sobota, 18 sierpnia 2018

Sky is the limit

Sky is the limit
Nie pamiętam od kiedy bąkałam, że chciałabym kiedyś skoczyć ze spadochronem. Od dawna. Bąkałam - ale przyznaję się bez bicia, że nie robiłam nic w kierunku, żeby to "chcenie" zrealizować.
Aż tu w lutym, na swoje czterdzieste urodziny zostałam zaskoczona na amen. Mąż wręczył mi voucher na skok w tandemie. O, w mordę...
Voucher został odłożony na półkę - bo trzeba było poczekać na cieplejsze dni. A te przyszły i zaczęły przelatywać z prędkością błyskawicy. W końcu zmobilizowałam się i data TEGO dnia stała się znana. 15 sierpnia.
Na lotnisko Chrcynno pojechaliśmy cała rodziną. Moja cierpliwość, głowa i psyche została jednak wystawiona na próbę. Gdy poznałam swojego instruktora, Sławka, gdy poznałam Mirka, który miał robić zdjęcia i filmować, gdy zostałam ubrana w kombinezon, zostałam ubrana w uprząż, przeszkolona "na sucho", gdy zaczęło się odliczanie do naszego lotu - przestrzeń powietrzna została zamknięta na dwie godziny z powodu odbywającej się w Warszawie defilady wojskowej i planowanego w związku z tym pokazu lotniczego. A potem dodatkowo przylazło jakieś chmurzysko i zaczęło padać. Dzieciaki zaczęły się nudzić, ja się stresowałam i czarnowidziłam, że nic z tego nie będzie.







Ale wreszcie zapaliło się zielone światło. 15 minut do wylotu...10 minut do wylotu...5 minut do wylotu...Z głośników dobiegało odliczanie.
Poszłam w kierunku ławeczek, gdzie czekali i skoczkowie i ludzie tacy jak ja. Nie pamiętam ile w sumie było osób w naszej serii. Tandemy były cztery, z tego co pamiętam. 

Idziemy cała grupą w kierunku samolotu, stroję do kamery jakieś głupie miny. Czas jakoś nagle przyspieszył, jestem skupiona i łapię lekkiego stresa. Podobno Tibor mnie wołał, żebym odwróciła się do zdjęcia. Nie słyszałam.





Siadamy okrakiem jeden za drugim na wąskiej ławeczce. Lecą rubaszne dowcipy dla rozładowania atmosfery. Startujemy. Wyglądam przez okienko i obserwuję coraz bardziej oddalającą się ziemię. Sławek szturcha mnie w ramię i mówi, że jesteśmy na 1000 metrów. Naprawdę dopiero tysiąc?? Skok ma być z 4 tysięcy... Zauważam wysokościomierz na ramieniu osoby obok i sobie na niego zerkam. 1500...1700...1800... O, to taki Turbacz. Znów wyglądam przez okienko. No, wysoki ten Turbacz, cholercia...
Zaczyna się ruch. Pasażerowie od tandemów są przypinani do instruktorów. Wszyscy przybijają sobie piątki, żółwiki. Zakładam okulary ochronne. Za oknem pięknie od góry widać chmury. Jest 4000...
Nie pamiętam momentu w którym wyjście z samolotu zostało otwarte. Czas znowu zaczyna płynąć inaczej, jakby poza mną. Giełgamy się w kierunku wyjścia.




Wiecie, wydawało mi się, że wysokość 4 tysięcy metrów jest już tak absurdalna, że mnie nie ruszy, że to będzie jakaś abstrakcja. Nic bardziej mylnego. Wiszę nogami na zewnątrz i z oczami jak spodki wpatruję się w te cztery kilometry powietrza pode mną. To nie jest abstrakcja. Ta przestrzeń, ta wysokość jest realna. O, kurwa, jak bardzo realna. Czy się boję? Tak. To jednak nie jest standardowe zachowanie homo sapiens, że na własne życzenie chce porzucić bezpieczne schronienie samolotu i rzucić w tą czeluść. Każda komórka mojego ciała jest zestresowana. Ale z drugiej strony ten stres jest taki przytłumiony. Tak, jakby organizm broniąc się przed tym co się dzieje, powyciągał część wtyczek z kontaktu.




Staram się pamiętać o tym co przekazywał mi Sławek na ziemi. Ręce na szelkach od uprzęży. Głowa odchylona do tyłu, biodra wypchnięte. Z lewej strony, trzymając się pewnie jakiegoś relingu, wisi za samolotem kamerzysta. Sławek przytrzymując się rękoma bierze zamach. Moją twarz z miejsca owiewa zimny pęd powietrza utrudniając oddychanie. Cofnięcie. I znów czuję zimny powiew. Znów spokój. I nagle nie ma samolotu pod tyłkiem, nie ma Mirka - kamerzysty z lewej strony, nie ma spokoju. 




Pamiętam przez chwilę widziany kątem oka obraz malejącego samolotu. Ten punkt odniesienia sprawia, że mózg z miejsca zostaje poinformowany, że spadamy. Żołądek boleśnie się kurczy.
A potem wszystko wraca na swoje miejsce. 





Niebo nad głową, ziemia, gdzieś tam hen pod nami. W uszach huk powietrza. Instruktor odrywa mi ręce od uprzęży i rozkłada na boki. Przed nami pojawia się Mirek. Staram się uśmiechać w jego kierunku, w kierunku kamery i pokazywać, że jest dobrze. 

Czas nie istnieje. Sławek, do którego jestem przypięta gdzieś niknie z mojej świadomości. Nie ma spadania - jest tylko uczucie zawieszenia w przestrzeni i ten huk w uszach.









Kamerzysta nagle znika jakby zmieciony jakąś niewidzialną siłą. Teraz myślę, że po prostu otworzył spadochron. A może to nasz otworzył się pierwszy? Nie wiem. Po prostu nagle się rozjeżdżamy, a chwilę później czuję gwałtowne szarpnięcie do góry. Świat zwalnia, zatrzymuje się wręcz w miejscu i zapada niesamowita cisza. Ten kontrast pomiędzy hukiem i tym spokojem jest obłędny. Przypomina mi się film z Sandrą Bullock "Grawitacja". Oglądaliście? Tam też była taka cisza.
Dopiero teraz zdaję sobie sprawę, że mam zatkane uszy. W sumie w ciągu niecałej minuty zlecieliśmy ze dwa kilometry.








W dłonie dostaję linki do kierowania. Zgodnie z poleceniem Sławka ciągnę jedną z nich w dół - ale chyba robię to zbyt niemrawo, bo ten przejmuje inicjatywę, a niech go gęś kopnie ;)
Już nie ma spokoju, już nie ma ciszy. Kręcimy się w jakimś szalonym korkociągu, świat wiruje, głowa mi wiruje, żołądek mi wiruje. Sławek świetnie się bawi, ja trochę mniej ;)

Nie wiem jak to jest. Jako dziecko uwielbiałam karuzele. W Łodzi, skąd pochodzę, działał swego czasu park rozrywki, Lunapark. Była tam na przykład taka karuzela łańcuchowa: siedzenia zawieszone na długich łańcuchach. Moja mama nie mogła się nawet na nią patrzeć - a ja uwielbiałam się kręcić. Albo Filiżanki. Nie dosyć, że wszystko kręciło się w kółko, to jeszcze te filiżanki każda w swoją stronę. Uwielbiałam.
Jak dorosłam - moje upodobania się zmieniły. Pamiętam, jak mając lat dwadzieścia kilka zostałam namówiona na wakacjach na Mazurach na wejście do tzw. diabelskiego młyna. Tak, dobrze kojarzycie. To coś zaczyna kręcić się tak, że w którymś momencie człowiek lata do góry nogami. Cóż - dowiedziałam się wtedy jednego. W trakcie kręcenia nie można zwymiotować, bo siła odśrodkowa to uniemożliwia ;)
Drugim zdarzeniem, które zweryfikowało moją odporność na gwałtowne zmiany kierunku jazdy, była wizyta z dziećmi w Legolandzie. Nieopatrznie władowałam się z dzieckiem nr 2 na niewinnie wyglądające autka. Autka były zakamuflowaną kolejką górską. Nie dosyć, że gwałtownie na torach zakręcały, to na koniec fundowały błyskawiczny zjazd w dół. Nie wiem kto wtedy głośniej krzyczał: ja czy Jasiek :)

W tym korkociągu, tej spirali, czułam się jak w skrzyżowaniu diabelskiego młyna i zjazdu na samochodzikach.
Na szczęście Sławek zorientował się, że nie podzielam jego zachwytu tymi hołubcami i przestał.

Potem było już nudno i statecznie. Łagodnymi łukami schodziliśmy niżej. Pod nogami mieliśmy trawę lotniska. Niestety nie mogłam za długo gapić się pod nogi, bo od razu zaczynałam się zastanawiać czy komuś zdarzyło się puścić pawia w powietrzu. Patrzyłam więc sobie  w kierunku Warszawy, której wieżowce bardzo ładnie rysowały się na horyzoncie.
Potem przećwiczenie manewru lądowania (nogi w górze) i wreszcie samo lądowanie.








Leżałam czekając aż odczepią mnie od instruktora i... nie mogłam zebrać myśli. Mirek, Sławek pytali się mnie czy było fajnie, czy podobało mi się, a ja... nie wiedziałam. Czułam się oszołomiona, przygnieciona tym wszystkim. Nawet zostałam zapytana czy nie żałuję. O, nie. Ja staram się niczego w życiu nie żałować.

Gdy podczas Adventure Trophy wylądowałam po szyję tatrzańskim potoku, adrenalina aż się ze mnie wylewała. Stałam na brzegu po wyciągnięciu mnie z nurtu, ociekałam wodą, trzęsłam się z zimna,a a jednocześnie było mi gorąco. Łzy mi leciały po twarzy, a jednocześnie śmiałam się do rozpuku. Te emocje - strach, nagłość tego co się stało, ulga, że nic się nie stało, śmiech, że ale przygoda - to wszystko wylewało się ze mnie na zewnątrz.

A teraz czułam, że tego było tyle i to było tak intensywne, tak nowe, nieznane, tak straszne chwilami, ale i piękne, że zapadło się we mnie w środku pod ciężarem intensywności. Tak jakby moja głowa nie była w stanie przetworzyć tego, co się przed chwilą działo. Nie wiedziałam co powiedzieć, co myśleć. 


A poza tym chciało mi się rzygać ;)


Niestety, ta spirala spowodowała, że mój błędnik i żołądek śmiertelnie się na mnie obraziły. Jeszcze w części przeznaczonej do lądowania za radą moich powietrznych opiekunów kładę się z powrotem na trawie. Ale nie mogę tam wiecznie leżeć. Wstaję i idziemy w kierunku rodziny.
Wydaje mi się, że opanowałam żołądek - ale po wejściu do hangaru, żeby zdjąć uprząż i kombinezon, okazuje się, że jest inaczej. Wylatuję jak wystrzelona z procy, w panice szukając miejsca, gdzie mogę w miarę dyskretnie sobie ulżyć. Ha! To jest lotnisko. Płaska łąka. Tu wszędzie jest się na widelcu. W końcu chowam się za zaparkowanymi samochodami. Robi mi się lepiej. Chyba. Udaje mi się rozebrać z tego całego rynsztunku, ale czuję, że znów muszę się położyć. Porywam pamiątkowy dyplom od Sławka i kładę się na trawie. Tibor robi mi zdjęcie. Wyglądam zabawnie - bo widać moje opalone nogi  i ręce i zupełnie nie pasującą blado- zieloną twarz. No dobra: bardzo ładnie komponuje się z trawą ;)

Nie wdając się w szczegóły - jeszcze raz w panice leciałam na bok, bo mój żołądek nie powiedział ostatniego słowa. Nie dane mi było dalej dogorywać na trawie, bo dzieciaki nad głową darły się, że są głodne i chcą do domu. 
Wracałam w obstawie dwóch torebek - rzygałek. Z każdej zrobiłam użytek. A potem poszłam spać.

Sorry - drodzy czytelnicy. Jeśli spodziewaliście się standardowych endorfin, zachwytu - to przepraszam za rozczarowanie :)) Bo u mnie to wszystko było bardziej skomplikowane.

Dopiero jak objawy choroby lokomocyjnej przeszły, jak wyspałam się, głowa odpoczęła, zaczęłam żyć tym skokiem, dumać i odtwarzać to wszystko co zapamiętałam.

We wspinaczce są dwie osoby związane liną. Musisz ufać swojemu partnerowi. Ale i on musi ufać tobie. Panuje symetryzm. Tu ode mnie zależało niewiele. Musiałam pamiętać o prawidłowej pozycji podczas opuszczania samolotu.
A poza tym byłam takim robaczkiem przypiętym do uprzęży faceta, którego poznałam trzy godziny wcześniej i z którym zamieniłam kilkanaście słów. A zaufałam mu bezgranicznie. Widocznie dobrze mu z oczu patrzyło :) Moje życie było w jego rękach. Jego błąd - oznaczałby moją śmierć. No, ok - jego też :) Ale kiepskie to pocieszenie ;) Wiem, wiem - brzmi to bardzo dramatycznie i górnolotnie, ale wypadki się zdarzają. Wychodzę jednak z założenia, że przy zachowaniu odpowiednich procedur, ryzyko przy uprawianiu sportów ekstremalnych minimalizuje się.
Teraz stwierdzam, że chciałabym dowiedzieć się ciut więcej o moim tandem- pilocie. Jak zaczęła się jego przygoda ze skokami, ile ma skoków, od kiedy skacze w tandemach. Przed skokiem jakoś nie miałam głowy do zadawania pytań, po wszystkim byłam kiepskim partnerem do jakichkolwiek rozmów :)

Zdecydowanie najbardziej emocjonującym momentem jest chwila tuż przed wyskoczeniem z samolotu. Nawet teraz oglądając w sieci filmiki z takich skoków, siedząc w pokoju na wygodnej kanapie, gdy widzę moment, gdy kamerzysta nagrywa tę lufę, czuję podobne mrowienie w całym ciele jak wtedy. To jest straszny moment - bo chce się zrobić coś zupełnie wbrew instynktowi, który nastawiony jest na ucieczkę - a jednocześnie ekscytujący i pociągający. Cały czas odtwarzam go w głowie.

No właśnie. Czy chciałabym to powtórzyć? Ha! Pomimo tych atrakcji po wylądowaniu...tak. Chciałabym to powtórzyć. Mam wrażenie, że połowa rzeczy umknęła z mojej głowy przez emocje i stres. Mam dziury w pamięci, zastanawiam się nad jakimiś fragmentami i nic nie kojarzę. Myślę, że za drugim razem to wszystko działoby się bardziej świadomie. 

Jedno jest pewne: już nigdy moje patrzenie się w niebo nie będzie takie samo. Ja tam byłam.












Sławku, Mirku - dziękuję!
Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger