 kilometrów z groszami wyszła mi grubo powyżej 30 km/h.

Na ostatnich kilometrach zauważyłam, że dystans pomiędzy mną a drugą dziewczyną zmniejszył się wyraźnie. I wtedy akurat zaczęło się wyprzedzanie innej grupki. Ja byłam akurat na końcu mini peletoniku. Zrobiło się małe zamieszanie i zostałam w tyle. Nie dużo, parę metrów, ale pomimo, że robiłam co mogłam, nie byłam w stanie tych metrów odrobić. Wiatr był naprawdę okropny.
W którymś momencie zrobiło się lekko pod górkę, mocniej zawiało i z paru metrów zrobiło się kilkadziesiąt. Zostałam sama. Za mną niestety też nikogo nie było, więc ostatnie dwa kilometry były ciężkie, bardzo ciężkie.
Myślę, że to był ten moment, który przeważył o miejscu na podium. Gdybym zdołała wtedy z powrotem złapać koło któregoś z panów, finisz mógłby wyglądać ciut inaczej.

fot. Katarzyna Kuklińska


Wreszcie znów strefa zmian. Zejście z roweru i trucht na drewnianych  nogach. Starałam się jak najszybciej zawiązać buty, ale palce zdrętwiałe od składania się na baranku średnio chciały współpracować. Jedna sznurówka zawiązała mi się potwornie krzywo - ale już jej nie poprawiałam. Wepchnęłam tylko sznurówki do buta, mając nadzieję, że nie będę znów nimi powiewać  jak rok temu. I rzuciłam się dalej w pogoń :)

Robiłam naprawdę co mogłam i widziałam, że dystans do drugiej zawodniczki powoli, powoli się zmniejsza.
Finisz był niesamowity. Darł się mój mąż, który dotarł już do mety i na poboczu mi dopingował, darli się kibice mojej rywalki. Obie prułyśmy do mety na pełnym gazie.
Zawodniczka Oxygenu była szybsza. O dwie sekundy :)
Bardzo niewiele brakowało do tego drugiego miejsca.
Czy mam niedosyt? Nie.
Miałam na głowie przeprowadzkę, malowanie, dzieciaki. Moje treningi to ostatnio twórczość radosna. Rower pojawił się tuż przed zawodami i przejechałam się na nim raz (ha! Ale w trakcie duatlonu nic nie pomieszałam ze zmianą biegów!). Na trasie rowerowej sama musiałam zadbać o koło, za którym mogłabym się schować przed wiatrem.
To, że dobiegłam na trzecim miejscu, zaledwie 2 sekundy za drugą kobietą, uważam za swój duży sukces. No i ogólny czas w porównaniu z zeszłym rokiem poprawiłam o 7 minut :).

Po wszystkim udaliśmy się w okolice biura zawodów na przepyszną zupę, losowanie upominków i ten najprzyjemniejszy moment: dekorację:) Tym przyjemniejszy, że na pudło w kategorii wiekowej wskoczył i Tibor.

fot. Joanna Skutkiewicz



fot. Pani Tartanus



A jak oceniam samą organizację? Maków nie zawiódł. Jest przykładem, że gdy zbierze się grupa osób z pasją - można wiele. Z roku na rok na wrześniową imprezę przybywa coraz więcej osób i przed organizatorami nowe wyzwania jak poradzić sobie z coraz większą liczbą zawodników. Tym bardziej, że planowane jest rozwinięcie formuły i zorganizowanie triathlonu.
A jeśli kiedyś ktoś z was zawita w Makowie Mazowieckim - zróbcie przerwę na stacji benzynowej "Gozana" i w barze koniecznie zamówcie zupę węgierską. Palce lizać!

poniedziałek, 31 sierpnia 2015

Półmaraton Praski

Półmaraton Praski
Na start w tej imprezie zdecydowałam się dość późno. Ale jakoś doszłam do wniosku, że to może mi dobrze zrobić przed maratonem w Berlinie.
Założeń nie miałam żadnych (też mi nowina, co?). Przeprowadzka, malowanie i bieganie w sumie bez grama jakiegoś zamysłu - po prostu jak wypadnie i jak człowiek będzie miał siłę, spowodowały, że totalnie, ale to totalnie nie miałam pojęcia na co mnie stać.
Więcej wiary we mnie miały znajome dziewczyny- biegaczki, które non stop mi "plumkały" o życiówce. Że co? Że ja miałabym na tym nie wiadomo czym pobiec w granicach godziny czterdzieści?? No wolne żarty!
No i stanęłam na linii startu, z mężem obok w charakterze najlepszego fotografa i jeszcze lepszego kibica. Mąż - jak to mój mąż - nawet do kibicowania podszedł metodycznie. Miał wydrukowaną mapkę i plan jak się przemieszczać między kolejnymi etapami trasy. Wyszło mu to całkiem nieźle, bo podobno inni biegacze dziwili się, że ciągle go widzą na trasie :))
Ale wróćmy do mojego biegu.
Po starcie okazało się, że biegnę całkiem żwawo. Gdybym takie tempo utrzymała do końca - to ho ho ho - zakryłabym się nogami z wrażenia na mecie. Przezornie jednak nie przyzwyczajałam się do mojego średniego tempa, bo jakoś nie chciało mi się do końca wierzyć, że będę w stanie utrzymać przez 21 kilometrów tempo 4:38.

tu jeszcze mam siłę się uśmiechać


No ale póki żarło i się dało to biegłam. To był maj, pachniała Saska Kępa - wydzierała się Rodowicz z głośnika, gdy przebiegaliśmy przez ten fragment miasta.  Później Gocław i na piątym kilometrze skręt w Wał Miedzeszyński. O, tu zaczynałam czuć, że to może być kluczowy fragment trasy. Co było o tyle niepokojące, że Wałem lecieliśmy przez około 12 km. Co było takiego strasznego? Pal diabli, że to długa, długa prosta z dwoma agrafkami. Najgorsze było to, że z jednej strony od jakiegokolwiek powiewu wiatru chronił biegaczy wał przeciwpowodziowy, z drugiej - ekrany akustyczne. I żar lejący się z nieba bez ani jednej chmurki.

żar tropików


To wszystko sprawiło, że dookoła - pomimo naprawdę dość często zlokalizowanych punktów z wodą, pomimo kurtyn wodnych- ludzie padali jak muchy. Chyba dawno na żadnym biegu nie widziałam tylu osób przechodzących do marszu. Nie mówiąc już o rzygających na mecie.
Mnie zaczął kryzysik dopadać w okolicach 11 kilometra. Słońce wybierało energię błyskawicznie. Moje tempo zaczęło spadać. Niby jeszcze dalej miałam szansę, żeby złamać nawet tą 1:40, ale wiedziałam, że łatwe to to nie będzie.
Na następnych paru kilometrach miałam jeszcze podrygi, żeby starać się trzymać tempo poniżej 4:50, ale szło mi coraz trudniej, aż w końcu zrozumiałam, że jeśli chcę w ogóle dobiec do mety w jednym kawałku, powinnam biec tak, żeby mi było dobrze, bez stresowania się tempem i czasem.
Na 18 kilometrze dogoniły mnie balony na godzinę czterdzieści - ale byłam w takim stanie, że było mi totalnie wszystko jedno. Mogły mnie nawet przeganiać zające biegnące na dwie godziny, a nie byłabym w stanie wykrzesać z siebie nic więcej. Dodatkowo - podejrzewam, że z odwodnienia- w lewej łydce pojawiły się skurcze. Bałam się, że jak przyspieszę i mnie złapie tak porządnie - jak na przykład po Wings for Life - to po prostu upadnę i tyle będzie zabawy. Więc tak prosząc w myślach moją lewą łydkę, żeby jeszcze trochę wytrzymała, toczyłam się do mety mając już naprawdę gdzieś tempo, życiówki, czasy i coraz bardziej oddalające się niebieskie baloniki.

a tu już zaliczam zgon


Gdzie ta meta, niech mnie ktoś dobije! Jeszcze przelot przez fragment starej Pragi. Orkiestra na poboczu gra Tango Milonga. Wreszcie widać Park Skaryszewski, gdzie jest usytuowana meta.
Ostatnia prosta, na której postanowiłam się godnie prezentować i starałam się ładnie i szybko biec.
Aaaa - meta, ukochana meta! Na zegarku 1:40:41 - więc jestem zadowolona, bo i tak udało mi się zrobić życiówkę. Nie wiem jak, nie wiem na czym, nie wiem jakim cudem, w takiej temperaturze, ale jakoś się udało :)
Dostaję medal, dużą butlę wody, której połowę od razu wylewam sobie na głowę.



Jak oceniam cały bieg? W zeszłym roku po pierwszej edycji, gromy się posypały na organizatorów, głównie za fatalną organizację dystrybucji wody na punktach. Wnioski zostały wyciągnięte, lekcja odrobiona. Punkty z wodą były często, były oznaczone tabliczkami 300 metrów wcześniej. Strefy były dłuuugie - co naprawdę jest fajne i wygodne.  Jedynym zonkiem - ale to zonk wynikający z buractwa innego biegacza, a nie jakiejś wpadki organizatora, był moment, gdy biegnąc sobie spokojnie, bez żadnych zmian kierunku czy tempa, wzdłuż stolików z wodą, nagle zostałam bezceremonialnie przestawiona na bok, przez jakiegoś biegacza, któremu strasznie przeszkadzałam...
No dobra - mogłabym się też ciutkę przyczepić do oznaczeń kilometrów. Coś musiało być z nimi nie tak, bo nie tylko ja narzekam. Do 4 kilometra pokrywały się w punkt ze wskazaniami zegarka, a od piątego nagle rozjechały się o dobre kilkaset metrów.
Sama trasa. Cóż. były fragmenty naprawdę cudne. Stadion Narodowy. Saska Kępa. Prześwitująca między drzewami lewobrzeżna Warszawa, która przy tej pogodzie, w słońcu, skojarzyła mi się z Budapesztem, Most Świętokrzyski. Ale fragment, spory fragment, biegnący Wałem Miedzeszyńskim, to trudna próba dla ciała i psychiki.
Bardzo fajny pomysł ze zorganizowaniem miasteczka biegowego na terenie Parku Skaryszewskiego.

To był dla mnie mocny bieg, co dalej czuję w nogach.
Ale wiecie - przeprowadzka trwa. Dlatego dziś wnosiłam z moim mężem kanapę (rozkręconą, na szczęście) na to nieszczęsne trzecie piętro bez windy :P


Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger