środa, 30 grudnia 2015

2015 podsumowanie

2015 podsumowanie
Chciałam ten post napisać wcześniej, zaraz po świętach, ale się nie udało. Tak więc podsumowanie będzie klasycznie, na koniec roku:)


Jaki był dla mnie ten biegowy sezon? A taki:




Co tu dużo pisać: był niezły. Był bardzo niezły. W przeciwieństwie do roku zeszłego, gdy sporo chorowałam, walczyłam ze skutkami wbitego patyka w okolice achillesa - tym razem zdrowie mi dopisywało. W zeszłym roku parę startów musiałam odpuścić, parę razy wzięłam udział w zawodach nie w pełni sił - tym razem wszystko szło jak po sznurku. Na wszystkie zawody, w których wymyśliłam sobie udział - dotarłam i pobiegłam. Ba, mam na swoim koncie i takie, gdzie decyzja o starcie była podejmowana spontanicznie, często w ostatniej chwili.
Patrząc na kilometry, które mam w nogach - wyszło ich więcej niż w latach ubiegłych. Na dzień dzisiejszy licznik pokazuje mi ich prawie 1600. Zdaję sobie sprawę, że dla niektórych to śmiech na sali i tyle co nic - ale dla mnie to jest spore zwiększenie kilometrażu.
Dalej nie biegałam wg jakiegoś magicznego planu - ale starałam sobie parę rzeczy usystematyzować. Trzeba było - bo rok 2015 stał pod znakiem przygotowań pod Bieg Rzeźnika - więc oprócz zwykłych truchtań, pojawiło się sporo biegań i ćwiczeń mających zwiększyć moją siłę  biegową.
Choć nadal moim treningom daleko było do jakiegoś ścisłego planu - wszystko razem zebrane do kupy przyniosło mi progres - posypały się życiówki i miejsca na podium :)

No to po kolej


1. Bieg Chomiczówki - styczniowa impreza na dystansie 15 km. Była dla mnie startem przygotowującym do wiosennego półmaratonu i pierwszym miłym akcentem. Ze zdziwieniem odkryłam, że jestem w stanie przez 15 kilometrów biec w tempie poniżej 5 minut/kilometr. Dla mnie to było duże WOW (01:13:05).

2. Gran Canaria, półmaraton. Ach, po pierwsze miejsce! Niby Europa, a pełna egoztyka.  Po drugie - okazało się, że biec poniżej 5 minut/kilometr potrafię i przez 21 kilometrów - juuhu!! (01:42:40).

3. Półmaraton Warszawski. Biorę w nim udział zachrypnięta, a na mecie usiłuję zwrócić własne płuca ;) Oprócz tego czułam się doskonale - poprawiłam życiówkę z Gran Canarii (01:41:31).

4. Paryż, maraton. Piękne miasto, piękny bieg. I znów życiówka, poprawiłam wynik sprzed dwóch lat na tym dystansie (03:37:52).

5. Wings For Life. Impreza charytatywna, gdzie meta goni zawodników. To była dla mnie prawdziwa walka z upałem, wiatrem, podbiegami i przede wszystkim z głową. Udało mi się nabiegać ponad 26 kilometrów (26,43) co dało mi 21 miejsce wśród kobiet w polskiej edycji.

6. Bieg Rzeźnika. Co tu dużo mówić... Mój największy sukces, mega przygoda. Pierwsze zmierzenie się z tak dużym dystansem. Z moją partnerką biegową, Ewą, dałyśmy z siebie wszystko, co zaowocowało trzecim miejscem wśród kobiet. Udało nam się złamać 12 godzin. I myślę, że głównie dzięki tej imprezie na dobre zaraziłyśmy się bieganiem w górach.

7. Samsung Irena Women's Run, dystans 5 km. Bieg dla kobiet. Bieg, w którym największą radochę miałam dopingując i motywując inne panie. Było mega różowo i zupełnie inaczej niż na standardowych biegach. Nabiegałam też nieoficjalną życiówkę (22:21).

8. No risk no fun - czyli razem z mężem spróbowaliśmy swoich sił w imprezie AR - Mountain Touch Challenge w Szczawnicy. Bieg, rower, kajak. Dwanaście godzin w górach z mapą. Pomimo błędów, głównie w nawigacji, dotarliśmy na metę jako 8 zespół i 3 mikst.

9. Półmaraton Praski. Trochę spontan, bo zbliżający się wielkimi krokami maraton w Berlinie, spowodował u mnie potrzebę jakiegoś dłuższego biegu. Pomimo dużego upału wybierającego potwornie siły, otarłam się o złamanie godziny i czterdziestu minut. Skończyło się na 1:40:39

10. Duathlon w Makowie Mazowieckim. Impreza już mi znana, bo brałam w niej udział rok wcześniej. Poszło nieźle. Naprawdę niewiele brakowało, żebym wywalczyła drugie miejsce. Zabrakło dwóch sekund :)

11. Maraton w Berlinie. To była największa maratońska improwizacja i najbardziej nieoczekiwana życiówka :) 3:32:13. Ciężko będzie ją poprawić, choć wiem, że przy odrobinie zacięcia jest to w moim zasięgu.

12. Ultramaraton Bieszczadzki. Powrót w Bieszczady na trochę krótszym dystansie. Super impreza, miałam dużo radochy, pomimo sporego zmęczenia na koniec. Na metę dotarłam jako 9 kobieta i 4 w kategorii wiekowej. Ponieważ nagrody w kategoriach się nie dublowały, wskoczyłam na najwyższe miejsce podium w kategorii wiekowej :)

13. Bieg Szakala, półmaraton. Piękne okoliczności przyrody łódzkiego Lasu Łagiewnickiego i już odczuwalne zmęczenie sezonem. Pomimo kryzysu pod koniec i gleby, udało mi się dobiec jako 13 kobieta i siódma w kategorii wiekowej.

14. Bieg Niepodległości. Tym razem bez życiówki :) Ale jak na zakwasy w nogach po rowerowaniu przez Roztocze dwa dni wcześniej, nie miałam się czego wstydzić (46:10).

15. Zimowy Bieg Wulkanów. Pełen spontan. Niesamowity klimat. Coś absolutnie nowego: bieg z przeszkodami. Jestem fanką tej imprezy :)) Pomimo, że nigdy wcześniej nie przełaziłam na wyścigi przez ścianki, płonące polana, piachy w żwirowni, opony, fosę - na metę dotarłam jako szósta kobieta.

I tak dotarliśmy do grudnia. Tak wyglądał mój rok na biegowo.
Co przyniesie przyszły? Zobaczymy. Planów trochę jest. Oby nie był gorszy od tego - czego i Wam życzę :)

I pozwolicie, że na koniec umieszczę zdjęcie z mety mojego biegu NAJ mijającego sezonu:



wtorek, 15 grudnia 2015

W Krainie Wygasłych Wulkanów

W Krainie Wygasłych Wulkanów
Jedenastego listopada miałam zakończyć swój sezon startowy Biegiem Niepodległości. Koniec, finito, wystarczy na ten rok. Małżonek kropkę nad i miał stawiać podczas Żoliborskiego Biegu Mikołajkowego.
I co?
I skłamaliśmy :))

Jak wiecie, bardziej lub mniej regularnie chodzimy na treningi prowadzone przez Magdę Jaskółkę i Piotrka Tartanusa, Power Training. Teoretycznie są to zajęcia przygotowujące do dość popularnych ostatnio tzw. biegów ekstremalnych typu Runmagedon. 
Idea sztucznych i często mocno udziwnionych utrudnień, gdzie elementy biegu służą głównie przemieszczeniu się od jednej przeszkody do drugiej, nie przemawia do mnie. Power Training to dla mnie narzędzie treningowe służące wzmocnieniu korpusu, poprawie siły i wytrzymałości. Taka postawa spowodowała, że często na treningach zupełnie nie wiem o czym ci ludzie gadają :)) Przed kolejnymi biegami ekstremalnymi lub tuż po, cała grupa żyje tylko taką imprezą. Oczywiście od czasu do czasu byliśmy przez trenerów namawiani na spróbowanie, ale zawsze odmawialiśmy. Pojemniki z lodem na trasie? Czołganie się pod drutem kolczastym? Nie, dziękuję, postoję. Wtedy pojawiała się propozycja Biegu Szlakiem Wygasłych Wulkanów. Że to trochę inny bieg ekstremalny. Że większy nacisk kładzie się na przeszkody naturalne. Że jest dużo biegu w terenie. 
I gdzieś te Wulkany tliły się z tyłu głowy. 
Gdy grupa zaczęła żyć zimową wersją tego biegu, stwierdziliśmy z mężem: a w sumie czemu nie?



I tak 11 grudnia wieczorem, po odstawieniu dzieciaków do moich rodziców, pędziliśmy w kierunku Wrocławia, Złotoryi i zamku Grodziec, dookoła którego cała impreza miała się odbyć. Reszta Powertrainingowców jechała autokarem. Autem udało nam się dojechać przed nimi.
Dojechaliśmy po północy, ostatnie metry podjeżdżając na bazaltowe, powulkaniczne wzgórze zamkowe górujące nad okolicą.
 Klimat od samego początku był nieziemski. Czarna noc, gołe gałęzie drzew wśród których huczał wiatr. W świetle samochodowych reflektorów majaczyły ciemne mury zamku. Brakowało tylko jakiegoś ducha pobrzękującego łańcuchami :)
Poszliśmy szukać kogoś, kto pokazałby, gdzie mamy spać. Weszliśmy na zamek. Przez nikogo nie zaczepiani otwieraliśmy różne drzwi, przechodziliśmy przez komnaty zamkowe, właziliśmy po jakiś schodach. Miałam poczucie totalnego surrealizmu.
W końcu trafiliśmy na kogoś, kto zaprowadził nas do kolejnej sali. Tam z wielkiego łoża w klimacie zamkowym, wygrzebał się z lekka nieprzytomny facet (w końcu była już pierwsza w nocy), który po krótkich poszukiwaniach znalazł kartkę z informacją o zaklepanych miejscach i wręczył nam klucze do pokoi. 
I tak poznaliśmy Mirka, organizatora całej imprezy :)

Bieg odbywał się następnego dnia o trzynastej. Mieliśmy więc czas na spokojne zjedzenie śniadania i obejście części trasy przy zamku. 
Obchodziłam, oglądałam i oczy robiły mi się coraz większe. Opony? Zjeżdżalnia wylana olejem? Bieg po rusztowaniu? Fosa? W co ja się wpakowałam?? Najbardziej niepokoiła mnie ta zjeżdżalnia. Nie ze względu na trudność, a w obawie o moją obitą kość ogonową (ci, którzy przegapili wzmiankę na FB: dwa tygodnie temu udało mi się zjechać na tyłku po schodach w mieszkaniu, czego skutki dalej odczuwam dość boleśnie). 
Cóż: powiedziało się A, trzeba powiedzieć i B.

www.e-legnickie.pl fot. Bożena Ślepecka
dużo nas!


O godzinie trzynastej ruszyłam z pierwszą falą wariatów :) 




Najpierw pierwsze spotkanie z częścią przeszkód zlokalizowanych na podzamczu. Opony, zwalone pnie drzew, rury, bele z sianem. 



Potem stawkę rozciągnięto trochę, wyznaczając z fantazją trasę przez wzgórze zamkowe. Z górki i pod górę, przez luźne kamienie, gałęzie, błoto. Tam zaplątała mi się ręka w taśmy ogradzające trasę. Szarpnęłam ręką i... zostałam bez rękawiczki :)
A potem na mury zamkowe. Dosłownie - bo wspinaliśmy się po prowizorycznych drabinach. I przez zamek, też dosłownie. Przez dziurę w wieży, po drabinach, kręconych schodkach, przez krużganki, na drugą stronę zamku. A potem w dół drogą i przez las, już po płaskim. 
Żeby za nudno nie było wykorzystano to co znaleziono w lesie - czyli błoto, drewno po wycince, przez które trzeba było przebiec. Były też przeszkody sztuczne: nagle w poprzek drogi wyrastała przeszkoda z konarów i gałęzi wesoło trzaskająca ogniem. Suuupcio, jak powiedziałoby moje dziecię nr 1 :)
Rozpęd, przeskok i....o w mordę! Kawałek dalej ścianka do pokonania.
Parę razy podczas Power Training trenerzy pokazywali jak pokonywać takie przeszkody, ale ja sprawę olewałam, nie planując startów w tego typu biegach. No i teraz się zemściło :) 
Moją głupią minę spostrzegło dwóch zawodników i panowie pomogli mi pokonać przeszkodę. W drugą stronę na widok mojej przerażonej miny do pomocy rzucili się strażacy :)
Ale zanim doszło do pokonywania ścianki po raz drugi, trasa doprowadziła, chyba mogę powiedzieć, że do clou tej całej imprezy, prawdziwego sprawdzianu wytrzymałości: żwirowni czy też kopalni piasku.
Moim oczom ukazała się wielka dziura, głęboka na 20-30 metrów, z mocno stromymi piaszczystymi ścianami. W górę, w dół, w górę w dół. I tak kilkanaście razy. Jazda w dół byłaby czystą przyjemnością gdyby nie piasek, który momentalnie znalazł się w moich butach. Wdrapywanie się w górę było już mniej przyjemne. Jedyna opcja to zapierdzielać na czworakach, mocno próbując wczepić się rękoma w piach. A i tak często okazywało się, że człowiek namachał się nogami jak głupi i nie dosyć, że nie posunął się się w górę ani o centymetr, to często zjeżdżał jeszcze w dół wraz z osypującym się piachem. 




O, dała mi popalić żwirownia, dała. Gdy wreszcie trasa dalej ruszyła lasem, nie miałam siły od razu ruszyć truchtem. Płuca paliły, łydki piekły. W butach kilogramy piachu. Zastawiałam się czy zatrzymać się i go wysypać, ale uznałam, że zajmie mi to za dużo czasu. Trochę poruszałam palcami, piach jakoś się ułożył.
W zebraniu się do kupy pomógł mi widok dwóch dziewczyn majaczących w oddali. Wracaliśmy z powrotem w kierunku zamku. Leśna droga była dość szeroka, idąca lekko w dół. To była moja szansa na dogonienie. Ruszyłam żwawiej. 
Oczywiście nie było tak prosto: znów musiałam pokonać ściankę, znów było przeskakiwanie ognia i drewno z wycinki. Doszło jeszcze czołganie. Dystans jednak cały czas się zmniejszał. Wreszcie, w ostatniej chwili, na zakręcie, dogoniłam je. 
Za zakrętem i ostatnią przeszkodą, ogniową zaporą, droga zaczęła prowadzić pod górę. Jestem w stanie się założyć, że normalnie  przeszłabym do marszu. Ale mając na ogonie pościg, zacisnęłam zęby i biegłam. Chwilę odpoczynku zrobiłam, gdy trasa zrobiła się bardziej stroma. Gdy tylko trochę się wypłaszczyło, powróciłam do truchtu. "One też są zmęczone", myślałam,  "nie tylko ja". 
Jeszcze ostatnia nietypowa przeszkoda pod postacią samochodu z paką ustawionego w poprzek drogi i można było na nowo wypluwać płuca podchodząc pod wzgórze zamkowe;) 
Jeszcze rundka dookoła zamku, rusztowania, fosa (próbowałam boczkiem, ale brzegi były wyłożone folią. Po pierwszym poślizgu, wzięłam byka za rogi i ruszyłam przez środek), znów konary drzew, rury, bele z sianem i wreszcie wbiegłam przez bramę. 


fot. Ryszard Frankiewicz

www.e-legnickie.pl fot. Bożena Ślepecka





Nie dogoniły mnie! Udało się!
Wulkany ukończyłam jako szósta kobieta, co było o tyle miłe, że dekorację przewidziano dla pierwszych 10 osób wśród kobiet i mężczyzn. Miłe było - ale niestety na dekorację się spóźniłam :))
Gdy na mecie zameldował się Tibor (startował z innej fali), poszliśmy do pokoju wytrzeć się, przebrać i ogrzać. Wg planu imprezy dekoracja miała zacząć się o szesnastej. Niestety - gdy zeszliśmy na dziedziniec na pięć minut przed tą godziną, właśnie kończyło się dekorowanie panów.

A wieczorem w sali rycerskiej i kominkowej zaczęła się zabawa. Śmiem zaryzykować twierdzenie, że niektórzy chyba głównie na nią przyjechali :)) 
Oprócz tańców, hulanek, napitków i jedzenia, jedną z atrakcji było nocne oprowadzanie po zamku, wraz z opowieściami o historii tego miejsca i niespodziankami pod postacią scenek rekonstrukcyjnych. Szkoda tylko, że nie wszyscy wczuli się w konwencję, psuli atmosferę komentarzami i świeceniem czołówkami na aktorów. Na szczęście prowadzący na głowę włazić sobie nie dał i w cięty, a jednocześnie dowcipny sposób trzymał w ryzach co większych przeszkadzaczy.

Powiem Wam, że obserwując bawiących się ludzi w sali rycerskiej, wymykając się z mężem na mury, żeby popatrzeć na rozgwieżdżone niebo, stwierdziłam, że przez te wszystkie stulecia niewiele się zmieniło. Dziś Bieg Wulkanów - wtedy pojedynki rycerskie. Czy jest jakaś różnica? Tak samo ludzie chcieli się sprawdzać, tak samo tańczyli, jedli, bawili się i podziwiali to samo nocne niebo.

Ot, tak sentymentalnie zrobiło się na koniec :)

A wracając do samego biegu i moich wrażeń. Bardzo mi się podobało i szykujemy się całą rodziną, z dziećmi, na letnią wersję imprezy. Bieg ma swój klimat; świetni są organizatorzy: Agnieszka i Mirek Kopińscy. Ona - rozsądna, zajmująca się formalnościami, załatwiająca pozwolenia, gasząca pożary wzniecane przez Mirka:) On - wariat, ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu, nie przejmujący się żadnymi przeszkodami. Prawie płakałam chwilami ze śmiechu słuchając anegdotek z organizowania Wulkanów - na przykład jak Mirek przez pomyłkę wykosił komuś pół ogrodu wyznaczając trasę biegu :))
Jeśli ktoś chciałby spróbować czegoś nowego, a nie nęcą go przeszkody z elementami biegu, Bieg Wulkanów serdecznie polecam. Na pewno wersję zimową. O letniej wypowiem się w czerwcu :)

PS. Ale teraz to już na serio do końca roku nigdzie nie startuję :P




fot. Magdalena Jaskółka

sobota, 28 listopada 2015

Are you crazy?

Are you crazy?
Pod tym względem jestem z moim mężem zgodna. Lubimy ciepło, pyszne sery, tanie, dobre wino,  kawę i chrupiącą bagietkę na śniadanie. Lubimy szum ciepłego morza, zapach rozgrzanych słońcem dzikich ziół, dźwięk cykad. Tak....w kraju, który to oferuje moglibyśmy się osiedlić...W takim kraju moglibyśmy spędzać dłuższe i krótsze urlopy...

I właśnie dlatego po raz kolejny wygnało nas tam. Do kraju, w którym w zimowe dni słońce wita na bardzo krótko. Do kraju, gdzie przyroda jest piękna - ale też surowa i wymagająca. Do kraju, gdzie normalnym jest opad śniegu w środku czerwca. Właśnie dlatego w drugiej połowie listopada znaleźliśmy się tam. W kraju, który skradł nam nasze serca, w Norwegii.







Że nielogiczne? Cóż... człowiek to istota przedziwna. Lubiąca się umartwiać, utrudniać sobie życie. Sprawdzać jak daleko jest w stanie wyjść poza swoją strefę komfortu. Ma być łatwo i banalnie? Nuuudy, panie! Trzeba pojechać tam, gdzie zimny wiatr przenika przez wszystkie warstwy ubrań, gdzie deszcz albo śnieg zacina w twarz.

I gdzie człowiek z zachwytu ma ochotę krzyczeć.

21 listopada, z plecakami, władowaliśmy się do samolotu lecącego do Stavanger.
Samo miasto, choć urocze, nie było naszym głównym celem. Kilkanaście kilometrów dalej znajdował się Lysefjord, a nad nim jedna z większych atrakcji Norwegii - klif Preikestolen.
Decyzję co mieliśmy robić po dotarciu do niego, zostawiliśmy na później, uzależniając ją od dotychczasowego tempa marszu, pogody i chęci.
Pomysłów było kilka. Jeden: przejść do samego końca fiordu (42 km), tam, w wiosce Lysebotn, złapać prom, którym mieliśmy wydostać się do cywilizacji. Drugi - promem przedostać się na drugą stronę fiordu, uderzyć na szczyt Kjerag, wznoszący się na ponad 1000 metrów nad poziom morza i zobaczyć kolejną znaną atrakcję, kamień zaklinowany między dwiema skałami - Kjeragbolten. Trzeci - nie ryzykować, nie zapuszczać się tak daleko, bo jeśli prom nie przypłynie - będziemy w czarnej dupie. Bo innego sposobu, żeby się z końca fiordu wydostać w kierunku lotniska, właściwie nie ma.
Nad tym jednak na serio zaczęliśmy dumać dwa dni później. Na razie upajając się słonkiem, błękitnym niebem i zakładając na siebie kolejne warstwy ubrań (zimno, cholercia!) przy pomocy promu i autobusu kierowaliśmy się w stronę szlaku turystycznego prowadzącego do Preikestolen.

Tego dnia oczywiście tam nie dotarliśmy. Listopadowe dni w Norwegii są dość krótkie (wschód słońca koło 8.30, zachód o 16). Maszerując dotarliśmy tak daleko jak się dało, a następnie rozbiliśmy namiot. Też tam gdzie się dało:)
To jest w Norwegii fajne. Rozbić namiot  na jedną noc wolno praktycznie wszędzie, o ile jest gdzie.







Budzik zadzwonił tak jakoś w środku nocy. Tak naprawdę była siódma rano - ale do wschodu słońca była jeszcze ponad godzina. Pomimo puchowych śpiworów, kurtek, nie powiem, żeby ta noc była dla nas szczytem komfortu. Gdy zapaliłam czołówkę, sypialka zalśniła milionem lodowych igieł, Taaaa... Chciałaś babo przygodę - to masz :)
Potem było jeszcze zabawniej, gdy okazało się, że woda mineralna w butelce tak jakby zmieniła stan skupienia. To, że coś z niej wytrzęśliśmy do menażki, zawdzięczaliśmy omyłkowemu zakupowi wody gazowanej. Bez gazu przez noc zamarzłaby na kamień. Torebka po herbacie nie wyciągnięta od razu, przymarzła do menażki w ciągu dziesięciu minut. Sok jabłkowy w drugiej butelce również powoli zamieniał się w kruszon, co spowodowało u nas przypływ czarnego humoru: "mam ochotę przegryźć trochę tego pysznego soku" albo "jak fajnie ta woda szura w butelce" :)
Oczywiście posiadamy ogólnie taki wynalazek jak termos. I przez te wszystkie dni zastanawiałam się jakim cudem zrezygnowaliśmy z jego zabrania? Chyba mieliśmy wizję, że jakby co, to zatrzymamy się, odpalimy maszynkę i zrobimy gorącą herbatę w kubku.
W rzeczywistości nie było czasu na takie długie postoje. Dzień był krótki, plan mieliśmy dość ambitny i po prostu darliśmy do przodu.

Wróćmy jednak do poranka dnia drugiego, gdy po próbach oderwania przymarzniętej torebki herbaty (niepowodzenie), strząśnięciu szronu z namiotu, spakowaniu się, z lekka zesztywniali z zimna ruszyliśmy przed siebie.
Pogoda dalej nam dopisywała, choć wiedzieliśmy, że to ostatni taki dzień. Zeszliśmy z szosy na główny szlak i omijając liczne zamarznięte kałuże, strumyczki, strużki, robiąc w locie zdjęcia, szliśmy ku Preikestolen.






Przez moment łudziliśmy się, że o tej porze roku będziemy jednymi turystami. Klif  stanowi jednak atrakcję przez cały rok. Szczęśliwie nie tak dużą jak latem (widziałam zdjęcia, na których była ilość osób spokojnie podchodząca pod setkę, jak nie więcej). Gdy doszliśmy,oprócz nas było kilkanaście osób.













Co dalej? Dalej mieliśmy zejść w dół i idąc wzdłuż fiordu, po 10 kilometrach  dotrzeć do Bakken Gård. To farma, o tej porze roku zamknięta, na terenie której znajdowała się drewniana chata otwarta przez cały rok dla turystów. W niej,  za niewielką opłatą (pieniądze wrzuca się do specjalnej skrzynki) można było się przespać. Do przejścia niby nie było daleko. Ale pamiętając o krótkim dniu (a było już po dwunastej), o plecakach, z którymi szło się po prostu wolniej - trzeba było się spieszyć.






O ile na szlaku do Preikestolen mijaliśmy się z innymi ludźmi, tak po zejściu z niego dość szybko zrozumieliśmy, że jesteśmy zupełnie sami.
Szlak był bardzo urozmaicony. Były fragmenty leśne, wśród drzew obrośniętych grubą warstwą porostów, kamieni zielonych od mchu. Były momenty, gdzie maszerowaliśmy wzdłuż górskich jeziorek. Były też fragmenty idące płaskowyżem, gdzie drałowaliśmy po płaskich, wielkich głazach. To ostatnie miało już miejsce, gdy słońce chyliło się ku zachodowi. Nie wiedziałam, że światło może być tak ciepłe i tak czerwone. Zbocza otaczające fiord były mocno oblodzone, niebieskawe w odcieniu. Gdy padało na nie zachodzące słońce, skały przybierały fioletowy odcień.
Zachodzące słońce. Wschodzący księżyc. Skały. Ciągnący się aż po horyzont fiord. Zimno. Pustka. Pięknie.




Cały nasz marsz mocno spowalniał lód. Cóż, Norwegia wodą stoi. Jeziorek, rzeczek, strumieni, strumyków, strużek było tutaj mnóstwo. Przy minusowej temperaturze większość z tego zamarzła. Trzeba było bardzo uważać, bo nadepniecie na oblodzony fragment nawet małym fragmentem buta, od razu powodowało utratę przyczepności. Czasami trzeba było obchodzić całe lodowe pola. Jak się potem okazało był to mały pikuś w porównaniu z tym co się działo dzień później.

Ale nie uprzedzajmy wypadków. Na razie rozkoszujemy się zachodem słońca i stresujemy, że nie zdążymy przed zapadnięciem ciemności.
I nie zdążyliśmy :)
Szczęśliwie zeszliśmy już sporo w dół. Szczęśliwie ostatni fragment szlaku był oznaczony nie tak jak poprzednio, na kamieniach, tylko pachołkami, które w świetle czołówek było łatwiej wypatrywać. Dość szybko okazało się czemu tak. Otóż ostatni fragment szlaku prowadził przez mocno podmokły teren. Podmokły i nie do końca zamarznięty. Trzeba było przechodzić po przerzuconych dechach. Chwilami deski były mocno zanurzone w wodzie, jednak próba przejścia obok, szybko kończyła się powrotem na podtopiony szlak. Niewinnie wyglądające kępy traw nie oferowały żadnego oparcia i człowiek zapadał się w wodzie jeszcze głębiej. Biedny był Tibor z butami przed kostkę - dość szybko woda nalała mu się górą.
W totalnych ciemnościach dotarliśmy do chaty. Była rzeczywiście otwarta. W środku proste łózka, materace, kuchenka z gazem, obok sławojka. Znaleźliśmy nawet świece - więc była kolacja przy świecach. W menu zupa inspirowana kuchnią koreańską i podwieczorek w stylu angielskim. Czyli zupka chińska, herbata i ciastka :)




Rano zrobiliśmy małą burzę mózgów co dalej. Ostatecznie zwyciężyła opcja, że pchamy się na sam koniec fiordu. Plan był ambitny, bo to oznaczało, że musimy przejść ponad 30 kilometrów. Na szczęście ostatnie 12 kilometrów to była asfaltowa droga - taką można spokojnie iść z czołówkami po ciemku. Trzeba się było na nią tylko dostać przed zapadnięciem zmroku. Dodatkową niewiadomą była aura. Wiedzieliśmy, że po południu pogoda ma się zdecydowanie popsuć. Jednym słowem trzeba było wyciągać nogi.
Na początku było spoko. Niebo zachmurzone, ale sucho. Atrakcji wizualnych dostarczał nam szlak, który zszedł tak blisko nad fiord, że bliżej się nie dało. Następnie krótki fragment drogą i znów weszliśmy na szlak, który w tej części był szeroką, wydeptana, polną drogą. Niby lajcik. Gdyby nie to, że droga była nie mniej oblodzona niż dzień wcześniej skały. I gdyby nie to, że lód zaczął przykrywać coraz bardziej padający śnieg...










Warstwa śniegu powodowała, że pola lodu co i rusz nas zaskakiwały. W najlepszym razie kończyło się na poślizgu, o wiele częściej wywijaliśmy po prostu kozły.
Gdy już jako tako opanowaliśmy chodzenie, nauczyliśmy się w miarę rozpoznawać gdzie może kryć się lodowa pułapka, trasa weszła na wyższy level. Skończyła się droga.
Teraz sami musieliśmy wypatrywać, którędy wiedzie nasza trasa. Co bardziej uważni czytelnicy pewnie zauważyli na niektórych zdjęciach czerwone literki T wymalowane na kamieniach. To norweskie oznaczenie szlaku.
No właśnie. Na kamieniach. Może to oznaczenie sprawdza się latem, ale gdy pada śnieg - już średnio.
Co prawda kierunek był nam znany  i sprawę ułatwiały rozmieszczone wzdłuż trasy słupy wysokiego napięcia. Oznaczeń szlaku nie można było jednak ignorować i iść "na szagę". Cały teren doliny był mocno podmokły, z masą kałuż, jeziorek i niezliczonej ilości cieków wodnych. No i w ilościach strasznych lodu. To wszystko przykryte cienką warstwą śniegu. Na szczęście od czasu do czasu zamiast malunku na kamieniu, oznaczano czerwoną farbą drzewo. Od czasu do czasu stawiano charakterystyczne kopczyki z kamieni. Zdarzały się też pachołki - choć te zwiastowały zwiększenie ilości wody w podłożu.
 Nasze tempo drastycznie spadło. Gubiliśmy się, przewracaliśmy, szukaliśmy przejść przez strumyki i rzeczki, obchodziliśmy pola lodowe.
Niby nic strasznego się nie działo. Byliśmy ciepło ubrani, mieliśmy jedzenie, kuchenkę. Towarzyszące nam cały czas słupy dawały jakieś tam poczucie cywilizacji. Z drugiej strony byliśmy w totalnej głuszy, sami. O tej porze roku tym szlakiem nikt nie chodził. Zaczęła się walka z czasem, bo nie wyobrażałam sobie dalszej wędrówki po ciemku. Jak w świetle czołówki przechodzić przez lodospad? Jak po ciemku ocenić głębokość strumienia, znaleźć przejście przez lód?  Jak wreszcie w coraz bardziej zasypującym szlak śniegu odnaleźć właściwą drogę?









Widzicie na zdjęciu niżej cienką ścieżynkę wijącą się do góry? Musieliśmy zejść na dno doliny i wdrapać się po niej. Tam, u góry dochodziła do upragnionej szosy. Zdjęcie było zrobione o godzinie 15.40. Za dwadzieścia minut miało zacząć się ściemniać. Jak długa była jeszcze przed nami droga widać na kolejnym zdjęciu, zrobionym bez zooma.







Szczęśliwie zachód słońca nie oznaczał od razu totalnej ciemnicy, jeszcze z dobrą godzinę trwał zmierzch. To nas uratowało - udało się zejść do doliny i bijąc jakieś  rekordy prędkości wdrapaliśmy się pod górę. Ale udało się. Dotarliśmy do drogi i zaczęliśmy schodzić w dół, do Lysebotn.







W swojej naiwności sądziliśmy, że uda nam się może znaleźć jakiś sklep, nie mówiąc już o campingu czy innym przybytku do spania.
I gdy tak dziarsko maszerowaliśmy z coraz większą radością obserwując zbliżające się światła zwiastujące powrót cywilizacji, zatrzymał się obok nas quad. Na quadzie siedział Norweg i patrząc się na nas jak na zjawy spytał się co my tu do licha robimy. Na nasze tłumaczenia, że szukamy noclegu i że właśnie schodzimy z gór, zareagował jeszcze większym zdziwieniem. Hm. Zaczęliśmy sobie zdawać, że to co zrobiliśmy chyba  nie do końca było normalne.
Okazało się, że żadnego sklepu tu nie ma, camping jest o tej porze roku nieczynny, a nasz rozmówca jest jedną z pięciu na stałe mieszkających tu osób. Zaproponował nam nocleg za opłatą, a my po przeliczeniu naszych finansów przyjęliśmy propozycję.
I tak poznaliśmy Johana, ogrodnika- złotą rączkę, pracującego w Stavanger.
Dzięki temu nieoczekiwanemu spotkaniu nie dosyć, że mogliśmy zmyć  z siebie trzydniowy brud, że mogliśmy przespać się pod kołdrą, w ciepełku, to jeszcze zostaliśmy następnego dnia rano zawiezieni na prom i dostarczeni do Stavanger (sami tłuklibyśmy się dwoma autobusami). Norweg przechował również nasze bagaże, pożyczył swój mały plecak na czas włóczenia się po mieście, a wieczorem odwiózł na lotnisko.
Podczas naszej bytności z Johanem dwa razy spotykaliśmy jego znajomych. Gdy ten tłumaczył co my za jedni, że znalazł nas na drodze i skąd przyszliśmy, każdy wybałuszał na nas oczy, włącznie z tytułowym "are you crazy?"
Hm. Zdecydowanie to co zrobiliśmy nie było normalne :)

Przez te trzy dni przeszliśmy w sumie ponad 70 km, większość klucząc szlakami turystycznymi wśród skał, lodu i wody. Mieliśmy niezłego farta idealnie wpasowując się w okno pogodowe. Stavanger żegnało nas ulewnym deszczem; w górach na pewno dalej sypał śnieg.
Gdyby zamiast śniegu padał nam deszcz - nie przeszlibyśmy do Lysebotn. Wszystko, każdy kamień pewnie by pokrywał lód. Gdyby śnieg zaczął padać o jeden dzień wcześniej - też byśmy nie przeszli. Nie znaleźlibyśmy szlaku.
Norwegia przez te trzy dni pokazała nam kilka twarzy i każda miała swój urok.
Jak zwykle po tego typu eskapadach, przez pierwsze dni nie mogliśmy się odnaleźć w mieście. Było zbyt duże, zbyt hałaśliwe, brudne i kanciaste. Raził widok z okna pełen szaro burych bloków. Przed oczami przewijały się obrazy pełne przestrzeni i ciszy.
Norwegio, tęsknimy.



.

środa, 18 listopada 2015

Bieg Niepodległości

Bieg Niepodległości
Sezon startowy w tym roku uważam za zamknięty! Zamknęłam go Biegiem Niepodległości, jak pewnie wiele osób.
W momencie zapisywania się na niego (zrobiłam deal z małżonkiem: ja startuję 11 listopada, on - w Mikołajki) nawet pałętało mi się po głowie, że może siłą rozpędu z całego sezonu wykrzesam siły na jakąś malusieńką życiówkę. Ot, tyle, żeby chociaż ten ogonek sekundowy uciąć z mojego najlepszego wyniku na dychę (46:01). Wybieganego zresztą na tym samym biegu dwa lata temu.
Jakiekolwiek szanse pogrzebałam wyrypą rowerową. No nie da się przejechać w trzy dni 280 kilometrów i po 24 godzinach przerwy świeżutkim jak szczypiorek pomknąć dziesięć kilometrów. Dziwne, nie?
W sumie to i tak dobrze, że nie wyszedł nam pierwotny plan: ponad 500 km w cztery dni :P

Tak więc stając na starcie Biegu Niepodległości większych nadziei sobie nie robiłam. W udach miałam potworne zakwasy. Widać było, że  sprawę będzie też utrudniał wiatr, w tym dniu w porywach dość silnie wiejący.
Żalu jakiegoś czułam. Z tegorocznego sezonu jestem bardzo, bardzo zadowolona. Jazda po Roztoczu było fajną przygodą i na pewno bym z tego nie zrezygnowała.
Poza tym Bieg Niepodległości biegnie się nie tylko dla życiówek. Tylko tutaj ma się okazję być częścią wielkiej, biegowej biało- czerwonej flagi. Tylko tu można usłyszeć z kilku tysięcy gardeł Mazurek Dąbrowskiego.
Na aferę związaną z grafiką na koszulkach litościwie spuszczę zasłonę milczenia. W końcu to 11 listopada.

Ruszyłam w trzeciej fali. Na drewnianych nogach. Szczęśliwie te, pomimo zmęczenia,  po kilometrze w miarę załapały czego od nich wymagam.
W porównaniu z biegiem sprzed dwóch lat dało się odczuć większą liczbę biegaczy- co chwilę musiałam zmieniać rytm kroków, żeby kogoś wyminąć albo na kogoś nie wpaść.
Zezowałam oczywiście na Garmina co mi tam wychodzi z tempa. Niestety rumakowanie skończyło się po trzecim kilometrze. Zegarek oświadczył, że zgubił satelity. Nie odnalazł ich już do końca - tak więc resztę dystansu biegłam na totalnego czuja. Jak się potem okazało znalezienie czujnika tętna w tym dniu też Gacka przerosło. Znaczy w końcu wybzyczał mi, że odnalazł. 10 minut po przekroczeniu linii mety :)






Po zawrotce na piątym kilometrze. zgodnie z przewidywaniami,  zmorą stał się wiatr wiejący teraz w absolutnie złym kierunku. Starałam się za bardzo nie myśleć o flagach na latarniach, które powiewając, bezlitośnie wskazywały, że biegnę po wiatr. Starałam się chować za plecami innych biegaczy, ale nie biegło mi się za dobrze.
Pod koniec wypatrzyłam moich chłopaków stojących na poboczu (w tamtą stronę rodzinkę przegapiłam, teraz gdy stawka się trochę rozciągnęła, udało się w porę ich spostrzec), przybiłam piąteczki i przy dopingu dzieci (maaaama! maaamaaa! maaamaaa!) i męża (dajesz, Aga!) pobiegłam ku mecie. Pamiętam tylko plecy dziewczyny przede mną i myśl w głowie, że pie..dolę, nie gonię. A potem zmieniłam zdanie i tuż przed samą metą ją wyprzedziłam:)
Zegarek szczęśliwie czas mi zmierzył. 46:10. Jak na moje zmęczenie i warunki - mega.
Szybko odebrałam medal i poszłam w kierunku miejsca, w którym umówiłam się z rodziną. Tibor miał moje ubranie i kurtkę. To nie był najzimniejszy dzień jak na listopad, ale wiatr i przelotny deszczyk skutecznie wychładzały - a jak byłam ubrana na bieg, widać na zdjęciu powyżej.
Następne 40 minut spędziłam czekając i marznąc :) Na szczęście obok była knajpa, do której wskakiwałam, żeby się ogrzać. Musiałam wyglądać dość żałośnie, bo mi nawet koc zaproponowano:) Próbowałam z pożyczonego telefonu ściągnąć małżonka, ale nic to nie dało. Pewnie w gwarze i hałasie nie słyszał dzwonka.
Szczęśliwie w końcu doczekałam się chłopaków, a wraz z nimi upragnionych ubrań.







Chwilowo nie biegam. Muszę się trochę zresetować jednak. Co nie znaczy, że nic się nie będzie u mnie działo. Będzie, będzie - już pod koniec tygodnia mamy zamiar zafundować sobie (znaczy mąż ze mną) następną przygodę. I mam nadzieję, że przywiozę zdjęcia powodujące opad szczęki :)



środa, 11 listopada 2015

Wyrypa 3.0 od Rzeszowa do Jarosławia

Wyrypa 3.0 od Rzeszowa do Jarosławia
Droga do Leżajska minęła bez żadnych przygód. Licznych przystanków i zastanawiania się nad mapą czy jedziemy dobrze i gdzie w ogóle jedziemy nie liczę :)




Jechaliśmy głównie drogami, staraliśmy trzymać się tych mniej uczęszczanych, czasem zagłębialiśmy się w las, czasem jechaliśmy przez wsie. Drogi raczej o dobrej nawierzchni, choć zdarzały nam się i takie kwiatki:



Zabawa tak naprawdę zaczęła się za Leżajskiem, do którego dotarliśmy tuż przed zachodem słońca. Po krótkim przystanku na stacji benzynowej, której okolice przypominały klimatem Hitchcocka,



męska część naszego teamu zadecydowała, że jedziemy dalej i noclegu zaczniemy szukać w miejscowości Kuryłówka. Oczywiście zanim tam dotarliśmy zrobiła się czarna noc.
Nasze podpytywanie w wiejskim sklepie usłyszał chłopak mieszkający nieopodal i zaproponował pomoc. Pokazał skrót, dzięki któremu w tych ciemnościach dotarliśmy do sąsiedniej wioski, Ożanny. Tam z racji pobliskiego zalewu, była baza noclegowa.
Niestety odbijaliśmy się od drzwi do drzwi. Pokoje na wynajem działały raczej w sezonie i ludzie odmawiali tłumacząc się nieogrzewanymi pomieszczeniami, brakiem przygotowania lub zupełnie nikogo nie było na miejscu. Możliwe, że część się bała słysząc męski głos - do części osób dzwoniliśmy telefonicznie.
Zaczęło się robić zabawnie. Do wyboru mieliśmy albo powrót w świetle czołówek do Leżajska, od którego dzieliło nas z dobre 10 kilometrów, albo nocleg pod gołym niebem.
Do kolejnej osoby zadzwoniłam ja. Pani już rozmawiała z którymś z chłopaków, ale tym razem słysząc w słuchawce kobiecy głos, zgodziła się przenocować w domku.
Domek był nieogrzewany, a od zimnych ścian ciągnęło ostrym, chłodnym powietrzem. Powiedziałabym nawet, że na zewnątrz było przyjemniej - ale prognozy mówiły o opadach deszczu w nocy. Ubraliśmy się w prawie wszystko co mieliśmy, zakopaliśmy się w śpiwory i noc była całkiem przyjemna. Małżonek orzekł, że było mu nawet za gorąco i w nocy nawet zdjął z siebie czapkę i rękawiczki :)

Następnego dnia w lekko wilgotnym powietrzu, mokrym asfaltem pomknęliśmy ku Biłgorajowi. Tam zrobiliśmy przerwę na drugie śniadanie w hotelowej  Restauracji Sitarskiej i popedałowaliśmy dalej, do Zwierzyńca, dzień kończąc w Suścu.
W Biłgoraju zaserwowano nam pyszną jajecznicę - choć oficjalnie nie było jej w menu. Próbowałam obłędnego cebularza i jadłam najsmaczniejszy chleb na świecie wypiekany na miejscu. Mniam!



Była to swego rodzaju rozpusta kulinarna - ale jak się potem okazało bardzo potrzebna. Drugi dzień naszej wycieczki był długi (zrobiliśmy około 105 km), a trasa była bardzo zróżnicowana.
Tego dnia mieliśmy pełen przegląd pogodowy: od mglistego i straszącego przelotnymi deszczami poranka, przez słoneczną i ciepła resztę dnia, aż po bezchmurny wieczór czarujący niebem usłanym milionem gwiazd. Jechaliśmy i drogami asfaltowymi i leśnymi duktami, nie rzadko pchając rowery przez potężne piachy.

Teraz będzie duża porcja zdjęć:











Jak się okazało prawdziwą przygodę zafundowaliśmy sobie na koniec. Co prawda pomni naszych przygód z noclegiem dnia poprzedniego, odpowiednio wcześniej telefonicznie załatwilismy nocleg w Suścu. Jednak do miejscowości trzeba było najpierw dotrzeć. Oczywiście zanim tak się stało - zaczęło się ściemniać.
Pomimo zachodu słońca postanowiliśmy nie zmieniać naszej koncepcji i ostatnią część trasy pokonać skrótem, szlakiem turystycznym przez las.
Wyglądało to mniej więcej tak:




Proszę nie regulować odbiorników. Tyle widziałam w świetle czołówki: odblaski na kurtce i sakwach męża jadącego przede mną.
Najgorsze nie było to, że nie widziałam nawierzchni, po której jadę i wielokrotnie byłam nagle zaskakiwana przez piach, na którym rower mi tańczył. Najgorsze były gałęzie. Człowiek w mikrym świetle zauważał je w ostatniej chwili i naprawdę trzeba było uważać, żeby sobie oka nie wybić.
Skrót udało się pokonać bez żadnych strat i koło siódmej wieczorem zameldowaliśmy się u przesympatycznej pani, która zaprowadziła nas do - tym razem - ogrzewanego pokoju :)

Następnego dnia musieliśmy zagęścić ruchy. Prognozy były nieubłagane: koło 14 miało nastąpić załamanie pogody. Chcieliśmy o tej godzinie znajdować się w Jarosławiu (nazwa miejscowości jakże na czasie :P), skąd pociągiem chcieliśmy dotrzeć do Rzeszowa.
W porównaniu z dniem poprzednim, ten był chwilami dość nudny. Szczególnie fragmenty obfitujące w długie, aż po horyzont proste. Pewnych atrakcji dostarczał mi wózek od tylnej przerzutki w rowerze. Najprawdopodobniej przez skrzywiony - nie wiem kiedy i nie wiem w jakich okolicznościach - hak. Co to oznaczało w praktyce? W praktyce zostałam pozbawiona części przełożeń. Nie mogłam ani z przodu zrzucać łańcucha na najniższą tarczę, ani z tyłu zrzucać na najniższe biegi. Wózek zaczynał wtedy trzeć o szprychy. Przy obciążonym sakwami rowerze  nawet lekkie uszkodzenie mogło się skończyć po prostu pękaniem szprych.
Wiecie jak się pokonuje 10% podjazd w takich warunkach?
Szybko :)
Brzmi zabawnie - ale to dla mnie była jedyna metoda. Musiałam na tyle się rozpędzić, żeby na tych przełożeniach, które mi zostały być w stanie kręcić pod wzniesienia. Myślę, że moje mocno obolałe nogi to głownie efekt tych paru podjazdów.








Na tyle znudziły nas te długie proste, że pomimo wiszącego nam nad głowami deszczu, postanowiliśmy trasę lekko zmodyfikować i  ku przygranicznym Wielkim Oczom pojechaliśmy bardziej bocznymi drogami.




Jak widać na jednym ze zdjęć pojawiła się prześwitująca między drzewami stara cerkiew. Takich cerkwi minęliśmy na naszej trasie parę, pewnie jeszcze więcej ominęliśmy gdzieś bokiem. Część z nich jest restaurowanych, część została przerobiona na kościoły rzymskokatolickie ( i te są w najlepszym stanie). Ale są też takie rozpadające się, zapomniane. Ostatni świadkowie minionych czasów, życia, które już nie wróci.
Mój stosunek do religii jest jaki jest - jestem ateistką. Ale w tych przycupniętych, niszczejących starowinkach cerkiewnych jest coś wzruszającego, co chwyta za serce.
Na zdjęciach poniżej jest niszczejąca cerkiew w Miękiszu Starym.





Ostatnie kilometry dzielące nas od Jarosławia przejechaliśmy nieciekawą ruchliwą drogą, wśród smrodu spalin mijających nas ciężarówek. Na opłotkach miasta zaczął kropić deszcz, a oczekiwanie na pociąg na dworcu umilał już nam jednostajny szum deszczu.




Podczas trzech dni zrobiliśmy około 280 kilometrów. W porównaniu z zeszłym rokiem było o wiele cieplej. Małżonek pedałował nawet w krótkich spodenkach. Mam wrażenie, że więcej trasy pokonywaliśmy drogami. Trochę mi zabrakło elementu przygody, której rok temu dostarczył nam chociażby Słowiński Park Narodowy.
Czy to znaczy, że nasz wyjazd mi się nie podobał? Absolutnie nie. Jechaliśmy przez naprawdę ładne tereny, mieszkańcy mijanych przez nas wsi z zaciekawieniem i sympatią patrzyli na trójkę spóźnionych turystów. Hitem nr 1 był pan, który na widok trójki rowerzystów powiedział dzień dobry, po to by kilka sekund później powiedzieć do widzenia, gdy go minęliśmy:)
Mam też wrażenie, że Polska B przestaje być B. Jechaliśmy momentami drogami kategorii... a cholera wie czy one w ogóle miały jakąś kategorię, a nawierzchnia była o niebo lepsza od "siódemki" prowadzącej do Gdańska. Wsie były zadbane, na każdym kroku widać było  nowe domy, domy w budowie. Co i rusz natykaliśmy się również na tablice informujące o inwestycjach współfinansowanych przez Unię Europejską. Dzieje się.
Podczas jednego z przystanków, Piotr zagaił sprzedawczynię w wiejskim sklepie. Że ładna okolica i wieś zadbana. Pani spojrzała się na niego jak na wariata. Zadbana? Eeee, nieee. Krawężniki są krzywe.
Jeśli ludziom przeszkadzają takie rzeczy - to naprawdę - jest dobrze :)

A teraz czas na odpoczynek. I planowanie przyszłorocznej wyrypy:)

Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger