środa, 27 kwietnia 2016

zMIUTowana ciężarówka cz.3

zMIUTowana ciężarówka cz.3
Odcinek między między Curraldas Freiras a Pico Ruvio czyli między 3 i 4 punktem kontrolnym był dla mnie najtrudniejszy. Po pierwsze ze względu na wysokość: na tych 11 kilometrach robiło się ponad 1300 metrów przewyższeń, głównie oczywiście po schodach :). Dochodziło zmęczenie po przebytej już trasie (tak, po kilkukilometrowym zbiegu do trzeciego checkpointu nie byłam już tak świeżutka jakbym sobie tego życzyła) oraz słońce. Zresztą nie wiem czy słońca nie powinnam wymienić na pierwszym miejscu. Po wyjściu ponad linię lasu, człowiek dostawał się pod bezlitosne działanie promieni słonecznych, które wybierały momentalnie. Mijani przez nas miutowcy wyglądali jak zombie. Mijaliśmy leżących przy ścieżce ludzi. Na szczęście żadnemu z nich nic się nie działo; po prostu byli tak zmęczeni i niewyspani (Miut ruszał o północy z 22 na 23 kwietnia), że nie mieli chwilowo sił iść dalej. Na punkcie widziałam kremujących się ludzi - ale żadna myśl nie przemknęła mi wtedy przez głowę. Dopiero wieczorem, w hotelu, zdziwiłam się czemu tak pieką mnie ręce i nogi. Okazało się, że mam je po prostu spalone. Opaliły mi się nawet dziurki na pasku od zegarka. Przez następne trzy dni nie byłam w stanie normalnie się umyć - ciepła woda potwornie drażniła spaloną skórę.
Początek tego odcinka to mozolne podchodzenie przez las. Na początku było miło i sympatycznie, ale po paru kilometrach oboje mieliśmy dosyć. Nic się nie działo, za każdym zakrętem czekało nas to samo: niekończące się drzewa. Ta monotonia była straszna.








Z wielką ulgą powitaliśmy otwartą przestrzeń. Krajobrazy były fantastyczne, ale tak jak pisałam, słońce, zmęczenie i non stop zdobywanie wysokości robiły swoje. Doszedł jeszcze jeden aspekt - mój coraz bardziej pełny pęcherz. I niestety nie było jakiegokolwiek miejsca, żeby się schować i w miarę dyskretnie wysiusiać. Z jednej strony zbocze, z drugiej lufa i ludzie na szlaku. W którymś momencie mój pęcherz przestał się dogadywać z macicą. Oba organy zaczęły na siebie uciskać dostarczając mi niebyt przyjemnych wrażeń, które potęgowało każde podniesienie nogi w górę w celu wejścia na stopień. Na płaskich odcinkach również maszerowałam, gdyż nawet powolny trucht powodował, że miałam wrażenie, że mocz mi siknie uszami.





Przyznam się szczerze, że były wtedy chwile, gdy sobie myślałam czy jednak nie porwałam się trochę z motyką na słońce. Kryzys na szczęście, jak widać na powyższych obrazkach, uprzyjemniały takie widoki, że ciary chodziły po plecach.


Pod koniec marzyłam o trzech rzeczach: toalecie, pomarańczach i cieniu. Tempo mieliśmy wtedy bardzo niewybitne i małżonek - jak mi się później przyznał - zaczął w myśli przeliczać czy na Pico do Areeiro dotrzemy przed limitem, który mijał o 21.  Dla mnie nie miało to znaczenia, ale Tibor chciał ruszyć dalej.
Dotarcie na czwarty punkt powitałam z wielką radością. W pierwszym rzędzie toaleta (aaaach, co za ulga!). Pomarańczy niestety akurat tutaj nie było. Mój ból z tego powodu ukoiły dwa kubki pepsi i pięć minut odpoczynku w cieniu drzewa.

Czwarty punkt kontrolny, Pico Ruivo

Przede mną został ostatni odcinek. Niby tylko 5,5 kilometra, ale obfitował w podejścia po schodach (a to ci nowina;). Ruszyliśmy w o wiele bardziej dziarskim tempie niż poprzednio. Opróżnienie pęcherza i pepsi zdziałały cuda :)
Wydawało mi się, że wszystko co najładniejsze na trasie już widziałam. Okazało się, że mało widziałam. Odcinek między Pico Ruivo a Pico do Areeiro po prostu powala swoją urodą. Szlak wiedzie ścieżkami przytulonymi do zboczy, miejscami chyba wykutymi w skale. Są oczywiście schody w górę, w dół, strome, bardzo strome i jeszcze bardziej strome, ale przestrzeń dookoła, przepaście, granie, chmury, które widowiskowo kłębią się u stóp...Ach... Te widoki powodowały, że pomimo zmęczenia co i rusz dostawałam banana na twarzy.

Ruszamy dalej




Ostatnie metry mojej drogi




Na punkt dotarliśmy ponad półtorej godziny przed limitem, więc Tibor spokojnie mógł ruszyć dalej. Chyba się bał, że zmienię zdanie, bo ledwo podeszliśmy do obsługi zajmującej się zczytywaniem czipów z numerów startowych, zza moich pleców oznajmił, że ja już kończę i schodzę z trasy. Za grosz zaufania, no :P
Ja znów marzyłam tylko i wyłącznie o pomarańczach. A tu gość z obsługi gdzieś mnie ciągnie. W locie, przechodząc koło pojemników z żarciem, złapałam pomarańczę. Facet zaczął się śmiać.
Gdzieś mnie jeszcze zaanonsowano, obcięto mi kawałek numeru na którym był napis DNF (jak się potem okazało numer startowy upoważniał do odbioru kamizelki finiszera - więc w ten sposób oznaczano tych, którzy biegu nie ukończyli). I już. Przestałam być zawodnikiem MIUT-a.
Dorwałam się z powrotem do pomarańczy pochłaniając jedną ćwiartkę za drugą i było mi znów trochę dziwnie. Tibor szykował się na dalszą trasę; dookoła mnie kręcili się pozostali zawodnicy. Jedni wchodzili, inni lecieli dalej. Ja pomimo, że wśród nich, byłam już kimś innym, już do nich nie należałam.

Pożegnałam się z mężem i ruszyliśmy z Wojtkiem na siódmy punkt, 58 kilometr, łapać Ewę.
Ewie od samego początku szło bardzo dobrze i cały czas trzymała się czołówki swojej kategorii wiekowej. Druga, czwarta, piąta

wspieramy Ewę
 fot. Wojtek Siwoń


Po wsparciu mentalnym Avy, zostałam odwieziona do hotelu. Było mi zimno, a najbardziej w stopy. Nic dziwnego: moje buty już na starcie nie były okazem nowości, prezentując przetarcia i dziury tu i ówdzie. Przez te wszystkie otwory woda z błota, przekraczanych strumieni, strumyczków, kałuż swobodnie sobie wpływała. Kamienie na trasie zrobiły swoje i buty przedstawiały obraz nędzy i rozpaczy. Stopy od wilgoci były zmacerowane, na podeszwie odkryłam spory pęcherz. Miałam trudności z domyciem nóg od błota. No i zaczynała odzywać się spieczona słońcem skóra.


Buty po biegu


Po umyciu się i przebraniu ruszyliśmy do Machico, na metę. Wojtek obserwował postępy naszych na poszczególnych punktach. Tibor, który na długich dystansach ma tendencję do zbyt szybkiego zaczynania i umierania potem, trzymamy na uwięzi przez 45 kilometrów wyrwał do przodu i odrabiał straty do Ewy. Ewa natomiast w którymś momencie wyprzedziła dwie rywalki i jako trzecia w swojej kategorii pewnie podążała ku mecie.

Siedziałam, dopingowałam i ...smętnie patrzyłam się na metę. Bramki przekraczali kolejni zawodnicy. Umordowani, brudni, zmęczeni, czasem pary trzymające się za ręce, czasem przyjaciele. Wszyscy niesamowicie szczęśliwi. O, jak ja im zazdrościłam, jak bardzo mi było źle, że te sceny mogę obserwować tylko z boku.
I co z tego, że na fejsiku posypały się gratulacje. Co z tego, że byłam pocieszana przez Avę i męża, że pokonałam najtrudniejszą i najpiękniejszą część trasy. Człowiek nie zapisuje się na ultra, żeby pokonać jego część. Każdy chce przekroczyć linię mety. Ja też.
Przez następne dni byłam chwilami okropna. Miałam huśtawkę nastrojów - od dumy po totalne zniechęcenie. Rykoszetem obrywał mój mąż.
A na koniec okazało się, że na oficjalnej stronie z wynikami nie ma moich międzyczasów z punktów. Przy moim nazwisku jest informacja "gave up" i tyle. Zauważyłam, że są osoby, które mają przy nazwisku DNF - i wtedy można obejrzeć czasy z punktów, do których dotarli. Nie wiem o co chodzi. Tibor twierdzi, że być może już w biurze zawodów oznaczyli mnie jako niestartującą. Z drugiej strony na starcie i na każdym punkcie zawodnik był sprawdzany podwójnie. Po pierwsze przechodził przez punkt pomiaru czasu, po drugie był osobno skanowany przez obsługę jakimś urządzeniem z wyświetlaczem. Gdyby mój numer był nieaktywny chyba by to wyszło?
W każdym razie po powyższym odkryciu, znów złapałam doła. Poczułam się jakby mój cały wysiłek został anulowany, wysłany w niebyt. Jeszcze mój mąż beztrosko rzucił, że o co mi chodzi - mogę sobie sprawdzić przy jego nazwisku, przecież biegliśmy razem. To nie o to chodzi, żeby sprawdzić u niego; chciałam oficjalnie, czarno na białym zobaczyć swoje dane i przy nich czasy. Napisaliśmy maila do organizatora z prośbą o wyjaśnienie tej zagadki, czekamy na odpowiedź.

W ciągu następnych dni natykaliśmy się na innych zawodników; w drodze na lotnisku zaczepili nas rodacy z pytaniem o bieg - i znów czułam się wyłączona trochę poza nawias. Baba z ciążowym brzuchem nie mogła przecież biec, nie? Więc wszyscy kierowali uwagę na resztę towarzystwa. Wiem, że obiektywnie rzecz biorąc powinno mnie to bawić - ale jakoś nie było mi do śmiechu, nic na to nie poradzę.
Sprawę pogorszył jeszcze trochę mąż, który - tu obiektywnie się przyznaję - w momencie mojego wyjątkowo podłego nastroju i czepiania się - w końcu w złości stwierdził, że jestem cholerną bohaterką i to jest bieg ultra, na którym ludzie dają z siebie wszystko, padają ze zmęczenie i to nie jest normalne, że na trasę wychodzi sobie baba w ciąży.

Tak więc po wszystkim moje odczucia są dość ambiwaletne. Cieszę się, że zrobiłam 45 kilometrów, najtrudniejszą część trasy, ponad 3800 m przewyższeń. A jednocześnie mam wrażenie, że złamałam jakieś tabu. Patrzę na zdjęcia i japa mi się śmieje na wspomnienie tych miejsc, widoków, przestrzeni - a potem łapię doła na wspomnienie wydawanych kamizelek finiszerów, na które mogłam sobie tylko popatrzeć.


Wychodzi mi, że rada na to jest tylko jedna: wrócić tu i dokończyć to co zaczęłam. Jeszcze nie wiem czy to będzie 85 km, czy może pełny MIUT. Czy to będzie za dwa lata czy w innym czasie (wiadomo jak u nas jest z planowaniem). Ale chcę tu wrócić. Ta trasa jest tego warta.



zMIUTowana ciężarówka cz.2

zMIUTowana ciężarówka cz.2
Ustawiliśmy się w samym końcu stawki. Nie zamierzałam się tu ścigać z kimkolwiek. W zegarku ustawiłam alarm tętna. 150 uderzeń - tego pułapu miałam pilnować.
Na starcie kolorowo, głośno. Didżej, muzyka. Odliczanie i okrzyk prowadzącego "we see you in Machico!". A ja w tej chwili znów poczułam gulę w gardle. Kto się będzie widział - ten będzie...
Ruszyliśmy. Po kilkunastu metrach płaskiego od razu zaczęło się podejście po asfalcie. Kijaszki w dłoń i spokojne prawa- lewa, zgodnie z przewidywaniami na szarym końcu stawki.
Resztę zawodników ku naszemu zaskoczeniu dość szybko dogoniliśmy. A powodem tego był...korek.
Okazało się, że trasa z asfaltu skręca na wąską ścieżynkę prowadzącą, oczywiście, pod górę. Nieoczekiwane zwężenie trasy zaowocowało kolejką.
Ścieżynka szybko uświadomiła mi, że pozostawienie w Warszawie speedcrossów było sporym błędem. Przez cały tydzień przed naszym przybyciem na Maderze padało. Na dwa dni przed zawodami przez wyspę przeszedł front przynosząc ze sobą ulewne opady. To, plus liczne strumyczki teraz dodatkowo napędzone opadami, plus te prawie trzysta osób, które przeszły przed nami, zaowocowały mega błotem. Na szczęście żadną glebą się nie skończyło, nie szalałam, uważałam, miałam kijki. Ale jeszcze nie raz na trasie wzdychałam do moich salomonów.



Trasa do pierwszego punktu kontrolnego nie była jakoś strasznie wymagająca. Owszem, było pod górkę, ale równie często dało się normalnie biec. Niespodzianką dla nas był tunel, przez który została poprowadzona trasa.

Ja mam tam wleźć??

A i owszem :)




Widoczny na zdjęciach dukt z wodą to tzw. lewada, czyli kanał służący do transportu wody z wyżej położonych części wyspy do niższych. Wzdłuż lewad są poprowadzone węższe bądź szersze ścieżki i trasa MIUT-a w niższych partiach często była poprowadzona wzdłuż tych kanałów.

Nieoczekiwanie dla mnie wyrósł nam pierwszy punkt kontrolny. Nieoczekiwanie - bo czułam się świetnie, nic mnie nie bolało, nie czułam zmęczenia. To dobrze rokowało na dalsze kilometry.
Na punkcie witała wszystkich radosna wolontariuszka. "Good morning! It's beautiful day! You are beautiful!" Po czym odwróciłam się profilem, a dziewczyna wydała pełen zaskoczenia okrzyk. Chyba właśnie się zorientowała, że jestem w ciąży ;)
Tibor twierdzi, że wyżej sporo osób wpatrywało się w mój brzuch, ale chyba nikt nie dopuszczał do siebie na serio myśli, że on oznaczał to co oznaczał.

Na każdym punkcie kontrolnym stała taka tablica. Informowała gdzie się aktualnie znajdujemy, w jakiej odległości jest następny punkt, co się na nim znajduje oraz dalszy profil trasy.


Od tej chwili przestaliśmy tak bardzo odczuwać, że jesteśmy na szarym końcu. Na tym punkcie trasa Ultra i MIUT łączyły się. Pojawili się mniej lub bardziej zmęczeni (częściej to drugie) zawodnicy z najdłuższej, 115 kilometrowej trasy.
Droga pomiędzy pierwszym i drugim punktem dała już troszeczkę popalić i pierwszy raz pokazała z czym najczęściej będziemy mieć do czynienia: ze schodami. Tu już suunto się przydało, co jakiś czas wydając z siebie ostrzegawcze piski i zmuszając mnie do zwolnienia tempa.



Trasa w niższych partiach była niesamowitym przeżyciem ze względu na roślinność. Madera jest  zieloną wyspą, pełną różnorodnej roślinności. Człowiek szedł i miał wrażenie, jakby się znajdował w jakimś tropikalnym lesie. Nieznane krzewy, drzewa, niesamowite kształty liści, kwiatów. I w tym wszystkim odurzająca, przyjemna mieszanka zapachów, wśród których przebijał się jeden, jakiś taki znajomy trochę... Tiborowi udało się go zidentyfikować: lasy na Maderze pachną eukaliptusem.
Końcówka tego odcinka to był zbieg asfaltem. Po pierwszej próbie hamowania, stwierdziłam,że to nie ma sensu, zarżnę nogi i puściłam się po prostu w dół. Chwilowo miałam w nosie tętno, tempo i dostojność mojego stanu ;)



To był drugi checkpoint, 13 kilometr. To tu miałam teoretycznie zejść z trasy. A ja...czułam się świetnie. Ciutkę czułam mięśnie po zbiegu - ale po za tym nie czułam zmęczona, nic mnie nie bolało, dziecię w brzuchu też nie dawało żadnych niepokojących znaków.
Wyciągnęłam komórkę i dałam znać Wojtkowi, żeby jechał od razu na 29 kilometr.
Posiliłam się pomarańczami (zresztą do końca, pomimo, że punkty były zaopatrzone w pierdyliard rzeczy - na czekoladzie i oliwkach zaczynając, a na rosole i ryżem z mięsem kończąc, jechałam tylko na pomarańczach; na nic innego nie miałam ochoty. No, może oprócz pepsi, która też była serwowana).

Z tego odcinka na pewno w pamięć zapadła mi - i pewnie nie tylko mi - zielona rura (z wodą chyba) wzdłuż, której trzeba było podejść, a jakże, po schodach.



Tu znów zegarek swoim pi pi pi przypominał mi o tętnie, a ja mrucząc pod nosem "tak, tak, wiem, wiem", posłusznie zwalniałam.
Oprócz tej nieszczęsnej rury, z racji nabierania wysokości, przed oczami zaczęły się roztaczać coraz przyjemniejsze widoczki. W miarę upływu kilometrów, w mojej głowie zaczęła kiełkować myśl. A gdyby tak iść dalej? Tibor też zaczął się o to pytać, widząc, że nie umieram, nie robię co pięć minut postojów, tylko po prostu idę lub truchtam do przodu.
Słysząc, że na serio rozważam pchanie się dalej, spytał się pół żartem pół serio, czy może jednak nie chcę zrobić całego dystansu. Bo potem to już w sumie jest z górki.
Przyznaję się bez bicia, że i mnie taka myśl przeszła przez głowę. A gdyby tak.... Ale równie szybko jak przyszła, została zastąpiona przez inną: nie. Nie zejście z trasy na 29 kilometrze, oznaczało dotarcie na 40 kilometr, do czwartego punktu, lub do piątego na 45-tym kilometrze. W chrust kilometrów.  Owszem, z tego ostatniego trasa idzie już raczej z górki (oprócz jednego podejścia). Ale drugą połowę pokonuje się już w większości po ciemku. Czterdzieści kilometrów.
Każde szaleństwo ma swoje granice.

I jak tu schodzić z trasy?


Zbieg do trzeciego checkpointu, Curras das Freiras

Po dotarciu na punkt, mówię zaskoczonemu Wojtkowi, że idziemy dalej i że widzimy się na Pico do Aireiro.


Część 3 =>=>=>

zMIUTowana ciężarówka cz. 1

zMIUTowana ciężarówka cz. 1
Powiem szczerze, że mam duży kłopot z tą relacją. Co prawda na FB poszły zdjęcia z trasy biegu, co prawda pochwaliłam się dystansem, jaki udało mi się pokonać, ale nie da się ukryć, że to co zrobiłam jest dość kontrowersyjne. Owszem, doczekałam się pozytywnych komentarzy, ale nie mam złudzeń: na pewno wiele osób po cichu uważa, że zachowałam się nieodpowiedzialnie. Nie mam zamiaru się bronić; przeczytajcie i oceńcie jak chcecie.

Imprezę na Maderze wynalazła Ava. Gdy zaczęła wrzucać znalezione w sieci zdjęcia z trasy, podjarałam się jak nie wiem co. Wiedziałam, że chcę tam być! Chcę to pobiec!
Trochę trwało przekonywanie męża, który myślał o innym biegu. Ostatecznie w listopadzie zeszłego roku nasze nazwiska pojawiły się wśród zawodników trasy Ultra w ramach Madeira Island Ultra Trail. 85 kilometrów z ponad 4600 metrową sumą przewyższeń.
Jak wiecie w lutym okazało się, że jestem w ciąży i tym samym moje największe marzenie, wyzwanie biegowe na ten rok poszło się...
I tak jak zrezygnowanie z innych biegów, na które byłam zapisana poszło mi jakoś łatwo (a jest tego trochę: Półmaraton Warszawski, maratony w Krakowie i Frankfurcie, Bieg Szlakiem Wygasłych Wulkanów, Harpagan, Garmin Ultra Race, Tromso Skyrace, Bieg Szakala), tak świadomość, że MIUT-a muszę odpuścić, bolała mnie bardzo mocno.

Żeby jednak coś mieć z tej imprezy, postanowiliśmy z Tiborem spróbować przepisać się na na krótszy dystans, Mini, 16 km. Mąż miał biec jako mój support: nie wiedziałam jak się będę czuć na przełomie 15 i 16 tygodnia ciąży i chciałam mieć przy sobie wsparcie i kogoś do pomocy, gdyby coś się stało.
Przepisanie się nie udało się. Co prawda organizatorzy wyrazili zgodę, ale zażądali dodatkowej opłaty. Zgodziliśmy się na nią, potwierdziliśmy to mailowo, niestety nie uiściliśmy jej od razu przez  Paypal z powodu kłopotów z kontem. Gdy po 3 dniach poprosiliśmy o możliwość wpłaty bezpośrednio, odpowiedziano nam, że jest już za późno. Numery startowe poszły do druku i do widzenia.
Nie muszę mówić jacy byliśmy wściekli i rozczarowani.Tym bardziej, że organizatorzy nie pisnęli nawet słowem, że mamy tak krótki okres na dopełnienie formalności.
Postanowiliśmy nie tracić nadziei i jeszcze na miejscu, osobiście, próbować ich przekonać, żeby wpuszczono nas na trasę. Nawet jeśli to miało oznaczało brak jakiś gadżetów z wiązanych z pakietem startowym.
I pod to Mini zaczęłam pakować się na wyjazd. Nie wzięłam biegowego plecaka ani bukłaka z wodą, tylko pas biodrowy i bidon (bo to tylko 16 km). Nie zapakowałam moich salomonów speedcrossów, tylko stare, trochę rozwalające się nike wildhorse. Owszem, to też jest model w teren, ale teren mniej wymagający. Generalnie szykowałam się na krótki bieg górski, z  rozsądną sumą przewyższeń (300 metrów z groszami). Tibor postanowił zabrać plecak i bukłak - tak na wszelki wypadek - i jak się potem okazało, całe szczęście :)

Na wyspie wylądowaliśmy razem z Avą i jej mężem 19 kwietnia. Start był 23 kwietnia. Te parę dni spędziliśmy na zwiedzaniu wyspy, obejrzeniu miejsca mety, startu i odbiorze pakietów.

zwiedzanie wyspy


No właśnie: odbiór pakietów.
Niestety, ale osobista próba przekonania organizatorów do przepisania nas na krótszy dystans nie udała się. "It's impossible", słyszeliśmy. Ze łzami w oczach i gulą w gardle kiwnęłam przecząco głową na pytanie czy będę startować.
I wtedy szurchnął mnie w bok Tibor i szeptem kazał odebrać pakiet. Spojrzałam się na niego ze zdziwieniem. Odpowiedział, że jak nie możemy startować w krótkim dystansie, to wejdziemy na trasę Ultra. Zejdę po prostu gdzieś po drodze, a on, jeśli limity pozwolą, ruszy dalej.
Genialne! Czemu na to nie wpadłam! Przecież nie muszę dochodzić do mety! Dopełniłam wszystkich formalności: specjalna bransoletka na rękę, podpisanie jakiegoś formularza, odbiór numeru startowego, zaczipowanie plecaka. No właśnie: nie miałam plecaka. Podałam mój pas biodrowy.
A potem rzuciliśmy się na mapkę profilu trasy, żeby zobaczyć rozmieszczenie punktów kontrolnych.
Pierwszy był na 5 kilometrze, drugi na 13-tym, trzeci na 29. Rozważałam 13 albo 29. Korcił trzeci punkt kontrolny, ale kurczę, dwadzieścia dziewięć kilometrów w górach w ciąży? Sporo. Stwierdziłam, że pewnie nie dam rady, że po trzynastu będę już zmachana, zmęczona. Na wszelki wypadek wzięłam jednak do Wojtka, męża Avy, który miał się pojawiać na kolejnych checkpointach, telefon. Gdybym jednak zdecydowała się iść dalej, dałabym mu znać żeby niepotrzebnie nie pchał się na punkt.
Ewa na wiadomość, że razem staniemy na starcie bardzo się ucieszyła i zaczęła zadawać pytania na temat obowiązkowego wyposażenia. Rzuciliśmy się do regulaminu, bo oczywiście ta kwestia do tej pory była jakby poza naszym zainteresowaniem :) Okazało się, że nie mamy kubeczków, bandaży, drugiej czołówki, zapasowych baterii, czerwonej lampki. Pod znakiem zapytania stanął mój pas biodrowy, bo organizator żądał przynajmniej litrowego pojemnika na wodę. I przy tym wszystkim straszył wyrywkowymi kontrolami.
Lampki zakupiliśmy w namiocie expo, czołówkę w zestawie z latarką w jakimś wiejskim sklepiku z serii "mydło i powidło", za kubeczki miały nam służyć plastikowe jednorazówki. Czipa z pasa biodrowego postanowiłam przenieść na mój podręczny plecak. Bałam się, że limit pecha nie został wyczerpany, trafimy na tą wyrywkową kontrolę i orgowie nie wpuszczą mnie na trasę. O tym plecaku da się wszystko powiedzieć, ale na pewno nie to, że nadaje się do biegania :) Wyglądało na to, że będę miała najbardziej lamerski plecak wśród uczestników. Miał jedną zaletę: mieściła się do niego 1,5 litrowa butelka po mineralce.

lamerski plecaczek :) 


I tak nieoczekiwanie dla nas samych, a w szczególności dla mnie, 23 kwietnia o siódmej rano, pojawiliśmy się na linii startu.




Część 2 =>=>=>=>

czwartek, 21 kwietnia 2016

Harpuś po raz drugi

Harpuś po raz drugi
Harpagan to jedna z wielu zaplanowanych aktywności, którą chwilowo muszę odłożyć na półkę i przesunąć na bliżej nieokreśloną przyszłość. To był jeden z naszych - moich i Tibora celów na ten rok. Zmierzyć się z trasą 50 km pieszo plus 100 km na rowerze w ramach jednej z największych, jeśli nie największej imprezy BnO.
Na 51 Harpaganie jednak się pojawiliśmy. Tibor postanowił spróbować sam, a ja z dzieckiem nr 2 i 3 (najstarszy wybrał zawody judo i urodziny koleżanki, więc został w domu z babcią) zapisaliśmy się ponownie na Harpusia - czyli 10 kilometrowy spacer z mapą po lasach, tym razem w okolicach Bytowa (kto chce wiedzieć jak było poprzednim razem - zapraszam TU)
Wyjazd był na totalnego wariata. Trasa 150 startowała 15 kwietnia w piątek o 21. Problem w tym, że mieszkamy ładnych parę godzin jazdy od Kaszub; małżonek pracuje, dzieciaki mają szkołę.
Latorośle z placówek zgarnęłam w trybie ekspresowym, prawie że równo z dzwonkiem oznajmiającym koniec lekcji, szybko pod pracę męża i rura w kierunku Bytowa.
Dotarliśmy o 20.30. W sam raz, żeby Tibor zdołał odebrać pakiet, przygotować się i popędzić na start, a dziecko nr 2  zdążyło bratu przytrzasnąć palce drzwiami samochodu...(na szczęście skończyło się tylko na ryku na cały parking i pół miasteczka, i zdartą skórą na palcu).



Po wszystkim czekała mnie jeszcze godzinna jazda do znajomych, gdzie spaliśmy.
Harpuś ruszał w sobotę o 11.30. I cóż zrobiłam z tą informacją, wiedząc, że od Bytowa jestem oddalona o 70 kilometrów, że na Harpagana zapisało się 1,5 tysiąca osób, że miasteczko jest małe i ilość miejsc do parkowania ma ograniczoną, że muszę jeszcze dopełnić formalności przedstartowych? Oczywiście wyruszyłam spod domu znajomych dopiero o godzinie 10. Co oznaczało, że przy baaardzo sprzyjających wiatrach zdążymy na start na styk. A przy mniej sprzyjających po prostu się spóźnimy.
No i się spóźniliśmy :)) Oczywiście z miejscami do parkowania był problem, formalności w biurze zawodów trwały dłużej niż zakładałam (nie zna pani numeru startowego? Proszę wyjść na korytarz i poszukać po lewej stronie. Podpisała pani oświadczenie? Proszę wyjść na korytarz, na stoliku są formularze). Do tego wszystkiego zdołałam zatrzasnąć się w toalecie. Drzwi po krótkiej szarpaninie puściły, ale jak się później okazało tylko przesunęłam swoje przeznaczenie. Po południu zatrzasnęłam się już na amen :))
Wreszcie po pokonaniu wszystkich przeciwności losu dotarliśmy na zamek, gdzie był start i odebraliśmy mapy. Grupa na ten dystans oczywiście już ruszyła, byliśmy jednymi z ostatnich maruderów.
Początek drogi to była walka z oporem dziecka nr 2.  Dzieciaki zostały zgarnięte do auta prosto z trampoliny i szczególnie Jasiek okazywał z tego powodu jawne niezadowolenie. Nic mu nie pasowało. Słońce świeciło za mocno, wiatr wiał za bardzo, mapa mu przeszkadzała, nogi go bolały już po kilkuset metrach, a tak w ogóle mamo, przecież ci mówiłem, że ja biegów na orientację nienawidzę.

Buntownik


Na szczęście po zejściu z chodnika idącego wzdłuż szosy w polną drogę, humor trochę się poprawił. W okolicach 3 punktu Johny zainteresował się mapą, którą dzierżył w dłoni. Zainteresował się na tyle skutecznie, że przez cały las przenawigował nas praktycznie sam. Pod koniec nawet stwierdził, że uwielbia takie biegi :) Dziecko nr 3, które pół roku przedtem na koniec było już marudzące, tym razem bez mrugnięcia okiem przeszło prawie 12 km.



w kolejce do podbicia punktu

Jest! Jest!




Tym razem ani razu nie zabłądziliśmy. Nie wiem czy to wynikało z moich marudzeń na blogu (a relację z jesieni orgowie czytali) czy to był przypadek, ale trasa była o niebo łatwiejsza niż z jesieni zeszłego roku. Moim zdaniem to bardzo dobrze. Bo to ma być zabawa dla całej rodziny, również dla tych najmłodszych. A emocje związane z błądzeniem i zastanawianiem się gdzie jest ten cholerny punkt - zostawmy na dłuższe trasy.


Bułka mocy. I kijaszek..yyyyy, bazuka, znaczy :)

Którędy teraz?


Na pewno organizatorzy wyciągnęli wnioski w sprawie pamiątkowych dyplomów. Tym razem nie trzeba było czekać na nie godzinami. Harpusie miały dyplomy wypisywane od ręki na linii mety. Brawo!
Kaszuby jak zwykle nie zawiodły i jestem nimi coraz bardziej zauroczona. Pagórkami, lasami, tajemniczymi jeziorkami ukrytymi wśród drzew. Piękne tereny.






A co z moim harpaganem? Małżonek trasę biegową ukończył w całkiem niezłym czasie, w bazie zameldował się jako czwarty zawodnik. Niestety na rowerze nie poszło już tak dobrze. Udało mu się zaliczyć wszystkie punkty (podobno tylko jako jedna z trzech osób), niestety nie zmieścił się w limicie czasowym przewidzianym na trasę rowerową. Nie zmieścił się właściwie z powodu jednego punktu, którego nie chciał (nie potrafił?) odpuścić. Poszukiwania, choć zakończone ostatecznie sukcesem, kosztowały go przekroczeniem dopuszczalnego czasu. Niedosyt jest, porachunki trzeba wyrównać.
We'll be back!




niedziela, 3 kwietnia 2016

Lizbona

Lizbona
Postanowiłam sprężyć się z wpisem o Lizbonie, bo za chwilę net zaleje fala relacji z Półmaratonu Warszawskiego i nikt mnie nie będzie chciał czytać ;)

Półmaraton został zaklepany dość dawno. W Portugalii nas jeszcze nie było; słyszeliśmy dużo dobrego o Lizbonie, więc postanowiliśmy połączyć przyjemne z przyjemnym czyli półmaraton ze zwiedzaniem. Wyjazd miał być krótki, bo tylko trzydniowy.
Gdy okazało się, że jestem w ciąży, było trochę zastanawiania się czy lecieć. Tym bardziej, że przez moment prognozy pogody były dość zniechęcające: miało przez cały czas lać.
Ostatecznie zdecydowaliśmy się na wyjazd, z tym, że ja, oczywiście, cały bieg zamierzałam potraktować totalnie lajtowo: powolne truchtanie, przechodzenie do marszu i robienie zdjęć w trakcie.

W Lizbonie pojawiliśmy się o pierwszej w nocy czasu lokalnego. Wyjazd był planowany dawno temu i pierwotnie ze względów oszczędnościowych chcieliśmy do rana przekimać po prostu na lotnisku a hotel zabukować tylko na dwie noce. Po pierwsze okoliczności się trochę zmieniły ;), a po drugie lizbońskie lotnisko jest wybitnie mało przytulne - a parę razy miałam okazję na różnych europejskich lotniskach spać. Tibor to samo pomyślał - bo bez specjalnego namawiania wyciągnął telefon i zaczął załatwiać z hotelem dodatkowy nocleg.

Następny dzień spędziliśmy na łażeniu po mieście i przemieszczaniu się ku miejscu odbioru pakietów.
To ostatnie poszło dość sprawnie. Numery startowe były niestety bezimienne. Szkoda - bo zawsze po imionach można później w tłumie wyhaczyć rodaków. Dostaliśmy również po koszulce adidasa. Mam nadzieję, że kiedyś zdołam się w nią wcisnąć - bo zdążyłam już zaokrąglić się tu i ówdzie i chwilowo średnio się w nią mieszczę :)

Wieczorem zaczęliśmy układać plan działania na start. Zaczęliśmy od zerknięcia jak układają się strefy startowe - i tu pierwsze zdziwienie. Nie ma żadnych stref startowych. Żadnych zajęcy prowadzących na określone czasy w związku z tym również. Tu Tibor trochę się stropił, bo jednak chciał spróbować powalczyć o jakiś dobry czas, a wizja przeciskania się przez tłum wolniejszych biegaczy trochę mu plany psuła.
Drugie zdziwienie przeżyliśmy po odkryciu, że organizatorzy nie przewidzieli żadnych depozytów. No niby nie byliśmy w środku zimy, ale wczesną wiosną nawet w Lizbonie ranki są dość rześkie.
Dokładne przyjrzenie się mapce trasy pozwoliło odkryć przyczynę: start był hektar drogi od mety. I tym samym wyjaśniła się następna zagadka: dlaczego elita ma trochę inną trasę niż reszta. Najprawdopodobniej trasa w Lizbonie nie ma atestu - właśnie ze względu na odległość startu od mety. Więc, żeby przyciągnąć szybkich biegaczy, dla nich start zrobiono w innym miejscu.
Trochę to, powiem, nieładne jest. Jeśli komuś zależy na wszelkich formalnościach - może się zdziwić. Z drugiej strony elita omija najładniejszą część trasy, moim zdaniem - czyli bieg Mostem 25 Kwietnia. Bo reszta trasy to już latanie w te i nazad po jednej, nadbrzeżnej ulicy.


Czekamy na pociąg, który miał nas zawieźć w pobliże startu

Podążamy za ludźmi w kierunku startu

A ludzie podążają za nami :)

Jesteśmy!

I pozostałe 50 tysięcy osób również...

Na tym ostatnim zdjęciu co wprawniejsze oko domyśli się gdzie Portugalczycy wymyślili start. Tak, to bramki na autostradę. Tuż za mostem miała ona swój początek. W sumie miejsce idealne, żeby pomieścić taki tłum.

Start jakoś tak nas zaskoczył. Po prostu nagle spostrzegliśmy, że ludzie ruszyli - więc ruszyliśmy i my. Małżonek prawie od razu zniknął mi z oczu - jednak chciał spróbować wykręcić jak najlepszy czas. A ja....a ja nic nie musiałam :) Truchtałam sobie niespiesznie, z boczku, starając się nie przeszkadzać innym biegaczom, gdy zwalniałam, czy wręcz zatrzymywałam się, żeby porobić fotki. Z mostu był widok na całe miasto poniżej.



Ja jeszcze na moście, a dołem już płynie rzeka biegaczy


Tak jak już pisałam - to była najładniejsza część biegu. Potem zlatywało się na dół - najpierw ulicą w jedną stronę, nawrotka, potem w drugą stronę - druga nawrotka - i skręt do mety.
Z jednej strony z tej Lizbony nie widzi się praktycznie nic. Z drugiej należy pamiętać, że to miasto do płaskich zdecydowanie nie należy, oj nie. Myślę,że gdyby przeprowadzić bieg przez środek, orgowie spokojnie mogliby powalczyć o przyznanie punktów kwalifikacyjnych do UTMB ;)

Więc tak sobie truchtałam niespiesznie, od czasu do czasu zerkając na zegarek, żeby pilnować tętna, cykałam fotki jak się dało i... od pewnego momentu nudziłam się jak mops :)





Trasa na koniec wyprowadzała na przedmieścia

Nie wiem co za czas pokazywał ten zegar - ale to na pewno nie był czas od momentu startu. W tym momencie na trasie byłam już blisko dwie godziny

Jeszcze dopóki zajęta byłam wypatrywaniem Tibora, jakoś nudy nie odczuwałam. Ale gdy już się minęliśmy, ostatnie pięć kilometrów zaczęło mi się dłużyć jak nigdy. Na ostatnich 3 kilometrach już nie wytrzymałam i łamiąc wszelkie zasady trzymania odpowiedniego poziomu tętna w ciąży, przyspieszyłam, żeby szybciej znaleźć się na mecie.


Na trasie byłam 2 godziny i 2 minuty z haczykiem



Z Tiborem na szczęście szybko się znaleźliśmy (biedaczek - trochę się na mnie naczekał, 20 minut). I stanęliśmy do upiornie długiej kolejki po lody:) Tak, tak - na mecie rozdawali lody :)
A potem szybko zwialiśmy z okolicy. Niby meta była usytuowana blisko jednej z atrakcji turystycznych, dzielnicy Belém. Ale jak do tłumu turystów doda się te kilkadziesiąt tysięcy biegaczy - to człowiek miał ochotę prysnąć jak najszybciej się da, co okazało się nie takie proste

Kolejka po lody




Niby od razy złapaliśmy pasujący nam tramwaj, ale okazało się, że ten akurat miał jakąś skróconą trasę i parę przystanków dalej musieliśmy go opuścić. Długo nic nie nadjeżdżało, więc po prostu ruszyliśmy na piechotę, od czasu do czasu szczękając zębami. Co prawda pierwotne prognozy pogody nie sprawdziły się - ale nad Lizbonę od czasu do czasu nadciągały chmurzyska i przelatywał taki "showerek". Temperatura wtedy od razu przestawała być przyjemna.

Następny dzień to było znów włóczenie się po mieście, a potem powrót do domu.

Jak mogę to wszystko podsumować. Cóż - to nie jest najładniejszy bieg. Dla samego półmaratonu nie warto się tam pchać moim zdaniem. Chyba, że ktoś ma w planach dłuższy pobyt w Portugalii - to czemu nie.
Sama Lizbona również mnie nie urzekła (o, wiem, że są osoby, które zaraz mnie zlinczują ;). Nie zrozumcie mnie źle. Wiele rzeczy było malowniczych, ładnych. Ale tak ogólnie to dość zaniedbane miasto. Szczególnie powala ilość pustostanów, czasami było to kilka kamienic pod rząd, również w centrum. Robiło to dość przygnębiające wrażenie.
Na pewno komiczne są tramwaje. Czasami człowiek nie mógł uwierzyć, że toto jest w stanie podjechać pod te wszystkie górki i podjazdy Same tory też są kładzione z ułańską fantazją.
Dwa lata temu biegliśmy półmaraton w Barcelonie. Po tym pobycie stwierdziłam - i dalej swoje zdanie podtrzymuję - że chciałabym kiedyś w tym mieście pobiec maraton. Tak, Barcelona mnie urzekła zdecydowanie- o Lizbonie tego nie mogę powiedzieć.
Ale chciałabym kiedyś poznać lepiej Portugalię kontynentalną.

A na koniec kilka zdjęć. Pewnie nie będzie po nich widać dlaczego kręcę nosem na to miasto :) Ale ja zawsze staram się robić zdjęcia rzeczom, które mi się podobają.














Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger