Pokazywanie postów oznaczonych etykietą rodzina. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą rodzina. Pokaż wszystkie posty

środa, 14 grudnia 2016

Druga kosmiczna

Druga kosmiczna
Druga kosmiczna. Tak określił małżonek moje wczorajsze bieganie. Było ono o tyle szczególne, że po raz pierwszy nie krążyłam dookoła bloku, tylko pobiegłam ciut dalej. Druga kosmiczna, jednym słowem :) A poza tym wczoraj minął równo miesiąc od mojego poporodowego powrotu na biegowe ścieżki.

Jakie mam przemyślenia po miesiącu?

Przede wszystkim bardzo bym chciała podziękować firmie DuPont za wynalezienie lycry :)) Dzięki temu nie musiałam na dzień dobry kupować nowych ciuchów. W większość z pewnym trudem - bo parę kilo po ciąży mi jeszcze zostało -  ale jednak się wciskam. Szczególnie uroczo wyglądam w górnej części garderoby. Z racji mlecznego biustu, koszulki zrobiły się dziwnie przykuse ;)

Pierwsze wyjście było dla mnie pewnego rodzaju szokiem. Nie tyle z powodu żółwiej prędkości przerywanej jeszcze marszem, ile z tego, że tej żółwiej prędkości nie odczuwałam. Po kilku krokach pomyślałam sobie: "wow. Wcale tak wolno nie truchtam!" A potem zerknęłam na zegarek i okazało się, że tempo jest grubo powyżej 6 minut na kilometr... Moje odczucia nijak się miały do formy i to mnie mocno zdziwiło.
No i zakwasy... To było trzy i pół kilometra marszobiegu, a zakwasy zaczęłam mieć już tego samego dnia...Następnego dnia stękałam, jakbym co najmniej maraton przebiegła.

W sumie nie wiem czego oczekiwałam :) Miałam pół roku absolutnej przerwy od biegania, a wcześniejsza aktywność była przecież też mocno okrojona i spowolniona przez ciążę.
No i nie mogę zapominać, że jestem po cesarskim cięciu. Czwartym w dodatku.To operacja, z rozcinaniem powłok brzusznych, zszywaniem i tak dalej. Moje ciało to poczuło.

Szok na szczęście szybko minął, a ja zaczęłam oswajać się z dolą truchtacza krążącego wokół domu. To krążenie wynikało nie tylko z braku formy, ale też z powodu Matyldy, która idealnie wyczuwała kiedy mnie nie było w domu i dość szybko wszczynała alarm


Często moje wykresy z biegania wyglądają jak powyżej. Od razu widać, w którym miejscu zadzwonił telefon, że dziecię nr 4 chce powiadomić cały blok, że wyrodna matka gdzieś sobie poszła i musiałam w szybkim tempie ewakuować się do domu :)



W dalszym ciągu mój czas treningu, wliczając w to wyjście z domu, rozgrzewki, rozciągania nie przekracza 35-40 minut. Po pierwsze przez Matyldę, a po drugie, mnie samej nie jest spieszno do szybkiego wydłużania biegania. Już raz zrobiłam ten błąd trzy lata temu. Skończyło się nabawieniem shin splits i przymusowym uziemieniem.

Czy widzę postępy? Tak. Biegam szybciej. W dalszym ciągu moje tempo jest o wiele wolniejsze od okresu, gdy byłam w wysokiej formie, ale widzę, że przyspieszyłam przy tych samych wartościach tętna. Moje pierwsze truchtanie zrobiłam w tempie 6,52 min/km, ostatnie - 5,33 min/km. Jest różnica.

Czy mi się chce?
Nie. Często mi się bardzo, bardzo nie chce. Stoję przed blokiem czekając aż zegarek złapie satelity. Jest zimno, ciemno i paskudnie. A ja się pytam samą siebie w duchu, naprawdę? Naprawdę tego chcę i to mi się podoba? Po prostu za*ebista pora roku na comebacki i wracanie do formy...

Czasem odpuszczam. Gdy w piątek przed osiemnastą, po całym dniu ciężkim logistycznie,  czekam na dzieci nr 2 i 3 aż skończą zajęcia na basenie i już, już zaczynam cieszyć się nadchodzącym weekendem, a tu okazuje się, że młodszy nie doczekał się wolnej toalety i suche ma tylko skarpetki - to nie mam siły wdziewać ciuchów do biegania. Marzę o ciepłej herbacie i gorącej wodzie w wannie.
Gdy Matylda ma kolkowy wieczór i albo ją noszę, albo karmię przez 3 godziny nonstop - to po wszystkim zasypiam ze zmęczenia na kanapie, a nie pędzę na trening.
Gdy właśnie zaliczam z najmłodszą wizytę u lekarza, do którego jadę z przesiadką komunikacją miejską w godzinach popołudniowego szczytu, a potem w te pędy tą samą komunikacją usiłuję zdążyć po starsze przed zamknięciem szkoły - to ostatnia rzecz na jaką jeszcze mam ochotę to biegać.

Ale równie często przełamuję się i wychodzę. Tą cała logistykę dzieciowo - biegowo - rodzinną traktuję jako takie specyficzne ultra. Czasem jest fajnie, czasem jest ciężko i mocno pod górkę. Trzeba mieć mocną głowę, nie dywagować, nie filozofować za bardzo. Trzeba zacisnąć zęby i robić swoje krok za krokiem.

O moich planach biegowych na przyszły rok ( bo są takie)  pewnie napiszę razem z wpisem podsumowującym.
A na zakończenie oczywiście pewna mała panienka :)



środa, 9 listopada 2016

Tu Matylda :)

Tu Matylda :)
Cześć, to znów ja,  Matylda:)

Zmieniłam ksywę, wiecie? Już nie jestem Calineczka i Kieszonkowa Księżniczka. Mama woła teraz na mnie Pyza. A tata mówi, że mój drugi podbródek przegania ten pierwszy. Czy to ma coś wspólnego z bieganiem?



Dużo różnych ubrań zrobiło się na mnie za ciasnych i mama cieszy się, że jestem taką dużą dziewczynką. Niech mi tylko ktoś wytłumaczy, bo ja niemowlaczek jestem i wielu rzeczy nie wiem, czemu moja mama się nie cieszy, że sama nie mieści się w swoje rzeczy? Smutno wzdycha próbując wcisnąć się w jakieś spodnie. A przecież powinna być zadowolona,że jest taka duża jak ja.

Ostatnio byłyśmy razem na wizycie u takiej miłej pani. Podobno opiekowała się mamą, gdy siedziałam u niej w brzuchu. Mama usiłowała się dowiedzieć czy może zacząć biegać, ale okazało się, że jeszcze musi poczekać. I bardzo dobrze. Jeszcze gdzieś by mi uciekła! Na wszelki wypadek staram się być cały czas przy niej. Albo wołam, że jestem głodna, albo płaczę, że chcę na rączki. Jak mnie będzie cały czas trzymać na rękach, to nigdzie nie zniknie, nie?





Ale na spacery jej pozwalam. Miło się wtedy śpi w moim wózku, bo fajnie kołysze. Byle nie za długo. Bo ostatnio moja mama zaczyna trochę przesadzać. Już nie sprawia wrażenia jakby miała zamiar zasnąć ze zmęczenia. Czasem idzie ze mną tak szybko jakby ktoś ją gonił. I coraz dłuższe te spacery robi. Mówi, że pokazuje mi swoje biegowe ścieżki.



Ostatnio strasznie długo byłyśmy w jakimś lesie. Tak długo, że się zbuntowałam. Znudziło mi się to leżenie no i głodna się zrobiłam.
Po obżarciu się mleczkiem mamy (a mówię wam, że ma je naprawdę pyyyyszne) już nie chciałam wracać do wózka i wracałam na rękach mamy. Ale w sumie fajnie było. Może kiedyś pozwolę jej biegać.
To na razie, idę spać!





poniedziałek, 24 października 2016

Pierwszy miesiąc z dzieckiem nr 4

Pierwszy miesiąc z dzieckiem nr 4
Jak mi idzie życie z nowym elementem na pokładzie?
Cóż...ten wpis miał się pojawić tydzień temu ;) Nawet teraz nie mam gwarancji, że uda mi się go napisać w ciągu. Jednym słowem: standard z niemowlakiem w domu.

Cały czas powtarzam, że Matyldzia jest grzeczniutka. Marudzi tylko wtedy gdy chce jeść, ma pełną pieluszkę, trzeba ją odbeknąć po jedzeniu, ulało się, męczą gazy w brzuszku, nie może zasnąć, chce zasnąć na moich rękach, chce zasnąć na moich rękach, ale nie wie w jakiej pozycji, nudzi jej się i nie chce leżeć. A tak poza tym to śpi :))

Ot, choćby tydzień temu. w niedzielę. Wracam do domu z dzieckiem nr 3 i 4 przeraźliwie przemarznięta. Tylko gorąca woda w wannie może mnie uratować. Napusczam wodę i od razu się do niej ładuję. O, jak dobrze. Na razie woda ledwo zakrywa mi nogi, ale jeszcze trochę i się całą w niej zanurzę.
Moje spa trwa jakieś 15 sekund, gdy z pokoju obok zaczynają mnie dobiegać popłakiwania Matyldy. O, nie! Może zaśnie? Nie, nie zaśnie. Może się tak szybciutko zanurzyć, choć przez chwileczkę poczuć miłe ciepełko? Bez sensu - będzie mi jeszcze bardziej zimno jak wyjdę.
Szczękając zębami gramolę się z wanny, wycieram i drepczę do łóżeczka. Beeeeek! No tak - wydanie z siebie dźwięku rodem jak spod budki z piwem przez moją subtelną dziewczyneczkę ma zdecydowanie pierwszeństwo przed kąpielą.
Odkładam do łóżeczka. Śpi. Śpi. Śpi. Idę do łazienki i dalej puszczam wodę. Śpi. Śpi. Śpi. Wchodzę ponownie do wanny. Śpi. Śpi. Nie śpi.
Po raz drugi gramolę się z ciepłej wody, zawijam w koc i idę do sypialni tym razem nakarmić.
Trzeciej próby nie dokonuję, więc zgodnie z przewidywaniami Matyldziątko śpi przez następne 3 godziny.

Czemu byłam tak przemarznięta? Wracałam z urodzin kolegi z klasy dziecka nr 3. Urodziny odbywały się w Centrum Olimpijskim, kawał drogi od mojego domu. Musieliśmy się tam dostać komunikacją miejską, gdyż małżonek z resztą dzieciarni pojechał autem na weekend w Góry Stołowe.
Po urodzinach postanowiłam wrócić innym autobusem niż przyjechałam i powrót połączyć z krótkim spacerkiem po Kępie Potockiej, w pobliżu której się znajdowałam.
Niestety, chyba postanowiłam nadrobić brak ciążowego prostowania zwojów mózgowych i po raz drugi w ciągu tego weekendu wyłączyłam myślenie. Zapomniałam, że znajduję się dokładnie z drugiej strony parku, niż interesujący mnie przystanek autobusowy. Zafundowałam  dzieciom nadprogramowy blisko 3 kilometrowy spacer, a sobie dygotki po powrocie do domu.
A co odwaliłam za pierwszym razem? Cóż... pomyliłam dni urodzin. Pierwszy raz w Centrum Olimpijskim pojawiliśmy się dzień wcześniej... Tyle z tego mam, że w to miejsce spod swojego domu umiem dojechać co najmniej na cztery różne sposoby: z przesiadką, bez przesiadki, z krótki, długim spacerem. Do wyboru, do koloru.

Jak w tym wszystkim będę w stanie wygospodarować czas na bieganie - nie wiem, szczerze mówiąc :) Mam nadzieję, że do tego czasu całą rodzina dotrze się jakoś. Mnie mózg wróci na swoje miejsce, Matylda stanie się bardziej przewidywalna, ja dojdę do siebie po cesarce, zaczniemy bardziej ogarniać resztę dzieciaków i nie padać na przysłowiowy ryj wieczorem.
Na biegowe relacje i fotki będziecie musieli jeszcze trochę poczekać.


piątek, 7 października 2016

Dzień dobry!

Dzień dobry!
Dzień doberek! Matylda jestem. Urodziłam się 21 września. Zrobiłam mamie psikusa i postanowiłam ewakuować się z brzucha trochę wcześniej. Tak naprawdę to trochę wszystkich nastraszyłam, bo postanowiłam ograniczyć kopniaczki i przeciąganie w brzuchu prawie do zera. No ale sami spróbujcie ruszać się z pępowiną wokół szyi. Nie było mi już za dobrze w brzuchu. Postanowiłam dodatkowo w ramach buntu przestać rosnąć. No ale jak tu rosnąć jak się ma coś wokół szyi? Człowiek skupić się nie może. Mama miała taaaakie oczy, gdy okazało się, że ważę o wiele, wiele mniej niż moi bracia po narodzinach. Ale staram się nadrabiać pijąc mleczko mamy ile zdołam.
Mam starszych braci. Aż trzech! Każdy z nich mówi, że jestem słodka i chce mnie głaskać i trzymać na rękach.
Mama podobno biegała zanim pojawiłam się w jej brzuchu. No nie wiem... Na razie ma problemy, żeby dojść do szkoły po moich braci. W połowie drogi zaczyna ziewać i czasem boję się, że zaśnie ze zmęczenia zanim dojdziemy ;)
Będę od czasu do czasu zdawać relację co u mnie słychać.
Pa!



poniedziałek, 28 marca 2016

Będzie, będzie się działo

Będzie, będzie się działo
Tu powinien znajdować się wpis z Lizbony, ale jeszcze nie powstał ;) Postanowiłam więc napisać co się działo od ostatniego mojego startu w Gorcach, a działo się sporo.
Przede wszystkim przez mieszkanie przetaczał się remont przez duże R. Jak duże - niech świadczy ta jedna fotka



Tak, tak przez moment wyglądała część naszego lokum :) Pył, syf, kurz, brak łazienek, latanie po marketach budowlanych, rozwiązywanie bieżących problemów wyskakujących w miarę postępów demol...yyyy... remontu ;)
W tym wszystkim jakoś usiłowałam ogarnąć bieganie - bo rok był zaplanowany dość ambitnie, usiłowałam ogarnąć operację dziecka nr 1 (niestety jego problemy z uchem są tego typu, że wymagają położenia się na stole operacyjnym raz na jakiś czas) i usiłowałam zbagatelizować pewną kwestię, która siedziała mi od jakiegoś czasu z tyłu głowy.
Ignorowanie niestety nie pomogło, a gdy okazało się, że ta kwestia zaczyna nurtować również mojego męża, trzeba było tematowi stawić czoło.
Udałam się do właściwego sklepu po właściwy zakup, a pół godziny później moje, nasze, życie fiknęło koziołka i stanęło na głowie.
W jednej chwili z dziewczyny trenującej do trzech biegów ultra, do dwóch maratonów i półmaratonów, stałam się dziewczyną....nie muszącą już nic.
W jednej chwili okazało się, że nie będzie 85 kilometrów ma Maderze, nie będzie Skyrace w Tromso, nie będzie hasania po Górach Stołowych. Nie będzie próby łamania 1:40 na półmaratonie i 3:30 na maratonie (ha - tak, ja Pani Improwizacja postanowiłam przekornie w tym roku ustalić sobie jakieś założenia czasowe). I paru innych rzeczy też nie będzie.
Jednym słowem w przededniu startu w Icebugu zobaczyłam na teście ciążowym dwie kreski.


Galopada myśli była straszna. Matko! Czwarte dziecko! Ale jak to!? Jak sobie damy radę? Jak to ogarniemy? Moje bieganie! Wszystkie starty opłacone....Bilety lotnicze również kupione... Tydzień wcześniej zapisywaliśmy się na bieg w Tromso... Będę wtedy w 30 tygodniu ciąży.
Znowu pieluchy i wózek? W dodatku na trzecim piętrze bez windy? Panic mode, panic mode totalny.

W Icebugu pobiegłam ale już nie byłam w stanie dać z siebie wszystkiego. Świadomość ciąży, choć dość wczesnej, zrobiła już swoje. Na zbiegach ze strachu przed wywrotką biegłam z zaciągniętym lekko hamulcem.

Po powrocie do Warszawy złapał mnie dół. Ten niekończący się remont, z ekipą kręcącą się przez 12 godzin, ta pogoda za oknem - obrzydliwe zimne przedwiośnie i jeszcze wiadomość o ciąży. Świadomość,że już nic nie muszę podziałała na mnie demotywująco. Po co mam wyjść biegać? Po co męczyć się w tym przenikającym wietrze? Po co wracać spoconą do mieszkania, w którym w jednej chwili wszystko oblepi pył? Jednym słowem obraziłam się na cały świat, na pogodę, na kurz remontowy, na mój brzuch, na wszystko. I trawiłam :)
A potem nadszedł taki dzień, gdy przestałam być panią własnego ciała. I ciało robiło ze mną co chciało. Głównie spało :) I nawet jak mentalnie miałam ochotę iść potruchtać, często fizycznie nie byłam w stanie. A jak już wyszłam, to okazało się, że to już jest zupełnie inne bieganie. Że to tętno rzeczywiście w ciąży rośnie i dostawałam zadyszki przy tempie, które normalnie byłoby dla mnie rozgrzewkowe. Że nie jestem w stanie biec nie wiadomo ilu kilometrów, bo muszę o wiele częściej korzystać z toalety. Wiecie - to niby czwarta ciąża, niby przez to wszystko już parokrotnie przechodziłam. Ale nigdy wcześniej nie biegałam. Wiele rzeczy mnie zaskakuje.

Teraz już wiadomo czemu w Lizbonie czas z którym przybiegnę nie był dla mnie ważny :) To był zresztą ostatni taki długi bieg w jakim wzięłam w tym roku udział. Maratony odpadają, biegi ultra również.
Teoretycznie mogłabym się pojawić na Półmaratonie Warszawskim, ale w tym celu z drugiego końca Polski musiałaby na gwałt jechać teściowa, żeby zaopiekować się chłopakami. Szkoda mi ją fatygować, skracać jej pobyt na zawodach nordic walking, po to, żebym mogła  niemalże przespacerować się przez 21 kilometrów.
Na Maderę lecimy (opłacony wyjazd) - ale chcemy poprosić orgów o zamianę dystansu z 85 na 16 km. Ja z kijkami i mąż w ramach supportu ciężarówki.

Minęły już prawie trzy miesiące dwupaku, już mi lepiej;) Remont się skończył, za oknami słonko i bardziej przyjazne temperatury. Dalej się oswajam z informacją, że zostanę po raz kolejny mamą - ale już wiele rzeczy sobie w głowie poukładałam i jakoś bardziej pozytywnie patrzę w przyszłość.

Poprzedni rok był dla mnie biegowo bardzo udany. Ale nie oszukujmy się - było to okupione wieloma godzinami treningu. Treningu, który zdarzało się - przyznaję - czasami odbywał się kosztem dzieci.
Nie da się ukryć, że stawanie na podium, czy przybieganie tuż za czołówką kobiet na biegach górskich, duatlonach czy imprezach AR jest przyjemne. Jest bardzo przyjemne. I człowiek chciałby ten stan utrzymać. Trenować dłużej, startować więcej. To wciąga.
Pytanie czy na dłuższą metę to by się jednak nie odbiło na rodzinie. Więc może to dobrze, że życie ułożyło się tak jak się ułożyło i zmusiło mnie do zwolnienia, przejścia do marszu i złapania trochę oddechu i dystansu.
Matka będzie dalej biegać, choć na pewno to bieganie będzie inne niż do tej pory.
A na razie życzcie mi spokojnej ciąży. Byle do października :)



niedziela, 1 lutego 2015

Zakładki małżeńskie

Zakładki małżeńskie
- Mamo! Wstawaj, jest już dzień! Jestem głodny!
Otwieram oko. Ósma trzydzieści rano. Do ucha krzyczy mi dziecko nr 3. Niedziela - można dłużej poleniuchować. Ale nie za długo, bo plan dnia jest dość napięty.
Szykuję mleko i płatki i idę jeszcze na chwilę zalec w łóżku. Tibor robi kawę. Szykuje się na rower. Obiecuje do dwunastej wrócić - wtedy ja będę mogła wyjść pobiegać.
Staram się choć trochę ogarnąć dom, zaczynam robić obiad - później nie będzie na to czasu, bo w planach jest jeszcze kino.
Przekonuję chłopaków do wyjścia na plac zabaw. Wreszcie wszystkie czapki, spodnie, rękawiczki i kurtki znajdują się na właściwych osobach i możemy ruszyć.
Chłopaki szaleją na górce i zjeżdżalni, a ja kontrolnie co jakiś czas zerkam na zegarek. 11.40. Zwołuję moją ferajnę i ruszamy w kierunku domu. Rzucam się znów w kierunku garów. Na swoje nieszczęście postanowiłam zrealizować prośbę dziecka nr 1 o lazanię - więc mam trochę więcej roboty. Telefon. Mąż będzie za 10 minut. Przekładam płaty ciasta farszem i zerkam czy moje ciuchy biegowe są dalej w miejscu gdzie je naszykowałam.
Skrzypią drzwi i wraca zmarznięty Tibor. W locie rzucam instrukcje dotyczące piekącej się lazanii i wychodzę. Mam dwie godziny czasu. Jak wrócę zostanie akurat tyle czasu, żeby w locie przekąsić obiad, umyć się, przebrać i ruszyć z dzieciakami do kina.
Biegnę powoli, nie spiesząc się - to przecież ma być dwudziestokilometrowe wybieganie. Patrzę co w lesie zostało z zimy. Generalnie las płynie, kapie i tonie w błocie - ale od czasu do czasu wbiegam na bardziej zmarznięte fragmenty.




12 kilometrów za mną. Zerkam na zegarek. O la la! Czasu niewiele, a do domu droga daleka. W miarę upływu czasu zaczynam przyspieszać. Moje plany, żeby cały dystans pokonać powoli właśnie biorą w łeb. Nie zdążę jak zacznę szybciej przebierać nogami. Pod koniec wybieram krótszą trasę między blokami. Wiem, że dystans będzie krótszy niż zakładane 20 kilometrów, trudno.
Ostatni, osiemnasty kilometr lecę w tempie zdecydowanie nie wybieganiowym.
Wpadam do mieszkania. Jedyna łazienka jest właśnie okupywana przez dziecko nr 2. Taa. Trwa to tyle, że spokojnie zdążyłabym te brakujące dwa kilometry zrobić;)
Tibor zabiera dwójkę dzieciaków i leci odebrać bilety. Ja oporządzam się najszybciej jak mogę i wychodzę z najstarszym. Spotykamy się przy kasach.
Uff, udało się.


poniedziałek, 29 września 2014

Logistyka weekendowa i co z tego wyszło

Logistyka weekendowa i co z tego wyszło
Weekend, weekend. Może i z górami nic nie wyszło, ale to nie znaczy, że mieliśmy zamiar siedzieć w domu. Pomysłów było milion. Trzeba tylko uwzględnić nas, babcię, trójkę dzieci - tak, żeby każdy był zadowolony. Taa...
Ranek minął mnie i mężowi na poszukiwaniach po sklepach butów na jesień. Prawie się udało - do domu wróciliśmy z miseczkami do musli i getrami do biegania dla mnie :)
To teraz trzeba wymyślić plan dnia, tak, żebyśmy spędzili czas z dzieciakami, żeby moja teściowa mogła wyjść na trening nordic walking i żebym ja mogła iść pobiegać (ostatnia szansa na dłuższe wybieganie przed szybko zbliżającym się maratonem w Budapeszcie).
To może tak: pakujemy się wszyscy w samochód z rowerami, jedziemy do Kampinosu a ja wracam potem do domu biegiem. Świetnie - tylko aż tak dużego samochodu nie mamy - nie zmieścimy się wszyscy z rowerami. 
No to teściowa idzie niezależnie od nas, my nie jedziemy do Kampinosu, tylko robimy kółko po okolicznym lesie. A potem idę biegać.
Jak ustalili - tak zrobili. Dzieciaki przejechały 17 km (najmłodszy siedział w foteliku rowerowym). Tylko reszta planu zaczęła nam się sypać, bo doszedł nowy element: basen. 
Super - basen z dziećmi może być - tylko kiedy ja mam biegać??
To może tak: dziś rowery z dziećmi, potem basen, a w niedzielę idę biegać, a potem dołączam do znajomej i kibicuję maratończykom.
Tu mąż z lekka się skrzywił - bo wstępnie był planowany rower we dwójkę po Kampinosie.
No ale jak rower w niedzielę - to kiedy ja mam biegać?? Przecież nie dygnę 20 km z buta, a potem kilkudziesięciu kilometrów na rowerze. Nie planowałam IronMana;)
Plan numer kolejny: sobotni basen przekładamy na niedzielę na wieczór. Idę biegać po rowerze z dzieciakami, a w niedzielę zostaje nasze rowerowanie, maratończykom nie pokibicuję.
Uff. Chyba się udało zaplanować te dwa dni.
Zmodyfikowałam z lekka mój zamysł biegowy - postanowiłam dystans skrócić, żeby następnego dnia mieć więcej siły. A rower potraktować jako coś w rodzaju wybiegania.
Przebiegłam 12 km, przy okazji wypróbowując nowe buty. Fajne są! I tak się w nich rozpędziłam tak, że aż się zdziwiłam, że umiem tak szybko  i nie umieram.

A dziś wjechaliśmy w las. Plany były pierwotnie ambitne, bo mojemu mężowi marzyła się setka. Znaczy 100 kilometrów. Szczęśliwie plan nie został zrealizowany, bo chyba trzeba by mnie było zeskrobywać z roweru.





Dojechaliśmy sobie do Roztoki, która jest w samym środku KPN, a potem ruszyliśmy dalej. Dla mnie to była trochę terra incognita, bo jednak zazwyczaj kręcimy się po Parku bliżej domu.
Ten fragment trasy był bardzo wymagający. Górka, dołek, górka, dołek. I piach. Dużo piachu. Starałam się jak mogłam nie dać się tym podjazdom - ale niestety zaczęły mnie pokonywać.
A to spowodowało nieoczekiwanie narastanie we mnie, w środku dzikiego wkurwu. Cooo? Jak to nie podjechałam? A właśnie, że wsiądę na rower - tak, teraz pod tą górkę. Nieważne, że to nie ma sensu. Wsiądę i  podjadę ten kawałek. 
No i biedny mój mąż musiał znieść mój chwilowy amok. Kazałam mu odjechać, nie patrzeć się - więc bidny usiadł sobie za drzewkiem i czekał aż żonie rozum wróci.
Nie wpięłąm się dobrze w spd.
Koło mi zabuksowało na piachu.
I znów się zakopałam w piach.
Znów nie trafiłam w pedał.
Nie zdążyłam w porę skręcić.
Walnęłam się boleśnie w kolano pedałem.
Nie wykręciłam w porę i wjechałam w drzewo.
Znów piach.
Znów spd.
Litościwie nie powiem co mamrotałam pod nosem i ciut głośniej
Wreszcie udało się, podjechałam. Mąż westchnąwszy ciężko wsiadł na rower i pojechaliśmy dalej.
A mnie każda następna górka doprowadzała do coraz większej furii. Czemu tu tyle piaaachu?? I czemu tak stromo?? W końcu przed kolejnym piaszczystym podjazdem, zsiadłam z roweru i wrzasnęłam, że mam tych podjazdów i piachu dosyć. Mąż od razu stwierdził: "ok, to zjeżdżamy na asfalt".
A ja? A ja oparłam się o rower i zaczęłam myśleć co u licha się ze mną dzieje i czy rzeczywiście chcę jechać drogą. Nie - to nie może się tak skończyć. Tak po prostu odpuszczę, bo mnie wkurza, że chwilami muszę pchać rower? Bez sensu. 
I w tej chwili ciśnienie ze mnie zeszło (uff. bo to było cholernie męczące). Wepchnęłam rower na wzniesienie i zaczęłam się rozglądać za mężem. Nie było go. Małżonek od razu zrobił to co powiedział - czyli zjechał na pobliski asfalt. 
Przez następne pięć minut pokrzykiwaliśmy do siebie: ja go namawiałam, żeby wrócił na szlak, mąż namawiał mnie, żebym zjechała do niego, bo nie chce mu się wracać.
Normalnie cyrk na kółkach :)
Krzyczenie do siebie było bez sensu, bo połowy tego co mówiliśmy nie słyszeliśmy - komórki poszły w ruch i doszliśmy do konsensusu. Pojechaliśmy dalej górą, przez las.
Szczęśliwie, później nie było aż takiego nagromadzenia podjazdów.




Kilometry mijały, na liczniku było już ponad 50. A ja poczułam, że zaczynam być naprawdę zmęczona. Oj,ciężki będzie powrót. Spytałam się jeszcze ostrożnie męża czy koniecznie musimy przejechać te sto kilometrów. Małżonek mnie pocieszył: " och, nie, nie wyjdzie nam z tego setka. Najwyżej 90 kilometrów"
Och, dziękuję. Normalnie wzruszyłam się. Co za ulga: nie sto, tylko dziewięćdziesiąt :)
Tyłek bolał coraz mocniej, uda paliły coraz bardziej - ale trzeba było kręcić i się streszczać. Nie wzięliśmy ze sobą czołówek, a dzień miał się wyraźnie ku końcowi. Trzeba było przynajmniej w porę wyjechać z lasu.
Udało się. Po osiemnastej zameldowaliśmy się w domu. Ostatecznie przejechaliśmy 84 km z groszami. 

Oprócz mojego krótkiego nie-wiadomo-czego (ale te baby są głupie)- to była bardzo fajna wycieczka.




PS. Basen przełożyliśmy na inny dzień. Ja od siodełka prawie tyłka nie czuję, a T. coś sobie naciągnął w nodze i lekko kuleje.
Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger