środa, 27 marca 2013

Poranny trening

Miałam w planach wyjście wczoraj wieczorem na pierwsze potruchtanie po Półmaratonie. Dzieci jednak wyjątkowo długo szły spać, a ciemność za oknem była wyjątkowo odpychająca. Postanowiłam przełożyć to na ranek: nastawić budzik i myknąć zanim rozpocznie się ceremoniał szykowania do pracy/przedszkola/szkoły. Będzie wtedy już jasno, może jakieś słonko wyjdzie?
Plan był genialny. Jest tylko jeden problem: zapomniałam o nim :))
Nic straconego, dzieciaki jakby wyczuwając, że matka działa ciała, zafundowały mi sport ekstremalny pod postacią odprowadzania do placówek oświatowych.
Czasem takie wyjścia są czystą przyjemnością, powtarzalne i nudne. A czasem robi się z tego bieg przełajowy, podnoszenie ciężarów, slalom i nie wiadomo co jeszcze w jednym.

Dziś był taki dzień.

Dziecko nr 1 i nr 2 zamiast się ubierać uprawiały zapasy na łóżku. Ja generalnie  chętnie zabiorę dziecko nr 1 do szkoły w samych majtkach i jednej skarpetce, a dziecko nr 2 w górze od piżamy i gołą pupą - ale może niekoniecznie przy minusowej temperaturze za oknem.
Dziecko nr 3 leczące resztki zapalenia oskrzeli postanowiło urządzić strajk i odmówiło w ogóle zdjęcia piżamy. Dla podkreślenia swojego nastawienia do pomysłu ubrania się i wyjścia gdziekolwiek przykleiło się do mnie bardzo szczelnie. Próba robienia kanapek do szkoły z wiszącymi u szyi piętnastoma wyjącymi kilogramami - bezcenna, ale zakończona niepowodzeniem. Brakowało jednak jednej ręki. Kanapki kończę mając piętnaście kilo dziecia wyjące u stóp.
Ubieramy się w kurtki. Dziecko nr 2 nawet sprawnie się ubiera. Dziecko nr 1 jest w fazie strzelania focha o wcześniejsze rozdzielenie go z bratem na łóżku i wysłanie do drugiego pokoju w celu założenia spodni. Dziecko nr 3 zmienia zdanie. Jednak się ubierze. Ale siam, siam, SIAM!!!!
Wychodzimy. Dziecko nr 3 odmawia chodzenia. Przysiad. Piętnaście kilo w górę. Winda. Garaż. Przysiad. Piętnaście kilo w dół. Pakujemy drobiazg do samochodu. Dziecko nr 3 wyje, bo chciało wejść jako pierwsze. Zagłusza mi czujniki parkowania - a tu z prawej ściana i motocykl męża  z lewej samochód sąsiada, z tyłu samochód sąsiada. Udało się bez strat w sprzęcie. Jedziemy. Dziecko nr 3 dalej wyje i puszcza bańki nosem.
 Dojeżdżamy pod przedszkole -wysiadka. Przysiad. Piętnaście kilo w górę. Wbieg po schodkach z obciążeniem. Przysiad. Piętnaście kilo w dół. Pomagam rozebrać się dziecku nr 2. Pa, pa. Cmok.cmok. Przysiad. Piętnaście kilo w górę (dziecko nr 3 dalej odmawia użycia nóg). Idziemy w kierunku szkoły. Samochód zostawiam pod przedszkolem - to tylko 300 metrów dalej. Głowa dziecka nr 3 zasłania mi pole widzenia. Potykam się o coś, próbuję złapać równowagę i nie wygrzmocić się z najmłodszym. Co to?
A - nie widząc gdzie idę i co mam przed nosem podcięłam dziecko nr 1 a następnie się o nie potknęłam.
Idziemy dalej. Ręce robią mi się do kolan. Przysiad. Piętnaście kilo w dół. Może jednak skorzystasz z nóżek? Udaje się! Na jakieś pięć metrów... Przysiad. Piętnaście kilo w górę. Szkoła.. Zbieg po schodkach do szatni. Przysiad. Piętnaście kilo odkładam na ławeczkę - pomagam się rozebrać dziecku nr 1. Przysiad. Piętnaście kilo górę. Slalom pomiędzy dzieciakami, wbieg po schodkach. Cmok, cmok, pa pa. Wychodzę. Zbieg po schodkach. Przysiad. Piętnaście kilo w dół. Może jednak....? Przysiad. Piętnaście kilo w górę. Wracam w kierunku samochodu. Jeszcze jedna próba. Przysiad. Pietnaście kilo w dół. Wiesz synku, że masz nóżki? Sukces! Na całe 6 metrów. Znów idą gilowe bańki nosem. Przysiad. Piętnaście kilo w górę. Wreszcie samochód. Wracamy. Garaż. Parkowanie. Wysiadka.
Tak, zgadliście: przysiad, piętnaście kilo górę. Jak dobrze, że ludzie wymyślili windy!
Dom!

niedziela, 24 marca 2013

8. Półmaraton Warszawski

8. Półmaraton Warszawski
Cały biegaczkowy świat na swoich blogach i FB żyje dzisiejszym Półmaratonem Warszawskim - więc i ja nie będę wyjątkiem ;)
Wczoraj wieczorem zostały odebrane pakiety startowe, w skład którego wchodziła koszulka okolicznościowa, masa ulotek, próbki różne, chip i numer startowy.
Wieczorem mężem i znajomym udaliśmy się do koleżanki, również startującej, na pasta party (ta obcojęzyczna nazwa tłumaczy się na polskie "żremy makaron do oporu").



Miałam do startu podejść na luzie - bo kontuzja, bo nigdy nie biegałam i tak dalej. Ale powiem szczerze, że trudne to było do zrealizowania, gdy małżonek ze znajomym non stop pytlowali o obstawianym czasie, założeniach, analizowali swoje poprzednie biegi. Gdy mąż zaczął się bawić w trenera i zaczął sypać dobrymi radami - co mam robić na początku, a co na końcu, jak biec jak nie biec - pękłam i zaczęłam się zastanawiać nad czasem w jakim zdołam pobiec.
Hm. Do tej pory mój najdłuższy dystans, 15 km zrobiłam w 1,5 godziny z groszami. W średnim tempie 6,05 min/km. Co sugerowało, że 21 km zrobię w dwie godziny z kawałkiem. No ale wtedy biegłam po parku, po śniegu, nierównościach - więc może jednak pobiegnę teraz szybciej? Ale walcząc z moją bolącą nogą w ostatnim czasie moje bieganie było mizerne....Jednym słowem wiedziałam, że nic nie wiedziałam. Postanowiłam ustawić się w strefie na 2:10, z cichą nadzieją, że pójdzie mi lepiej. W zegarku ustawiłam sobie wirtualnego partnera na ostrożne tempo 5:55 - czyli zegarek miał mnie informować kiedy zwalniam za bardzo, a kiedy biegnę szybciej od ustawionego tempa
W okolice startu przyjechaliśmy wcześnie (znaczy ja, mój maż i znajomy), żeby znaleźć w miarę dobre miejsce do zaparkowania. Poszliśmy sobie obejrzeć okolice startu i mety. Robiło to na mnie wszystko wrażenie - i ten gęstniejący z każdą chwila tłum ludzi. 
Było dość chłodno, ale na moment startu wyjrzało słońce. Było niesamowicie: ten kolorowy wielotysięczny tłum, muzyka, doping prowadzonych, prześliczna panorama Warszawy. Czułam się częścią czegoś naprawdę fajnego.
Ruszyłam dość ostrożnie, pamiętając rady męża, ale na następnych kilometrach przyspieszyłam  Zegarek mi powiedział, że biegnę szybciej od ustawionego tempa - i tak już zostało do końca. Chyba się nie doceniłam;)
Biegło mi się dobrze. Wzdłuż trasy kibicowali nas ludzie. Ponieważ na numerze startowym są wydrukowane imiona- zdarzył mi się doping imienny od zupełnie obcej osoby. To było miłe.
W trakcie biegu miałam przez pewien czas wątpliwości czy nie ubrałam się jednak za grubo (miałam koszulkę termiczną z długim rękawem, bluzę do biegania i na to koszulkę techniczną z krótkim rękawem, która jako element mojego stroju wpadła w ostatniej chwili: promowałam na niej kwietniowy maraton w Łodzi. Moje dylematy co do stroju zniknęły  gdy skręciliśmy w ulicę Belwederską i dmuchnęło ostrym wiatrem: z miejsca zaczęłam się cieszyć, że mam na sobie tyle warstw. Ulicy Belwederskiej nie dało się też zapomnieć z innego powodu: ostrego podbiegu. Oj, taka górka na piętnastym kilometrze dała w kość! Na szczęście potem było już płasko, a nawet lekko z górki i postanowiłam przyspieszyć. Uznałam, że jeśli do tej pory nie umarłam, to jest szansa, że dobiegnę na metę żywa i mogę wycisnąć z moich nóg co jeszcze zdołam. 
I właśnie ten moment, gdy matka zaczęła wypruwać sobie flaki, dziecko nr 1 wybrało sobie na  próbę pogawędki. I uparte było - bo komórka w mojej kieszeni chyba ze trzy razy dzwoniła (Mamusiu! Dzwoniłem do Ciebie, ale nie chciałaś ze mną rozmawiać. Dziecko drogie - ja BIEGŁAM!)
Chyba dobrze rozłożyłam siły, bo na ostatnich kilometrach częściej wyprzedzałam niż byłam wyprzedzana. Miałam mały kryzys - w okolicach 18 km: wbiegaliśmy na Most Poniatowskiego, widać było z daleka Stadion Narodowy, koło którego była meta. Myślałam, że ten most nigdy się nie skończy. A potem zakręt. I jeszcze jeden. I stadion tuż, tuż - a my jeszcze nie wbiegamy na błonia. A nogi robiły się coraz cięższe i cięższe. Wreszcie - widzę bramkę mety. I jednocześnie czuję jak lekko zaczyna robić mi się słabo. No nie! Jeszcze tego brakowało, żebym na jakieś 150 metrów przed metą zemdlała! Nie pamiętam już czy lekko zwolniłam  czy zmobilizowałam się wewnętrznie, czy pomógł doping męża, który przybiegł przede mną i darł się, żebym dawała. Do mety dobiegłam. Ze zmęczenia za pierwszym razem nie trafiłam w guzik wyłączający stoper w zegarku. Odstałam swoje po pamiątkowy medal i nieświadomie dokładnie omijając wszelkie punkty żywieniowe, powlokłam się w kierunku męża. Znajomy też przybiegł, więc poszliśmy w kierunku auta. W międzyczasie okazało się, że ze zmęczenia zapomniałam również o czipie, który powinnam zwrócić do specjalnego pojemnika (pojemnik był gdzieś w okolicach punktów, gdzie wydawali jedzenie). Był plan, że się przebierzemy i ruszymy go oddać ale po dotarciu do samochodu nikomu się nie chciało drałować z powrotem. Mam nadzieję, że organizatorzy mi wybaczą.

Ach - zapomniałam o najważniejszym - o czasie: udało mi się pobiec poniżej dwóch godzin: 1:58:48! Jestem z siebie dumna! Ostatnie kilometry leciałam w trupa schodząc poniżej 5 min/km - z czego też jestem dumna, bo robiłam to mając już kilkanaście kilometrów w nogach. 
Mąż nabiegał 1:43:05.







Wiecie co: fajnie było, choć może z mojej miny na zdjęciu nie można tego wyczytać :)


piątek, 22 marca 2013

Wszystko postawione na głowie ;)

Wszystko postawione na głowie ;)
Na półmaraton zapisałam się spontanicznie. W planach miałam 10 km w kwietniu w Łodzi. O zawodach na dłuższe dystanse nie myślałam - a tu łup!
Potem wszystko się chwiało z powodu mojej kontuzji, kwestii opieki nad chłopkami - ostatecznie obie kwestie zostały rozwiązane.
Był moment, że zapowiadało się, że musimy przebiec w max niewiele powyżej 2 godzin (mąż to z palcem w nosie zejdzie poniżej 2 godzin, ja raczej nie), żeby zdążyć odebrać dziecko nr 1 z biwaku zuchowego ;) Biwak nam wypadł z przyczyn zdrowotnych.
Wiosna też postanowiła stanąć na głowie i 19 marca, na dwa dni przed końcem zimy, truchtałam sobie z mężem w takich warunkach:


Dziś świat wygląda jeszcze lepiej - bo przez ostatnie dwa dni sypało i to bynajmniej nie kwieciem z kwitnących jabłoni :/

22 marca

Cóż - za mało było tego wszystkiego na opak - dołożył jeszcze mąż. Ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu:)
Tydzień temu pojechał w sprawach rodzinnych do Budapesztu. Nie przepuścił takiej okazji - poszedł na miejscu biegać. Był zachwycony - sam Budapeszt jest prześliczny  a tu dodatkowo pomyśleli o biegaczach: tartanowe ścieżki  oznaczenia kilometrowe. Małżonek wrócił tak napalony, że zasiadł przed kompem i zaczął szukać jakiegoś biegu w stolicy Węgier. 
I znalazł.
Tak więc - nie mając jeszcze przebiegniętego pierwszego w życiu półmaratonu  jestem już zapisana na następny :))) Termin: 21 kwietnia.
Mam nadzieję, że do tej pory wiosna przypomni sobie o nas, bo mąż snuje jakieś plany o pojechaniu na miejsce motocyklem - aaaaa.

Ja Budapeszt bardzo lubię, mam do niego duży sentyment - bo tam się zaręczyliśmy :)


Tak wyglądał Budapeszt w październiku 2004 roku

poniedziałek, 18 marca 2013

Eeee - gdzie ta wiosna??

Eeee - gdzie ta wiosna??
Zacznę od wiadomości dla mnie dobrej: noga się naprawiła! Nie wiem co podziałało: wyginanie mojego ciała na wszystkie strony przez fizjoterapeutę, magiczny różowy plasterek na nodze, ćwiczenia wzmacniające  czy wszystko na raz. Ale nie boli!
Powrócił więc temat półmaratonu, który spisałam już na straty. Udało mi się zorganizować jedną z babć do opieki nad chłopakami.
Pal diabli czas - zresztą w ile bym nie przybiegła -to będzie mój najlepszy wynik :)). Chciałabym po prostu przekroczyć linię mety i zobaczyć, że się da, bo na razie to dla mnie dystans niewyobrażalny.
Od chwili gdy pod wpływem impulsu znalazłam się na liście uczestników (a był to styczeń), w głowie przewijały mi się różne wizualizacje mnie biegnącej. W otoczeniu zielonej mgiełki na drzewach (przecież to końcówka marca, wiosna, no). W krótkim rękawku i getrach (bo to koniec marca, ciepło już będzie).
Ze dwa tygodnie temu pogoda pozachęcała ciepełkiem - nawet poszłam potruchtać w getrach 3/4 świecąc gołymi łydkami, pomimo, że dookoła resztki śniegu, a ludzie poopatulani (no dobra: tak naprawdę te getry to założyłam, bo długie były w praniu, a moja kolekcja ubrań do biegania jest bardziej niż skromna. Ale temperatura w słońcu była bardzo przyjemna i zimno mi nie było). Mnóstwo ludzi oglądało się za mną - choć nie jestem pewna, czy to ze względu na te moje łydy, czy jedyne w swoim rodzaju połączenie kolorystyczne czerwonych długich skarpet w czarno białe kółka oraz czarnych butów z oczojebnymi żółtozielonymi podeszwami i sznurówkami. Wierzcie mi: połączenie było....piorunujące :)))

Tak więc aura pomachała przed nosem ciepełkiem, nadchodzącą wiosną, a potem...a potem pokazała figę z makiem. I wychodzi na to, że za tydzień żadna zielona mgiełka, krótkie rękawki - tylko śnieg, czapka i zimowa bluza.
Muszę zacząć moje wizualizacje od nowa :)



17 marca - ku pamięci

piątek, 8 marca 2013

walka z nogą ciąg dalszy

walka z nogą ciąg dalszy
Cóż - nie będę oryginalna. Lewa noga dalej pobolewa. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują na sprawy przeciążeniowe. Przejrzałam swoje statystyki na Endomondo i... cóż, wcale się nie dziwię, że skończyło się tak jak skończyło:


W listopadzie zaczęłam biegać. dystans: 17 km z groszami. W grudniu wybiegałam już blisko 75 km. W styczniu ponad 90.  Jednym słowem sama prosiłam się o kontuzję, endorfinki oblepiły mi za bardzo zwoje mózgowe ;)
Drogi czytelniku/czytelniczko. Jeśli właśnie jesteś początkującym biegaczem, oprzyj się pokusie zbyt szybkiego zwiększania ilości treningów. Bo to może boleć.

Luty i marzec mijają mi na próbach leczenia kontuzji. Coś tam sobie pobiegnę (bo nowe buty, cudownie lekkie i samobiegające;) korcą- ale widać jak to wygląda:)
Zaprzyjaźniłam się z chłodzącym kompresem żelowym, ćwiczeniami wzmacniającymi (jak zobaczycie gdzieś wariatkę, która idzie na pietach - to pewnie będę ja) i rozciągającymi.
I odnowiłam znajomość z fizjoterapeutą. Wczoraj byłam na seansie: moje mięśnie w łydce zostały powygniatane na wszystkie strony. Ja zostałam powyginana i  porozciągana w każdą możliwą stronę. Oprócz tego odbyła próba ustawienia mi miednicy, albowiem wyszło, że mam ją z lekka zwichrowaną - co też mogło się przyczynić do moich kłopotów.
A i i znów świecę różową taśmą. tym razem z przodu nogi :)

Planowany półmaraton... wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że nie tym razem. Oprócz moich kłopotów mięśniowych doszedł inny: najzwyczajniej w świecie nie mamy z kim zostawić dzieciaków.

A na zakończenie pokażę Wam filmik, który wynalazł mój znajomy: o taka idea biegania - po prostu przed siebie, gdzie oczy poniosą bardzo do mnie przemawia. I te widoki!






Sarah Ridgway - Mountain runner from Polished Project on Vimeo.
Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger