środa, 30 września 2015

Berlin is yours! Część 2

Berlin is yours! Część 2
Stałam  w tłumie kilkudziesięciu tysięcy osób, w jednym z bardziej licznych sektorów oznaczonych literką F (czasy od 3:50 do 3:30). I marzłam. Poranek był dość chłodny. Podskakiwałam w tłumie i głowiłam się po cichu jak ja mam, kurczę biec. Z myślenia nic mi nie wyszło. Doszłam więc do wniosku, że zobaczę co będzie po pierwszym kilometrze.
Wreszcie wystrzał startera, widać żółte balony ulatujące w niebo - znak, że 42 maraton berliński właśnie się zaczął i...i nic. Zanim przekroczyłam linię startu minęło z dobre 15 minut. Biegacze są wypuszczani w trzech falach - ja ruszałam w drugiej. Starałam się biec w komfortowym tempie, ale było to dość trudne ze względu na ilość ludzi. Było strasznie tłoczno.
Pierwszy kilometr wyszedł mi w 5:08. Piąte przez dziewięćdziesiąte majaczyło mi się w głowie, że to tempo podobne do tego jak w Paryżu. Uznałam, że będę takie tempo trzymać.
I tak sobie biegłam, cały czas starając się lawirować wśród ludzi, unikać łokci i starać się trzymać niebieskiej linii atestacji.
Nagle zrobiło się zdecydowanie tłoczniej. Szybko zrozumiałam czemu: przede mną pojawiła się grupa biegnąca z zającami na 3:45. Szczęśliwie przed sobą zobaczyłam jaskrawą koszulkę z imieniem Szczepan. Szczepan, jak głosił napis na plecach, był dodatkowo strażakiem i bardzo zgrabnie wynajdywał luki pomiędzy ludźmi, przeciskając się do przodu. Złapałam się pleców krajana i za nim przeciskałam się przez tłumek. Nawet całkiem dobrze mi się biegło, choć miałam wrażenie, że chyba ciut szybciej niż moje wcześniejsze tempo. Garmin za moment potwierdził moje przypuszczenia i wybzyczał 4:56. Oj! Uznałam, że jak na czwarty kilometr, to jednak dla mnie ciut za szybko i z żalem pożegnałam pana strażaka (sprawdziłam sobie potem w wynikach - mój chwilowy zając ukończył bieg z czasem 3:29). Biegłam dalej, a kolejne międzyczasy zaczęły się zbliżać do granicy pięciu minut. Przestawiłam sobie zegarek tak, żeby pokazywał średnie tempo i uznałam, że postaram się biec tak, żeby średnia utrzymała się na 5 min/km. I dalej sobie biegłam, starając się trzymać  linii pokazującej przebieg trasy. Niestety, w dalszym ciągu ze względu na ilość ludzi i to, że większość z nich biegła wolniej ode mnie, musiałam wykonywać niekończące się slalomy. Myślę, że to głównie spowodowało, że wskazania zegarka z oznaczeniami kilometrów na trasie zaczęły się coraz bardziej rozjeżdżać (pod koniec różnica wynosiła aż 500 metrów).
W miarę upływu kilometrów zrobiło się ciutkę luźniej, a mnie kolejne kilometry zaczęły wchodzić poniżej tych magicznych pięciu minut. Ustawiłam więc sobie nowy cel: starać się trzymać takie tempo, żeby średnia z przebiegniętych kilometrów też taka była.  Nie miałam pojęcia czy mi się uda - ale na razie biegło mi się całkiem dobrze.
Tak, pałętało mi się po głowie. że teoretycznie z takim tempem powinnam złamać 3:30 - ale tak jak pisałam, oznaczenia dystansu ze wskazaniami zegarka coraz mniej się zgadzały. Na pełnych piątkach zerkałam na rzeczywisty czas i wiedziałam, że gdybym chciała na serio łamać te 3:30, musiałabym biec sporo szybciej.  W połowie dystansu - to już była strata prawie dwóch minut. Nie wyobrażałam sobie, żeby zacząć szarżować i to nadrabiać. Skupiłam się na utrzymaniu tempa. Tym bardziej, że biegłam maraton z szybkością, która do tej pory była dla mnie jakiś kosmosem.
Koło 25 kilometra dostałam lekkiego kryzysu. Trochę się przestraszyłam, bo jakoś spodziewałam się ewentualnych kłopotów później. Może jednak przesadziłam? Na szczęście to było chwilowe. Biegłam dalej odliczając sobie w głowie kilometry do trzydziestki. Potem do 32 kilometra (bo tylko dziesięć do mety), potem do 35 (bo równy dystans), potem do 37 (bo tylko pięć do mety). Mijając matę na czterdziestym kilometrze zzezowałam na zegarek. Pokazywał 3:21. Szybko przeliczyłam. Żeby dobiec w trzy i pół godziny, ostatnie dwa kilometry i sto dziewięćdziesiąt pięć metrów musiałabym przebyć w 9 minut. Tempo poniżej 4:30/km i to przy założeniu, że niczego nie dołożę przy wyprzedzaniu ludzi. Nierealne. Postanowiłam jednak tanio skóry nie sprzedać i zrobić wszystko, żeby cyferka po 3:3X była jak najniższa. Jednym słowem, rozpoczęłam finisz.
Na samym końcu było sporo zakrętów. Wiem to z mapki, bo ja zapamiętałam tylko ten ostatni. Wyleciałam zza niego i z moich ust wydobyło się... nie wiem w sumie co to było. Połączenie zachwytu, wzruszenia i ulgi.
 Przed oczami miałam długą prostą, na końcu której widać było Bramę Brandenburską. Nad ulicą co parę metrów stały niebieskie bramki. Dookoła, za barierkami dzikie tłumy kibiców (kibice to temat na następny wpis - zasłużyli an to). Wrażenie - nie z tej ziemi. Myślę, że dla takich chwil warto męczyć się przez  42 kilometry :)
Dostałam skrzydeł, biegłam sprintem w kierunku Bramy, starając się pamiętać, że meta jest jeszcze kawałek za nią. Obok mnie usiłował tempo trzymać jakiś chłopak. Zerknęliśmy na siebie i wyszczerzyliśmy w radości. Przeleciałam przez Bramę, jeszcze kawałek po niebieskim dywanie i już!

Ostatnie metry. www.bmw-berlin-marathon.com


Wyłączyłam Garmina i zerknęłam na czas. 3:32:11. Dostałam banana na twarzy. Zrobiłam jeszcze kilka kroków, żeby nie przeszkadzać innym wbiegającym i zrobiłam pięć pĄpek. Pamiętałam! Pomimo, że właśnie pobiegłam najszybciej w moim życiu maraton, czułam się mniej zmęczona niż po poprzednich. Żadnych skurczy, dużych kryzysów. Żadnego znużenia dystansem. Nikt z obsługi nie podlatywał do mnie - tak jak w Paryżu - pytając się czy wszystko ok. Nogi miałam zmęczone, szłam wolno - ale czułam się naprawdę w porządku.

Opis całego zamieszania za linią mety, z odbieraniem medalu, owijaniem się folią, pozowaniem dla fotografów pominę. No może tylko wspomnę, że tak jak w Paryżu rzuciłam się na pomarańcze, tak tu wytrąbiłam chyba z pięć kubków obrzydliwie słodkiej herbaty cytrynowej. Piszę "obrzydliwie", bo ja na co dzień nie słodzę w ogóle ani kawy ani herbaty - a tu wchodziła mi jak najlepsza ambrozja :)
Po odnalezieniu się z mężem (startowaliśmy w ogóle z różnych sektorów), okazało się, że pobiegł równie dobrze. Różnica pomiędzy naszymi czasami to tylko 49 sekund. Coś mi się wydaje, że na następnym maratonie to ja będę oglądać jego plecy :)

Obydwoje w euforii dzieliliśmy się wrażeniami z trasy, komentowaliśmy organizację, to co nam się podobało a co nie. Zastanawialiśmy się jakim cudem nam to wszystko tak dobrze wyszło. Może rzeczywiście jest coś w tym, co zasugerowała koleżanka Hania. Że to co wypracowałam na Rzeźnika nie zniknęło (u Tibora były to przygotowania do Ironmana), a odpuszczenie treningów z powodu przeprowadzki tylko nam na zdrowie wyszło. Ja jeszcze dodatkowo trochę schudłam.
Oboje stwierdziliśmy, że czujemy się całkiem dobrze. Dziarsko zeszliśmy po schodach do metra, normalnie wstawaliśmy i siadaliśmy
Ten stan rzeczy zaczął się zmieniać wraz z upływem dnia i wieczorem już stękaliśmy równo :) Coś pobolewało mnie w kolanie, jakiś mięsień w prawej nodze odmówił posłuszeństwa i nie mogłam jej swobodnie podnieść: chodziłam niczym Herr Flick z "Allo, allo" :). Na drugi dzień na szczęście większość dziwnych dolegliwości zniknęła, pozostawiając tylko normalny, pomaratoński ból mięśni.

Co tu dużo mówić: wracaliśmy z Berlina w szampańskich nastrojach :) Jestem z siebie cholernie zadowolona. Udało mi się trzymać równe tempo, nie zwolniłam na koniec - drugą połowę pobiegłam nawet ciutkę szybciej (hi, hi, całe 18 sekund szybciej :).
Czy nie żal mi tej mitycznej granicy 3:30? Czy nie zastanawiam się co by było, gdybym dalej pociągnęła za Panem Strażakiem?
Ze względu na ilość ludzi, trzeba było sporo szybciej biec, żeby zneutralizować dodatkowe metry dokładane na wyprzedzaniu. Myślę, że mogłoby nie być tak różowo i szybszego tempa mogłabym już nie wytrzymać. A ja jestem cholernie zadowolona ze stylu w jakim ukończyłam ten maraton. Bez ściany, zatrzymywania się, zwalniania, mega kryzysów, mentalnej walki.
A to 3:30 kiedyś złamię :)

O samej organizacji maratonu i tym co nam się podobało a co nie - napiszę w części trzeciej :)



Część 1
Część 3

wtorek, 29 września 2015

Berlin is yours! Część 1

Berlin is yours! Część 1
Tytuł posta to hasło przewodnie Maratonu Berlińskiego. Nie da się ukryć, że Berlin był mój, choć im bardziej analizuję moją aktywność przed, tym mniej rozumiem jakim cudem udało mi się zasuwać przez ponad 42 kilometry takim tempem. Bo teoretycznie to nie miało prawa się udać, to nie powinno się udać.




Opowieść zacznę od tego jak znalazłam się na liście uczestników. Bo nie powinno mnie tam być. Oboje z mężem wzięliśmy udział w losowaniu (maraton w Berlinie należy do World Marathon Majors. Chętnych jest tylu, że organizatorzy wyłaniają większość uczestników w drodze losowania), ale tylko Tibor miał szczęście.
Moją pierwszą reakcją był oczywiście wielki zawód. Buuuu! Ale jakże to... Mam we wrześniu jechać do Berlina w charakterze kibica tylko? Patrzeć jak ludzie biegną i finiszują, w miejscu, w którym też chciałam pobiec? Ciężka sprawa - ale zaczęłam powoli oswajać się z tą myślą i mentalnie przygotowywać.
Nie zrezygnował jednak mój mąż i wynalazł agencję, przez którą można było wykupić miejsce. Było oczywiście jedno "ale": ta opcja była o wiele droższa, niż opłata startowa uiszczana w tradycyjny sposób. Miałam opory. Duże opory. Zastanawiałam się czy rzeczywiście warto, czy to nie robi się już zbyt ekstrawaganckie.
Dziurę w brzuchu wiercił mi mąż, twierdząc, że on sobie nie wyobraża samemu tam biec, że chce móc potem z kim gadać, przeżywać to wszystko.  Namówił mnie i drżącą ręką zrealizowałam przelew. Pomyślałam sobie tylko, że za taką kasę, to nie wypada dać tam ciała i muszę zrobić jakiś fajny wynik. Myślałam o czasie w okolicach 3:40- 3:45. Ale potem przyszedł kwiecień, maraton w Paryżu, gdzie nabiegałam 3:37 :). No i co teraz? Znajomi podpowiadali, pewnie trochę żartem, że może rzucić się na 3:30.  Podpowiedzi oczywiście wyśmiałam. Że co? Że ja mam zagiąć parol na 3:30?? Przecież to trzeba zasuwać poniżej 5 minut na kilometr przez ponad 42 kilometry. Wolne żarty!
A potem sobie pomyślałam - a w sumie czemu nie spróbować. Wezmę się tak jak przed Rzeźnikiem. Będę chodzić na Power Training, pykać tabaty, robić milion wybiegań, ćwiczyć szybkość. O, jakie to ja miałam plany!
Plany były, ale się zmyły.
Po Biegu Rzeźnika, który był numerem jeden tegorocznego sezonu, zapał mi jakoś opadł. Przygotowania pod bieszczadzki bieg i sam bieg kosztował mnie tyle, że po prostu mi się nie chciało. Bardzo ciężko było mi się zebrać do jakichś sensownych działań.
Jednocześnie działo się u nas prywatnie. Po paru latach poszukiwań i prób, udało nam się zmienić mieszkanie na większe. 30 lipca odebraliśmy klucze od poprzednich właścicieli i zaczęło się najpierw wielkie sprzątanie, potem wielkie malowanie i jednocześnie wielkie targanie pudeł z rzeczami. Bieganie i jakiekolwiek przygotowania zeszły na plan bardzo dalszy. Coś tam biegałam - ale z braku czasu, a czasem braku siły, nie były to jakieś wybitne dystanse. Ostatnim rzutem na taśmę zapisałam się pod koniec sierpnia na Półmaraton Praski - żeby mieć na koncie i jakiś dłuższy dystans przed tym Berlinem. Następne dłuższe bieganie miałam 5 września i było to 18 kilometrów. I to był koniec :) Do maratonu w Berlinie nie zrobiłam nic, co mogło zasłużyć na miano wybiegania. Truchtałam jednorazowo w okolicach 6-10 km. Tylko tyle, że starałam się to robić szybko. I starałam się, żeby z tego wychodziły biegi z narastającą prędkością. Po drodze wpadł jeszcze Duatlon w Makowie - no ale powiedzmy sobie szczerze: tam tego biegania było w sumie 7,5 kilometra.
Im bliżej było tego Berlina, tym mniej wiedziałam. Owszem, to co biegałam, wychodziło mi jak na mnie całkiem szybko. Ale czy można z pięciokilometrowego biegu dookoła osiedla wysnuć wnioski co do tempa przez 42 kilometry? No przecież to wszystko się kupy nie trzymało!
Do Berlina pojechałam bijąc szczyty przedmaratońskiego nieogarnięcia. Bez wybiegań. Bez jakiś sensownych biegów. Bez poczucia, że to co robiłam przez ostatnie dwa miesiące było przygotowaniami pod maraton. Zapomniałam wziąć plastrów, mających chronić mnie przed czujnikiem tętna - cichym przepiłowywaczem;) Za to wzięłam nowe buty, w których przetruchtałam zaledwie  35 kilometrów (o butach jeszcze będzie, w osobnym wpisie). Zapomniałam sprawdzić jak ja właściwie biegłam w Paryżu, żeby mieć jakiś punkt odniesienia.
Stojąc w tłumie ludzi na starcie, chuchając na zmarznięte ręce i wsłuchując się w odliczanie, w dalszym ciągu nie miałam jakiejkolwiek strategii!


www.bmw-berlin-marathon.com

Część 2
Część 3

wtorek, 15 września 2015

III Duatlon w Makowie Mazowieckim

III Duatlon w Makowie Mazowieckim
Tym razem nie zapomniałam o starcie, jak w zeszłym roku.
Tym razem prawie do samego końca nie miałam roweru, na którym mogłabym wystartować ;)
Jak wiadomo z mojego poprzedniego wpisu - temat udało się ogarnąć i na dwa tygodnie z groszami stałam się szczęśliwą posiadaczką własnej, osobistej szosówki.
Ponieważ tym razem wystartować zapragnął również mój mąż - musieliśmy jeszcze ogarnąć temat opieki nad dziećmi. Szczęśliwie nad szaleńcami (czyli nami) zlitowała się jedna z babć i przyjechała popilnować latorośli.

Pogoda w dniu zawodów była zupełnie inna niż rok temu. Było pochmurno, mgliście, trochę nawet pokropiło. Było chłodno i wiał silny wiatr. Szczękając zębami próbowałam przekonać samą siebie, że w trakcie na pewno nie będzie mi zimno, bo emocje, bo będę się ruszać - ale chwilowo trudno mi było w to uwierzyć.
W porównaniu z ubiegłym rokiem na starcie pojawiło się więcej osób. Były też lepiej przygotowane sprzętowo, dziewczyny również.  Nie powiem, żebym po tych obserwacjach poczuła się pewnie. Co ja tutaj robię, myślałam, obserwując kolejny obrandowany samochód,z którego wyskoczyła cała drużyna.

Strategia? W zeszłym roku mój małżonek, który radził mi pilnować tętna, teraz sam dumając jak rozegrać zawody, głośno zastawiał się tak: " zupełnie nie wiem jak mam pobiec. Dystans w sumie nie jest długi. Chyba przyjmę strategię pierwszy bieg - w trupa, rower- w trupa, drugi bieg w trupa".
I to byłoby na tyle :) Strategia prosta jak budowa cepa :)

W Makowie zarówno ja jak i mąż wystartowaliśmy w barwach Power Training Team. A ponieważ były to rodzinne strony Piotra Tartanusa, jednego z trenerów PT, w pewnym momencie poczułam się jak w "Allo, allo"



Najpierw podszedł do nas chłopak, w którym rozpoznałam kuzyna Piotra, oznajmiając "ja też jestem z Power Trainig" i rozsuwając wierzchnią odzież, mignął turkusem koszulki.
Za moment podeszło do nas małżeństwo, uchylając kurtki i również prezentując charakterystyczne logo na piersiach. To byli rodzice Piotra - przesympatyczni ludzie, kibicowali przez całe zawody, czekali do samego końca, choć pogoda kibiców nie rozpieszczała.

Ale wróćmy do samych zawodów.
Rozgrzewka na rowerze i emocje spowodowały, że pomimo krótkich getrów i krótkiego rękawka nie trzęsłam się z zimna na starcie. Ruszyłam bez żadnego planowania, patrzenia się na tętno. Po prostu biegłam i wyszło mi to całkiem nieźle, bo najwolniejszy kilometr pokonałam w tempie 4:30. Powiem więcej: pobiegłam szybciej o 2 sekundy niż na Biegu Kobiet - zaliczyłam więc nieoficjalną życiówkę na 5 km.

fot. Katarzyna Kuklińska


W trakcie biegu udało mi się wyprzedzić jedną dziewczynę - ale nie miałam pojęcia, na którym miejscu wśród kobiet jestem. Dopiero na ostatnim zakręcie, tuż przed strefą zmian, kibice krzyknęli mi, że jestem trzecią kobietą. Druga dziewczyna wbiegła do strefy tuż przede mną i zobaczyłam, ,że nie wiedzieć czemu dobiegając do roweru zwolniła. Ja przez strefę przegrzałam starając się nie zwalniać, dopiero przed samym rowerem włączyłam stop. Szybko, szybko buty. Byłam ciekawa jak mi pójdzie, bo wzięłam buty do MTB, które mają w sumie trzy paski (zrobiłam przed zawodami próbę z butami do szosy Tibora, ale szczerze mówiąc szybciej szło mi zapinanie moich licznych pasków niż ogarnięcie tego jednego w nieznanych mi butach, do których nie byłam przyzwyczajona).
Strefa poszła mi całkiem sprawnie i wybiegłam z niej jako druga. Niezbyt długo cieszyłam się tą pozycją, bo po paru kilometrach rywalka mnie dogoniła :)

W części rowerowej dozwolony był drafting, czyli jazda na kole. Po raz pierwszy korzystałam z dobrodziejstwa takiej jazdy i w pełni ją doceniłam. Wiatr na trasie był bowiem pieruński. I właśnie gdy oswajałam się z jazdą w grupie, kątem oka zobaczyłam mijającą mnie dziewczynę. Chyba pod nosem mruknęłam " o w mordę!" i starałam się ją dogonić. Ale dziewczyna nie była sama. Miała wsparcie dwóch kolegów z klubu, którzy wzięli ją " w dwa ognie" i taki pociąg z miejsca mi odjechał.
Ja też korzystałam z  draftingu, ale swoich prywatnych zajęcy i pomagierów nie miałam. Sama musiałam dawać zmiany, dochodzić do kolejnych grupek i gonić. Bo goniłam. Przez cała trasę całą trójkę miałam w zasięgu wzroku. Dawałam na rowerze z siebie naprawdę wszystko i pomimo braku doświadczenia wyszło mi to chyba całkiem nieźle. Przynajmniej taką mam nadzieję, że żadnych głupot nie robiłam. A jeśli mi się zdarzyło - to bardzo przepraszam, ale to były moje pierwsze zawody, na których z takiej formy jazdy miałam okazję korzystać. Strasznie chyba nie było, bo na drugim biegu zostałam pochwalona za jazdę przez jednego z panów. Po za tym rower wyszedł mi tylko o 2 minuty wolniej od męża, który jeździł więcej, jest mocniejszy i jeszcze jechał z lemondką. Średnia z 21 kilometrów z groszami wyszła mi grubo powyżej 30 km/h.

Na ostatnich kilometrach zauważyłam, że dystans pomiędzy mną a drugą dziewczyną zmniejszył się wyraźnie. I wtedy akurat zaczęło się wyprzedzanie innej grupki. Ja byłam akurat na końcu mini peletoniku. Zrobiło się małe zamieszanie i zostałam w tyle. Nie dużo, parę metrów, ale pomimo, że robiłam co mogłam, nie byłam w stanie tych metrów odrobić. Wiatr był naprawdę okropny.
W którymś momencie zrobiło się lekko pod górkę, mocniej zawiało i z paru metrów zrobiło się kilkadziesiąt. Zostałam sama. Za mną niestety też nikogo nie było, więc ostatnie dwa kilometry były ciężkie, bardzo ciężkie.
Myślę, że to był ten moment, który przeważył o miejscu na podium. Gdybym zdołała wtedy z powrotem złapać koło któregoś z panów, finisz mógłby wyglądać ciut inaczej.

fot. Katarzyna Kuklińska


Wreszcie znów strefa zmian. Zejście z roweru i trucht na drewnianych  nogach. Starałam się jak najszybciej zawiązać buty, ale palce zdrętwiałe od składania się na baranku średnio chciały współpracować. Jedna sznurówka zawiązała mi się potwornie krzywo - ale już jej nie poprawiałam. Wepchnęłam tylko sznurówki do buta, mając nadzieję, że nie będę znów nimi powiewać  jak rok temu. I rzuciłam się dalej w pogoń :)

Robiłam naprawdę co mogłam i widziałam, że dystans do drugiej zawodniczki powoli, powoli się zmniejsza.
Finisz był niesamowity. Darł się mój mąż, który dotarł już do mety i na poboczu mi dopingował, darli się kibice mojej rywalki. Obie prułyśmy do mety na pełnym gazie.
Zawodniczka Oxygenu była szybsza. O dwie sekundy :)
Bardzo niewiele brakowało do tego drugiego miejsca.
Czy mam niedosyt? Nie.
Miałam na głowie przeprowadzkę, malowanie, dzieciaki. Moje treningi to ostatnio twórczość radosna. Rower pojawił się tuż przed zawodami i przejechałam się na nim raz (ha! Ale w trakcie duatlonu nic nie pomieszałam ze zmianą biegów!). Na trasie rowerowej sama musiałam zadbać o koło, za którym mogłabym się schować przed wiatrem.
To, że dobiegłam na trzecim miejscu, zaledwie 2 sekundy za drugą kobietą, uważam za swój duży sukces. No i ogólny czas w porównaniu z zeszłym rokiem poprawiłam o 7 minut :).

Po wszystkim udaliśmy się w okolice biura zawodów na przepyszną zupę, losowanie upominków i ten najprzyjemniejszy moment: dekorację:) Tym przyjemniejszy, że na pudło w kategorii wiekowej wskoczył i Tibor.

fot. Joanna Skutkiewicz



fot. Pani Tartanus



A jak oceniam samą organizację? Maków nie zawiódł. Jest przykładem, że gdy zbierze się grupa osób z pasją - można wiele. Z roku na rok na wrześniową imprezę przybywa coraz więcej osób i przed organizatorami nowe wyzwania jak poradzić sobie z coraz większą liczbą zawodników. Tym bardziej, że planowane jest rozwinięcie formuły i zorganizowanie triathlonu.
A jeśli kiedyś ktoś z was zawita w Makowie Mazowieckim - zróbcie przerwę na stacji benzynowej "Gozana" i w barze koniecznie zamówcie zupę węgierską. Palce lizać!

czwartek, 10 września 2015

Zmiany, zmiany

Zmiany, zmiany
Ten wpis powstaje od dni czterech. Bo nie mam kiedy do komputera na dłużej zasiąść. Ciężko nam znów wpaść w dryg poranno- szkolno- pracowy. No, u mnie bez tego ostatniego.
Od września znów zostałam kurą domową :) Decyzję oficjalnie podjęłam ja. Nieoficjalnie... Cóż... Życie jest zbyt krótkie i do zrobienia w nim jest zbyt dużo fajnych rzeczy, żeby  marnować swój czas na rzeczy, którym zapobiec nie mogłam, wpływu na nie nie miałam, ani nie mogłam ich zmienić.



Jedno mogę powiedzieć: jak na osobę bezrobotną mam zadziwiająco mało czasu :)
Cały czas ciągną się różne przeprowadzkowe rzeczy. Ostatnio z ekipą, która przenosiła meble targałam na to trzecie piętro szuflady i półki. Nie, nie - to nie dla zdrowia. Panowie mieli płacone na godziny, a traganie ciężkich gratów po schodach trochę trwało, więc żeby sprawy z lekka przyspieszyć latałam z lżęjszymi rzeczami. Trochę musiałam się zmachać, bo następnego dnia wyszłam z zamiarem zrobienia 20 km, a może nawet ciut więcej, a z dużym trudem wyszło mi 18. Jakoś ciężko mi szło, nic mi się nie chciało i po 18 km z wielką ulgą zakończyłam swój bieg przy samochodzie, którym reszta rodziny pojechała na lotnisko Babice oglądać konkurs małego modelarstwa. Bezwstydnie i bez żadnych wyrzutów sumienia dałam się zawieźć do domu.

Z nowych rzeczy pojawił się ON. Rower. (Nie pytajcie, który to z kolej w naszej rodzinie. Czasem mam wrażenie, że zmiana mieszkania na większe to nie ze względu na dzieci, tylko rowery :P) Nie byle jaki - bo szosówka Cannondale. Szczęśliwie zaczęły się wyprzedaże, więc cena była do łyknięcia. Pretekstem do zakupu nowego nabytku był Duatlon w Makowie Mazowieckim, na który ponownie się zapisałam. W zeszłym roku jechałam ma pożyczonym od męża. Ale w tym roku małżonek również postanowił wystartować, więc okazało się, że nie mam na czym jechać (zresztą nawet, gdyby nie startował to by pewnie swojego sfittingowanego za ciężkie pieniądze roweru nie pożyczył. Bo to by trzeba i lemondkę odkręcić i te wszystkie super- duper ustawienia pozmieniać). No dobra. Bez ściemniania: tak naprawdę to miałabym na czym pojechać. W domu stoją jeszcze dwa moje rowery. Ale nie da się ukryć, że do ścigania na szosie najbardziej nadaje się szosówka. No i ten tego: w sumie to przyjemne uczucie jak się za kobietą na kolarce oglądają faceci :)
Muszę tylko ogarnąć się z manetkami - bo znów myli mi się zmienianie biegów i czasem majtnę nie to co chciałam.



Jak nie noszenie mebli i próby biegania, to na przykład przykręcanie piętnastu klameczek do okien. Bo te zastane, piętnastoletnie, pilnie prosiły się o zmianę.
Jak nie klameczki - to malowanie - tym razem naszego starego mieszkania, które trzeba odświeżyć przed próbą wynajmu (chce ktoś zamieszkać na Bemowie??).
Jak nie malowanie - to dzień wywiadówek. Szkoła zrobiła w tym roku dowcip i większość zebrań z rodzicami ustaliła na tę samą godzinę. A jeśli ktoś ma więcej niż jedno dziecko - robi się zabawnie. Tak więc pierwszą środę miesiąca spędziłam najpierw na głowieniu się komu upchnąć trójkę dzieci, potem na rozwożeniu ich po kolegach i sąsiadach, a na koniec na zbieraniu ich ponownie do kupy.
Generalnie chwilami ledwo wiem jak się nazywam, popołudniami zasypiam na kanapie ze zmęczenia, próbuję robić milion rzeczy na raz (wspominałam o zbliżających się urodzinach dzieciarni? Nie? To wspominam: najstarsze dziecko ma w najbliższy weekend zaległe z czerwca urodziny dla kolegów, młodsi mają w przyszłym tygodniu), bieganie znów jest od przypadku do przypadku. Co w kontekście zbliżającego się duatlonu i maratonu w Berlinie, jest...zabawne.
Ale to chyba u mnie norma :)

Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger