poniedziałek, 15 września 2025

KAT by UTMB część 2

 KAT by UTMB część 2

Drugą część relacji zacznę od kłopotów z noclegami. Znów, spytacie? Właściwie problem ze znalezieniem noclegu na czas biegu był pierwszy. Miejsce usiłowaliśmy zarezerwować jeszcze z Warszawy - ale wszystkie campingi w okolicy odpisały, że niestety, ale nie mają miejsc. Szukanie kwatery również zakończyło się niepowodzeniem - wszystko co było dostępne, przekraczało nasz budżet. 

Wyjechaliśmy z Lofer w kierunku Kitzbühel, a chłopaki cały czas usiłowali się dopytać o nasze kolejne spanie. Ja zaś usiłowałam delikatnie przygotować ich na fakt, że nasz awaryjny nocleg w aucie w Czechach nie był ostatnim. 

I wtedy wchodzi mój mąż. Cały na biało. I z miną jak kot, który opił się śmietanki, rzuca bombę. Że jednak mamy nocleg. Udało mu się jakiś czas temu na bookingu złapać coś, co nagle wskoczyło, w mega dobrej cenie, tylko kilometr od miejsca startu (pewnie ktoś zrezygnował w ostatniej chwili).
Matko, jak mi ulżyło! Pamiętałam moje rozpaczliwe próby dotarcia pod campingowy prysznic w Cortinie. Pamiętałam moje pokraczne wczołgiwanie się do namiotu i ranek po biegu, gdy miałam wrażenie, że chyba dam się złożyć razem z tym namiotem, bo nie byłam w stanie z niego wyjść.

Perspektywa normalnego łóżka i łazienki była wprost fantastyczna! Nawet wchodzić po schodach nie musieliśmy: w budynku w którym mieścił się nasz apartament, była winda. Po prostu luksusowe warunki na umieranie po ultra.

Najpierw jednak zajęliśmy się odbiorem pakietów. Tu również było małe zamieszanie, bo Austriacy sprawdzali sprzęt obowiązkowy oraz pilnowali instalacji wymaganych aplikacji w telefonie. 

Oczywiście zrobiliśmy zdęcie z numerami startowymi, sprawdzaliśmy rozmieszczenie pierwszych punktów z piciem i jedzeniem, a ja rzuciłam okiem jeszcze raz na profil trasy.

I tu powiem, że szkoda, że uznałam, że wystarczy mi wiedza o trzech dużych podejściach. Później miało już być raczej z górki i tyle. Ani w Warszawie, ani w biurze zawodów nie wgłębiłam się bardziej w trasę. Gdybym bardziej przyjrzała się mapce, nie byłabym tak zaskoczona na sam koniec.


Numerki są

Tu widać czemu na KAT jest dość trudno. Co człowiek zdobył wysokość, musiał zbiec prawie do wysokości startu.
Tak jak już wspomniałam: szkoda, że nie przyjrzałam się bliżej mapce - może wtedy parę rzeczy na końcówce biegu tak by mnie nie zaskoczyło ;)


Start był o północy. Na miejsce odprowadzili nas chłopcy. Ponieważ trasa naszego dystansu nie stanowiła pętli: start był z Kitzbühel, a meta w oddalonym o kilka kilometrów Fieberbrunn, dostali od nas instrukcje jak dojechać potem pociągiem, od której godziny się nas spodziewać. Zostawiliśmy im również rzeczy do zabrania na metę.

Ruszaliśmy z miejskiego stadionu. czy też boiska. Miałam wrażenie, że ustawiliśmy się wśród ludzi w miarę blisko bramki startowej, o wiele bliżej niż na Lavaredo - ale zupełnie wyleciało mi z głowy, że tutaj jest mniej biegaczy. W Dolomitach startowało ponad 900 osób, tutaj - niecałe 300. Więc wbrew mojemu wrażeniu, okazało się, że staliśmy raczej z tyłu. Strasznego problemu z tym nie miałam - było ponad 80 kilometrów na wyprzedzanie. Bałam się tylko troszeczkę, czy nie będzie takich zatorów jak we Włoszech.

Wydawało mi się, że nie stoimy z tyłu. Ale biegaczy było o wiele mniej niż na Lavaredo.



Być może ciut lepiej byłoby, gdybyśmy stali bardziej z przodu. Być może na pierwszych dwóch kilometrach rozbiegówki, mogliśmy bardziej zdecydowanie wyprzedzać ludzi. Ale czy w ogólnym rozrachunku na koniec wiele by to zmieniło? Mam wrażenie, że nie.

Nie jestem w stanie opowiedzieć nocnej części kilometr po kilometrze. W nocy świat ogranicza się do skrawka przestrzeni widocznej w świetle czołówki. Dochodzi do tego jeszcze w którymś momencie senność - więc nie wszystko kojarzę, nie wszystko pamiętam. Spróbuję mniej więcej opowiedzieć, co zapamiętałam i co najbardziej utkwiło mi w pamięci.

Bardzo szybko zrobiło się pod górę i to raczej tak stromo pod górę. Z tego co widziałam w świetle czołówki i księżyca (tego dnia była pełnia, albo tuż przed pełnią), sporo biegliśmy/podchodziliśmy mijając wyciągi narciarskie. W pewnym momencie zaczęliśmy podchodzić pod coś naprawdę masakrycznie stromego. Szliśmy zakosami takim wąskimi położonymi płytami - bo wejście na wprost było niemożliwe - a i tak wszyscy wlekli się jak muchy w smole, z trudem podnosząc nogi. W świetle czołówki widziałam jak zbocze schodzi w dół pod jakimś niesamowitym kątem, prawie pionowo. Niby dookoła wszystko wskazywało, że to stok narciarski, ale na litość boską, po czymś takim nie da się zjeżdżać!

Otóż, okazało się, że da. 

Trochę na nartach jeździmy, ale nigdy nie zawitaliśmy w Alpy, nie znamy tutejszych ośrodków narciarskich. Samą nazwę miejscowości Kitzbühel, poznałam dopiero w kontekście biegu. 
Potem wyczytaliśmy, że jest to stolica jednego z bardziej znanych ośrodków narciarskich w Austrii. To nie wszystko. Na zboczu Hahnenkamm, co roku odbywa się Puchar Świata w narciarstwie alpejskim mężczyzn na najtrudniejszej trasie do tej dyscypliny. Trasa ta ma nachylenie do 70 procent. 
I my właśnie, w środku nocy, podchodziliśmy jej fragmentem.

Bardzo jestem ciekawa jakie widoki ominęły nas w nocy - a na pewno było co podziwiać - bo podchodziliśmy na 2000 m n.p.m. W mojej pamięci utkwiły tylko strome, kamieniste podejścia i zbiegi (dla tych, którzy się odważyli), wąskimi krętymi ścieżynami, również najeżonymi wystającymi kamieniami. Po bokach trawiaste zbocza, opadające tak bardzo w dół, że człowiek bardzo, ale to bardzo nie chciał się potknąć. W pewnym momencie usłyszałam za sobą ponury głos mojego męża: "Już wiem po co dali nam trackery. Żeby łatwiej było znaleźć zwłoki".

To zawsze robi na mniej wrażenie: w ciemności widzisz tylko przed sobą i za sobą, jak koraliki na nitce, światła czołówek innych biegaczy.



Nie mogło też zabraknąć alm - czyli łąk alpejskich. Moje przypuszczenia, że będzie ciekawie ze względu na ich podmokły teren sprawdziły się. Trzeba było być czujnym, bo w miarę łatwa ścieżyna wydeptana wśród traw, nagle WTEM mogła stać się najeżoną kamieniami/zrytą przez krowy/upstrzoną krowimi plackami/pełną wody i błota, pułapką. W jednej chwili było całkiem miło, a w kolejnym kroku brodziłeś już w błocie wymieszanym z krowim urobkiem. Albo nagle szukaliśmy kęp trawy, po których mogliśmy przeskakiwać, żeby pokonać kolejne błotniste rozlewisko. 
Być może ktoś pomyśli, po co te zabawy? Buty pewnie i tak i tak mieliśmy już mokre. Nie lepiej po prostu drzeć na wprost, bez tych wygibasów? Cóż - nigdy nie było wiadomo czy w błoto zapadniemy się na grubość podeszwy, czy głębiej. W jednym miejscu podczas próby pokonania takiego zrytego przez krowy rozlewiska, Tibor chciał podeprzeć się kijkiem. I ten zapadł się w wodę do połowy długości.
Fragmenty przez pastwiska to też inne atrakcje: druty kolczaste i pastuchy elektryczne. Trzeba było na nie uważać. Kolejnych doznań dostarczały przejścia pomiędzy ogrodzonymi łąkami. Najczęściej przybierały postać podestów, na które trzeba było wejść, przekroczyć pastuch i zejść z drugiej strony. Czasem to były samozamykające się furtki, albo takie ogrodzenia do przechodzenia slalomem. Najczęściej były to jednak podeściki. Na tym etapie były po prostu trochę upierdliwe. Ale kilka godzin później, gdy miałam 60-70 kilometrów w nogach, wejście na taki stopień i podniesienie nogi do góry, tak, żeby nie zaplątać się w linkę pastucha, było sporym wyzwaniem.

Oznakowanie trasy. Cóż... chwilami była oznakowana tak... nienachalnie. Sztuką jest tak oznaczyć trasę biegu, żeby w nocy bez problemu dało radę ją pokonywać. Niestety, nie wszystkich miejscach Austriacy sobie z tym poradzili. 

Tak minęła nam noc. W górę, w dół, przez łąki i błoto, przy dźwięku krowich dzwonków. Czasem natykaliśmy się na śpiące krowy, budziliśmy je światłem naszych czołówek - ze zdziwieniem się przypatrywały tym dziwnym stworom, nie wiadomo po co pałętającym się w nocy na ich terenie.
Nie wiedziałam jak stoimy czasowo, nie wiedziałam, która jest godzina. Nie chciałam wiedzieć i nie sprawdzałam. Przeszłam w tryb "byle do świtu". Brak snu dał znać i poruszałam się trochę jak zombie. Zamknięta we własnym świecie, który ograniczał się do tego co widać było w świetle czołówki. 

W końcu niebo zaczęło jaśnieć i na jego tle zaczęły delikatnie rysować się szczyty gór. Powoli, powoli zaczynało świtać.

Świt. Z prawej strony widać koniunkcję Jowisza i Wenus





Na tym etapie zaczęliśmy też zbiegać do drugiego punktu kontrolnego Jochberg, który znajdował się na 31 kilometrze. Teren zrobił się dość łatwy: szeroka, szutrowa droga idąca w dół. Nic tylko biec. 
Na prośbę Tibora robiliśmy jednak przerwy. Skarżył się, że nie czuje się zbyt dobrze, że boli go żołądek. Poruszaliśmy się więc tak mieszanie: trochę marszu, trochę truchtu. 


W dole widać miasteczko do którego schodzimy. Nie jest już dobrze.

Dotarliśmy na punkt trochę przed szóstą rano. Tibor poszedł do toalety, potem próbował coś zjeść, znów poszedł do toalety. Przysiadł, usiłował odpocząć. Widziałam, że nie jest dobrze, ale miałam nadzieję, że odsapnie i trochę się zreanimuje. 

Punkt kontrolny, do którego dotarliśmy był przy drodze prowadzącej do Kitzbühel. W tym miejscu biegacze wbijali się w góry po drugiej stronie drogi. Na drugą stronę przedostawaliśmy się przejściem podziemnym mniej więcej kilometr za punktem. Czyli po mniej więcej dwóch kilometrach byliśmy znów w tym samym miejscu, tylko po drugiej stronie szosy. Przez te dwa kilometry widziałam jak Tibor walczy. Nie był w stanie biec. Szedł również dość wolno, z widocznym cierpieniem na twarzy.
Przysiadł na jakimś murku i powiedział, że chyba zejdzie z trasy. 
Nie namawiałam go na kontynuowanie, bo wyglądał po prostu źle. Właściwie nic nie mówiłam - bo taką decyzję musiał podjąć sam. Obiektywnie rzecz biorąc miejsce, w którym byliśmy było bardzo dobre na zrezygnowanie. Byliśmy tylko 5 kilometrów od miejsca naszego noclegu. Organizatorzy zapewniali stąd autobus dla osób, które rezygnowały. Kolejny punkt był 9 kilometrów dalej i 700 metrów wyżej, pośrodku niczego.
Widziałam jak się miota, bardzo mu współczułam- i złego samopoczucia i szykującego się DNF-a. Mam jeden na koncie i wiem, że nienależnie od przyczyny, choćby nie wiem jak usprawiedliwionej, "did not finish" przy nazwisku boli. Człowiek potem się zastanawia milion razy czy na pewno nie mógł nic więcej zrobić.
Tibor wyglądał tam marnie, że biegacze, którzy nas mijali, zatrzymywali się i pytali czy wszystko jest ok. 
W końcu zdecydował: schodzi. Ja mam biec dalej sama. Pożegnaliśmy się i pobiegłam.
Małżonek potem przyznał się, że jak zobaczył mnie w oddali, podjął jeszcze próbę przebiegnięcia kawałek. Łudził się, że może sam, w swoim tempie da radę kontynuować bieg . Po kilku krokach jednak zrezygnował.

Tu trochę nakreślę tło tego złego samopoczucia. Siedem dni wcześniej czymś się struł. Podejrzewa chińskie jedzenie kupione w osiedlowej knajpie. Przez cały tydzień przed wyjazdem, trochę się żalił, że dalej nie czuje się do końca ok. Z drugiej strony, normalnie funkcjonował - więc nie przypuszczałam, że może to mieć poważniejsze konsekwencje. Sam Tibor pewnie myślał, że lada moment wszystko mu przejdzie, rozejdzie się po kościach.
Ultra jednak nie wybacza takich rzeczy i bezwzględnie wystawiło rachunek.
Na nogi do końca postawił go dopiero nifuroksazyd, który wzięłam z domu "na wszelki wypadek" i został zaaplikowany wieczorem i kolejnego dnia.

Tak więc od mniej więcej 33 kilometra biegłam już sama. Zrobiło się już jasno oczywiście, ale słońce jeszcze nie wyjrzało zza szczytów. Zapowiadał się upalny dzień i wiedziałam, że muszę jakoś spiąć pośladki, żeby najwięcej trasy pokonać w cieniu. 

A jak mi poszło - będzie w kolejnym odcinku :)





czwartek, 11 września 2025

KAT by UTMB część 1

KAT by UTMB część 1

 KAT... Cóż to za nazwa? Części z Was skojarzy się z pewną profesją związaną z wymierzaniem sprawiedliwości - a za nim być może pójdzie następne skojarzenie: z czymś trudnym, "katującym" (co w sumie odpowiada prawdzie).
Nam nazwa spodobała się z innego względu. Parę lat temu, nasza koleżanka Ewa, ochrzciła nas (mnie i męża) mianem Kochaniak Adventure Team - w skrócie KAT. Rozumiecie więc, że  ten bieg po prostu MUSIAŁ znaleźć się w orbicie naszych zainteresowań.

Rok temu wertując listę alpejskich biegów, mocno zastanawialiśmy się co wybrać. Wahaliśmy się nad KAT i drugim alpejskim biegiem, Salomon Pitz Alpine Glacier. Tak długo myśleliśmy, że na KAT skończyły się miejsca. Na Pitz Alpine z kolej, w końcu nie dotarliśmy, gdyż rozjechały nam się finanse. Życie.

KAT znalazł się więc w naszych kalendarzach biegowych w tym roku. Ja wahałam się przy zapisach, czy pchać się w 81 km, czy wybrać dystans krótszy- 50 kilometrowy. Ostatecznie zdecydowałam się na dłuższy, zupełnie wyrzucając z głowy, że to będzie zaledwie miesiąc po Lavaredo i jeszcze bardziej wyrzucając z głowy sumę przewyższeń. A miało być ich więcej niż w Dolomitach.

A wracając do skrótu: KAT to Kitzbühel Alps Trail. 

Plan był taki: jedziemy w Alpy z dziećmi nr 1 i 3. Tam trochę szlajamy się po okolicy, potem biegniemy, potem się regenerujemy. Następnie nadajmy dzieci z Monachium samolotem do Warszawy, a sami jedziemy do Czech, by buty biegowe zamienić na spadochrony i wziąć udział w campie dla skoczków.
Małżonek miał wstępnie pomysł, żeby z najstarszym synem wejść na Grossglocknera, ale ostatecznie pomysł nie wypalił.
Turystyczna część naszej eskapady miała odbyć się w Alpach Berchtesgadeńskich, a dopiero na sam bieg mieliśmy przemieścić się w okolice Kitzbühel.

Plany, jak to plany - są po to, żeby je zmieniać ;) 

Z domu wyjechaliśmy z kilkugodzinnym opóźnieniem, co spowodowało, że noc zastała nas w Czechach. Nie będę opisywać przygód z próbami znalezienia o dwudziestej trzeciej otwartego campingu oraz wyczynów naszego gps-a, który wszedł w tryb "adventure race" i próbował nas przeprowadzić przez jakieś krzaki. Koniec końców pierwszą noc spędziliśmy śpiąc w aucie przy stacji benzynowej. 

Drugi dzień to zwiedzanie Salzburga, który jest bardzo ładnym i malowniczym miastem. Ale crème de la crème tego dnia stanowiło zwiedzanie siedziby i hangaru Red Bulla, który to hangar znajduje się na przedmieściach Salzburga.


Alpy! Widać Alpy! Jedziemy tam!

Salzburg jest bardzo malowniczym miastem

Hangar Red Bulla. Jeśli będziecie w okolicy - zajrzyjcie koniecznie. Wstęp jest bezpłatny.



Po zwiedzaniu, zrobieniu miliona zdjęć maszynom Red Bulla, przemieściliśmy się na stronę niemiecką. Tam mieliśmy wypatrzone dwa campingi.

No i się zdziwiliśmy.

W obu powiedziano nam, że niestety, ale nie mają miejsc. Troszkę jakby zrobiło się nerwowo. Miny zaczęły nam rzednąć, gdy w kolejnym miejscu odbiliśmy się od już zamkniętej recepcji. Było po godzinie dziewiętnastej i nikomu nie uśmiechało się znów spać w samochodzie.

Wróciliśmy więc na stronę austriacką, troszkę zestresowani i tam bez problemu znaleźliśmy nocleg na campingu Grubhof, niedaleko miejscowości Lofer.

Camping okazał się być bardzo w porządku: duży, czysty. Na recepcji dostaliśmy QR kody, które pozwalały nam raz dziennie wjechać pobliską kolejką górską, skorzystać z miejskiego basenu oraz... Wszystko za free.


Nasz camping, nad rzeką Saalach. Malowniczo położony, czyściutki - polecamy

Generalnie rejon, w którym cały czas się obracaliśmy to Północne Alpy Wapienne (które stanowią jeden z trzech sektorów Alp Wschodnich). Alpy Berchtesgadeńskie, w które pierwotnie celowaliśmy, stanowią część tego pasma. Okolica Lofer, gdzie znaleźliśmy ostatecznie miejsce na campingu, to Loferer Steinberge i również jest częścią Wschodnich Alp Wapiennych. Nasza najbliższa okolica zaś nosiła miano Loferer Alm.

Alpy Kitzbuhelskie, w których mieliśmy biec, to także część Alp Wschodnich. Pasmo to graniczy z Loferer Steinberge.

Powiem Wam, że zanim zaczęliśmy zapisywać się na alpejskie biegi, to Alpy były dla mnie po prostu Alpami. Kojarzyłam kilka bardziej znanych rejonów, ale dopiero teraz oczy otwierają mi się szeroko, jak wczytuję się w topografię tych gór. 

Wracając do naszego Loferer Alm. To jest takie obrzeże Alp. Po wdrapaniu się na górujący nad okolicą szczyt Gföllhörndl (1747 m n.p.m) można było zobaczyć odległy o zaledwie 45 kilometrów Salzburg. Ale z drugiej strony - jak tu było ładnie! Owszem, nie otaczały nas czterotysięczniki, tylko góry wysokości naszych Tatr, ale byliśmy zachwyceni. Wszystkim. Krajobrazami, okolicą, tym jak Austriacy dbają o otoczenie. Zimą oczywiście, działają tu wyciągi narciarskie. Rejon reklamuje się jako przyjazny rodzinom i oferuje 46 kilometrów tras narciarskich.

Skorzystaliśmy z dobrodziejstw darmowej kolejki, która wywiozła nas w górę, na tytułowe almy - czyli po naszemu pastwiska czy też hale. Z tym, że nie wypasa się tu owiec, tylko krowy. Łażą wszędzie, dzwoniąc dzwonkami na szyi. 

Z tej bardzo urokliwej wycieczki, wyniosłam niepokojącą myśl, że na KAT może być chwilami morko i błotniście. Te wszystkie malownicze łąki były dość podmokłe. Kitzbühel  było tylko dolinę dalej - więc można było spokojnie założyć, że charakter gór będzie podobny jak tu.

Do miasteczka zeszliśmy Szlakiem Wodospadów (Wasserfallweg). Dopiero na sam najnudniejszy koniec znów skorzystaliśmy z kolejki górskiej.
Szlak Wodospadów wprowadził nas - a jakże - w zachwyt. Prowadził lasem, wzdłuż potoku, z kaskadami, wodospadami, wodospadzikami, oczkami wodnymi. Przepięknie tam było! 

Tak, te dwa dryblasy to moje dzieci: nr 1 i 3. Trochę jakby wyrośli :)

Almy - czyli górskie łąki

Krowy są wszędzie

Gföllhörndl, 1747 m n.p.m. Stąd można było zobaczyć Salzburg.





Poniżej kilka zdjęć ze Szlaku Wodospadów




Na drugą wycieczkę wybraliśmy się w innym kierunku niż poprzednio. Szlakiem oznaczonym numerem 613 ruszyliśmy w górę, tym razem już bez żadnego kolejkowego wspomagania. Większość czasu szliśmy lasem. Ale jakim! Wielkie kamulce, zwalone drzewa, paprocie, gęsty mech. Czułam się chwilami jak w zaczarowanym lesie, jakbym szła do Mordoru z misją zniszczenia pierścienia.
I to wszystko prowadziło pod taką górę, że zaczęłam rozumieć, czemu KAT ma mieć tyle przewyższeń (4850+). Trzy takie góreczki do samego dołu i z powrotem załatwiają robotę.

Szlak 613 prowadził na szczyt Großes Ochsenhorn (2511 m), ale my zadowoliliśmy się wyjściem ponad linię lasu i dojściem do małego górskiego schronu Ludwih-Rieger-Biwak, na wysokość niecałych 1800 m n.p.m. Dalej nie chcieliśmy się pchać. Do naszego startu została tylko doba. To i tak było mało rozsądne fundować sobie na dzień przed biegiem, 14 kilometrową wycieczkę z 1200 m przewyższeń.

Niczego nie żałuję ;)


Miłe początki :)

A potem się zaczęło...

Stromo. Bardzo stromo. Nasza 14 kilometrowa wycieczka miała blisko 1200 m w górę.


A ponad linią lasu TAKIE widoki :)


Szlak prowadził dalej w górę (i w góry). My zadowoliliśmy się dojściem do tego górskiego schronu.


Lofer pożegnaliśmy wizytą na miejskim basenie.
Powiem szczerze, że w tamtej chwili myślałam, że na cholerę mi te 81 kilometrów. Nie moglibyśmy zostać tu dłużej i co dzień przychodzić popływać w basenie z tymi cudnymi widokami na góry?





A o samym biegu napiszę w części drugiej, mam nadzieję, że wkrótce.


wtorek, 29 lipca 2025

Lavaredo Ultra Trail - w sercu Dolomitów

Lavaredo Ultra Trail - w sercu Dolomitów

Lavaredo Ultra Trail, to jedna z bardziej znanych imprez biegowych. Oferuje pełen wachlarz biegów: od 10 kilometrów, do koronnego, 120 kilometrowego dystansu. Większość moich biegowych znajomych zawitało do Cortiny parę lat temu. Czemu mnie z mężem wcześniej tu nie zawiało? Nie wiem :) Jakoś tak się poukładało nasze biegowe życie, że dopiero teraz znaleźliśmy się na listach startowych.

Myślę, że kilka lat temu rzuciłabym się na najdłuższy bieg. Ale w dalszym ciągu podtrzymuję swoją decyzję: dystansom trzycyfrowym dziękuję. Nawet przy wyborze 80 kilometrów zadrżała mi ręka na myszce, bo- nie oszukujmy się- to też jest sporo. Ale ponieważ mąż pierwszy wybrał ten dystans, pomyślałam, że miło będzie biec razem. 

W Dolomitach pojawiliśmy się kila dni wcześniej, zajmując jedno z ostatnich miejsc na campingu. Nie przyjechaliśmy sami - towarzyszyły nam  dzieci nr 2 i 4. Przed biegiem planowaliśmy z nimi wycieczki po szeroko rozumianej okolicy.







W przeddzień biegu odebraliśmy w Cortinie nasze pakiety startowe, ustaliliśmy logistykę z dziećmi i w sobotę 28 czerwca, skoro świt ruszyliśmy pieszo do miasteczka, w miejsce, gdzie autokary miały nas zawieźć na start. Nasz dystans nie rozpoczynał się w Cortinie, tylko w oddalonym o około 40 kilometrów Val Marzon Auronzo di Cadore.


Meta. To tu dzień później będziemy wbiegać.

Wszystkie moje rzeczy na bieg. Część do założenia, część do plecaka. W worku rzeczy do przebrania na mecie.

Nie miałam super bojowego nastawienia. Mój organizm dzień wcześniej postanowił przypomnieć, że jestem kobietą. Czułam się średnio, bolał mnie brzuch, a moją głowę zaprzątała logistyka wc-towa w trakcie biegu. Myślałam, że może na miejscu startu śmignę jeszcze do jakiegoś tojtojka, ale okazało się, że ustawiono je całe dwa. Na ponad 900 uczestników ;) 




VAL MARZON 995 m n.p.m.- CIMABANCHE 1532 m n.p.m. 
0-26 km  1755 m+

O 7 rano ruszyliśmy. Znaczy, my kilka minut później, bo asekuracyjnie ustawiliśmy się mocno z tyłu. Aż za mocno, jak się całkiem niedługo okazało. 

Orgowie wpadli na dość dobry pomysł rozciągnięcia stawki już od samego początku: ustawili na starcie płotek z dość niewielkim przejściem. Biegacze ciurkali takim wąskim strumyczkiem. Niestety nie do końca to wystarczyło, przynajmniej w tej części, gdzie my się znaleźliśmy.

Początkowo biegliśmy w miarę szeroką drogą, ale, gdy nasza trasa skręciła na szlak, przestało być komfortowo. Część ludzi podchodziła przeraźliwie wolno. Szlak natomiast był tak wąski, że ciężko było kogokolwiek wyprzedzić. Czasem ludzie byli na tyle mili, że ustępowali drogi tym szybszym. Czasem udało się wykorzystać jakiś szerszy fragmencik, żeby przeskoczyć do przodu, ale generalnie podchodziliśmy zdecydowanie w tempie poniżej naszych możliwości. Ba, w którymś momencie cały ten sznureczek stanął. Myślałam, że może z przodu jest strumień - ale to było tylko przewężenie i dwa kroki po bardziej technicznym terenie.


A tu wszystko stanęło

Mocno zdobywaliśmy wysokość. W zegarku ustawiłam sobie tarczę tak, żeby pokazywało mi przewyższenia (dzięki, Piotrek za ten patent!) Dzięki temu przez cały bieg wiedziałam mniej więcej ile jeszcze przed nami wdrapywania się pod górę i kiedy zaczną się zbiegi. Szerzej i bardziej płasko zrobiło się w okolicach Tre Cime. To był bardzo ładny (zresztą tam wszędzie było ładnie) fragment trasy. Piękna pogoda uwypuklała malowniczość mijanych szczytów. Tu także zaczaili się oficjalni fotografowie. Chcąc mieć ładne zdjęcie, spojrzałam w stronę obiektywu i w tym momencie lewa stopa wygięła mi się na jakimś kamieniu tak, że mąż biegnący za mną aż krzyknął. Przez chwilę myślałam, że właśnie tu, na dwudziestym kilometrze, zakończę swoją przygodę z Lavaredo. Na szczęście po chwili ból zaczął mijać, a ja przestałam kuleć. To nie był pierwszy raz, gdy na nierówności stopa poleciała mi w bok. Miałam na sobie buty, w których już biegłam ultra - ale chorwacka Istria była zdecydowanie łatwiejsza. Tu, w trudnym, technicznym terenie, moje buty, nie z normalnymi sznurówkami, tylko zaciskami - stoperami, zupełnie się nie sprawdzały. Buty po prostu za słabo trzymały mi stopy. Musiałam bardzo uważać, skupiać się, gdzie stawiam nogi. A to wpływało na tempo jakim się poruszaliśmy.





Tre Cime

I to też Tre Cime

Tuż za Cimami z ulgą powitałam zbieg. Na nim sporo ludzi wyprzedziliśmy, bo - i to też norma - ludzie nie umieją zbiegać. Zbieg był bardzo długi. Nie wiem czy w dół nie biegliśmy z dobre 10 kilometrów.

Dobiegliśmy do jeziorka Lago di Landro. Ze zdziwieniem rozpoznałam je. Kilka dni wcześniej, w drodze do Cortiny, zatrzymaliśmy się tu na chwilę autem. Potem zaczęło się coś, co moi znajomi, którzy biegli tu kilka lat wcześniej, ochrzcili mianem drogi Mirka. 

Nazwa "droga Mirka" znana jest osobom, które brały udział w Biegu Rzeźnika, gdy ten jeszcze prowadził pierwotną trasą, przez bieszczadzkie połoniny. Droga Mirka, to fragment, który odbijał od Głównego Szlaku Beskidzkiego. Szutrowa droga, płaska, na której można było stracić sporo czasu, gdy człowiek nie wziął w karb swojego zmęczenia i zamiast biec, czy przynajmniej podbiegać, przechodził do marszu.

My właśnie maszerowaliśmy taką włoską "drogą Mirka": szutrówką, raczej płaską lub z niewielkim nachyleniem, na której masowo mijali nas rowerzyści. Można tu było rzeczywiście truchtać, ale z tego co pamiętam my raczej maszerowaliśmy. Co prawda na tyle żwawo, że zdarzało nam się wyprzedać osoby, które biegły. Ale po tym bardzo długim zbiegu, nie byłam w stanie zmusić się do dłuższego truchtania.


Szutrówka. Włoski odpowiednik bieszczadzkiej "drogi Mirka". Długa, monotonna, z masą rowerzystów.


W Cimabanche wbiegliśmy na pierwszy punkt kontrolny. Wreszcie! Dwadzieścia sześć kilometrów to spora odległość między punktami. Wypstrykałam się z wody z moich dwóch bidonów, ale przede wszystkim bardzo, bardzo pilnie potrzebowałam toalety. Tojtoje nie zapewniały jakiś komfortowych warunków na oporządzenie się, ale co było robić. 


CIMABANCHE 1532 m n.p.m - MALGA RA STUA 1705 m n.p.m. 
26 km-35,6 km  2288 m+

Po oporządzeniu się, uzupełnieniu napojów, sprawdzeniu co oferuje punkt do jedzenia (najważniejsze dla mnie, że oferował colę i pomarańcze - mój święty graal na każdym biegu), ruszyliśmy dalej.

Na tablicy informacyjnej, które były na każdym punkcie przeczytałam, że do następnego punktu mamy niecałe 10 kilometrów. Metrów w górę też nie było za dużo, bo trochę ponad 500. Przyznaję się, że nie pamiętam za dużo z tego etapu. W głowie utkwił mi głównie przeuroczy fragment łąkami, czy też halami, na których chodziły zupełnie luzem konie.


Jak tu było cudownie!

Na kolejnym punkcie oczywiście, pognałam w poszukiwaniu toalety. Moje "komplikacje" spowodowały, że na każdym punkcie spędzaliśmy o wiele więcej czasu niż w standardowej sytuacji. Czy ma to znaczenie? Ma. Załóżmy, że na trasie jest 5 punktów odżywczych i na każdym spędzimy 10 minut. Razem kumuluje się to w prawie godzinę. Godzinę dłużej na trasie. Godzinę, która pod koniec może być granicą, czy jakiś trudny fragment będziesz pokonywał w dzień, czy w świetle czołówki. Czy na metę przybiegniesz jeszcze za dnia, czy już w nocy. A my na punktach spędzaliśmy więcej niż 10 minut. Głównie przez konieczność szukania kibelków właśnie. A te nie zawsze były blisko. Czasem po wbiegnięciu na punkt i po zdjęciu plecaka, musiałam się cofnąć. Albo, tak jak tu - wyjść z punktu i podejść kawałek drogą do schroniska leżącego powyżej. I jeszcze odczekać swoje w kolejce. Szczęśliwie doczekałam się komfortowej toalety z umywalką, co powitałam z wielką radością :)


MALGA RA STUA 1705 m n.p.m.- COL GALLINA 2044 m n.p.m 
35,6 km-56,1km 3571 m+

Do kolejnego punktu mieliśmy ponad 20 kilometrów. Pamiętam, że pomyślałam sobie, jak do cholery poprowadzili trasę, że są tak duże odległości między punktami! 

No to szybko się dowiedzieliśmy. Hasłem przewodnim tego odcinka było coś, co w duchu nazwałam Doliną Śmierci. Długi, ciągnący się jak flaki z olejem fragment dnem doliny, śladem wyschniętego potoku, po kamieniach, w pełnym słońcu. Miałam skojarzenia z TransGrancanarią. Tam mieliśmy podobny, 10 kilometrowy fragment. Tylko wtedy to była końcówka trasy i robiliśmy ją w nocy. Pamiętam, że strasznie w duchu psioczyłam i myślałam, że w dzień byłoby łatwiej. No to teraz miałam bardzo podobny teren, w dzień, w słońcu i łatwiej wcale nie było.


Słońce bardzo mocno dawało się we znaki


"Dolina Śmierci"


Teoretycznie było bardzo dużo miejsca, żeby pobiec, wyprzedzić kogoś. Praktycznie każdy trzymał się wydeptanej ścieżki wśród kamieni, starając się jak najmniej tracić sił w pełnym słońcu. 

Już od jakiegoś czasu zaczęliśmy bardzo cenić wszystkie mijane źródła wody. Czasem to były źródełka, czasem przekraczaliśmy strumienie. Piliśmy, polewaliśmy się wodą, moczyliśmy czapki. Wszystko, żeby tylko się schłodzić.

A gdy marsz doliną wyssał już z nas większość sił, zaczęło się podejście na Forcella Col dei Bos. Wszyscy ruszali się jak muchy w smole. Patrzyłam na zegarek i odliczałam metry tego podejścia. Niech już zacznie się zbieg do Galliny. Kojarzyłam ten punkt, bo kilka dni temu ruszaliśmy stamtąd na wycieczkę w kierunku Cinqe Torri z dzieciakami. 

Zaczęliśmy zbiegać, choć ze wskazań zegarka jakoś brakowało mi metrów podejścia. Ale w dole już majaczyła przełęcz, na której czekali wolontariusze z wodą i jedzeniem. To tylko elektronika. Może zegarek trochę przekłamał? Zbieg był długi, zakosami, z pięknymi widokami dookoła. Byliśmy mocno umordowani słońcem, podejściem i wcześniejszym marszem. Wymarzona przełęcz była coraz bliżej nas, gdy WTEM odnalazły się brakujące metry podejścia...

Tu jeszcze myślałam, że będzie cały czas w dół

Nasza trasa, mając już naprawdę przełęcz na wyciągnięcie ręki, zaczęła iść pod górę. Nie chcecie wiedzieć co wtedy mełłam pod nosem i z jakim entuzjazmem powitaliśmy podejścia. Wcześniej tłumaczyłam sobie w duchu "dobrze, niech idzie stromo w górę. Im więcej teraz będzie przewyższeń, tym mniej zostanie na koniec". Teraz wymęczona całym tym odcinkiem, miałam dość.

Po lewej, w dole widać Col Gallina


COL GALLINA 2044 m n.p.m.- PASSO GIAU 2243 m n.p.m. 
56,1 km-63,7 km  4173 m+

Na Col Gallina dotarliśmy z lekka zniszczeni. Ja oczywiście wykonałam standardzik: toaleta, a potem zaczęliśmy testować co tam mają dobrego na punkcie. I ja, team pomarańcze& cola, skusiłam się na coś, co nagle okazało się ósmym cudem świata: kanapki w stylu bruschetta. Czyli pokrojona bagietka skropiona oliwą, z położonym pomidorem, którego obsługa na prośbę soliła. Mamusiu, jakie to było pyszne! Włosi - kocham Was!

Ruszyliśmy dalej. Teoretycznie ten fragment trasy już znaliśmy. Tak jak pisałam, kilka dni wcześniej szliśmy tędy z dzieciakami. Pomyślałam, że to nie będzie trudny kawałek, skoro pokonywała go - co prawda w dół - ośmiolatka. 

Więc chcę Wam powiedzieć, że gdy idzie się pod górę, mając w nogach ponad 60 kilometrów, to jest to jednak trudniejsze niż się człowiekowi wydaje.

Teoretycznie do kolejnego punktu mieliśmy tylko 8 kilometrów, ale szło się bardzo ciężko. Dobrze, że oczy koiły piękne widoki. Był już wieczór, słońce powoli zachodziło i pięknie oświetlało góry ciepłym światłem. Ślicznie to wyglądało, ale oznaczało też, że końcówkę trasy będziemy robić w nocy.

Gdy przed biegiem zastanawiałam się ile godzin może zająć nam przebiegnięcie 80 kilometrów, myślałam tak: " Bieg Rzeźnika, 80 km, zrobiłam w 12 godzin. Ale tu jest inny teren - dodajemy jedną godzinę. Tu jest więcej przewyższeń - dodajemy kolejną godzinę. Na Rzeźniku byłam 10 lat młodsza - kolejna godzina na plusie". Jednym słowem wyszło mi, że 15 godzin to jest takie minimum, jeśli wszystko będzie szło jak z płatka. A realnie oceniałam się na przynajmniej 16 godzin.

Przez chwilę dumaliśmy nad złamaniem tej szesnastki. Pierwsze 26 kilometrów, które przez tłok na trasie poszło nam wolniej, ten cel oddaliło. Moja niedyspozycja i więcej czasu na punktach dołożyło swoją cegiełkę. Słońce i wysoka temperatura w ciągu dnia dołożyła reszty. Teraz toczyliśmy walkę, żeby jak najwięcej kilometrów, które nam jeszcze zostały zrobić za dnia.

Byłam tak zmęczona, że choć Cinque Torri były pięknie oświetlone przez zachodzące słońce, nie miałam siły, żeby wyciągnąć telefon i zrobić zdjęcie. Po prostu szłam dalej, byle do przodu, byle wyżej, byle bliżej mety.

Wdrapaliśmy się na 2417 m n.p.m, gdzie przy schronisku Averau zrobiliśmy krótką przerwę. Obsługa serwowała wodę mineralną oraz ciepłą, owocową herbatę. Ta herbata była w tamtym momencie najcudowniejszym napojem jaki piłam. Była ciepła. I choć teoretycznie nie było mi zimno, herbata tak cudownie rozgrzała mnie w środku. Stamtąd zbiegliśmy na przełęcz Giau.

Ostatnie spojrzenie na Cinque Torri...


...i w dół, ku Passo Giau


PASSO GIAU 2243 m n.p.m.- RIFUGIO CRODA DA LAGO 2051 m n.p.m. 
 63,7 km-71,4 km  4490 m+

Dochodziła dziewiąta wieczór. Przed nami zostało ostatnie 16 kilometrów. Ile może nam zająć pokonanie 16 kilometrów?? Nam ponad trzy i pół godziny, jak się okazało.

Wyszliśmy z punktu i zaczęliśmy podchodzić na kolejną przełęcz, Forcella di Giau. 


Zostawiamy w dole Passo Giau

Na Forcella di Giau podeszliśmy jeszcze bez czołówek. Ale bez światła zaczęło być niekomfortowo. Słońce już skryło się za górami i szybko zapadał zmrok. Po włączeniu mojej czołówki, okazało się, że baterie były na wyczerpaniu. Miałam nowe na zmianę, ale nie chciało mi się drugi raz zatrzymywać. Postanowiłam iść ile się da w tym słabnącym światełku. W końcu dałam za wygraną. Zmieniłam baterie i ubraliśmy się - bo nagle zrobiło się chłodno.






Teoretycznie nie powinno być trudno. Nie było stromo. Ale trzeba było przyzwyczaić mózg do poruszania się w świetle czołówki. Dla mnie to była ciężka przeprawa. Ścieżyna była wybitnie nierówna. Czasem była piaszczysta i najeżona kamieniami, czasem przechodziła w jakieś rozpadliny i koleiny obrośnięte trawą, a czasem wszystko na raz. Bałam się, że w tak nierównym terenie, znów postawię źle stopę, tym bardziej skutecznie. Już nie wystarczał rzut oka, gdzie iść/pobiec dalej. Trzeba było podnieść głowę, omieść okolicę światłem czołówki i wypatrzeć kolejnego odblasku na taśmie wyznaczającej trasę. 

Na 67 kilometrze zaskoczyła nas lotna kontrola czasu, choć po chwili zastanowienia, była logiczna w tym miejscu. Z Passo Giau szła szosa prosto do Cortiny. Nie wiem czy kiedykolwiek którykolwiek z biegaczy usiłował oszukać system i ten fragment pokonać w jakimś zaprzyjaźnionym aucie, ale pomiar czasu na szlaku, na pewno bezlitośnie by obnażył ewentualną próbę oszustwa. 

W dzień ten fragment pokonalibyśmy dużo szybciej. Tu uważałam na każdy krok. Przed nami zaczęło się ostatnie większe podejście na Forcella Ambrizolla. I ruszyliśmy w dół ku ostatniemu punktowi kontrolnemu. 


RIFUGIO CRODA DA LAGO 2051 m n.p.m. - CORTINA D'AMPEZZO 1221 m n.p.m.
71,4 km-80 km  4634 m+

Bardzo jestem ciekawa, jakie widoki skryła przed nami noc. Co było widać z Forcella Ambrizola. Czy jeziorko przy schronisku, które zabłyszczało w świetle czołówek było tak samo turkusowe jak odwiedzone przez nas kilka dni temu Lago di Sorapiss?

Na tym punkcie były pustki. Obsługa zmęczona, z resztkami jedzenia. Uzupełniliśmy picie. Tibor nagle uparł się na zjedzenie zupy. I nagle zagaduje mnie, że może byśmy się sprężyli i spróbowali na metę dotrzeć do północy. Zerknęłam na zegarek. Dochodziła dwudziesta trzecia. Ok, to już naprawdę końcówka. Do mety zostało nam już tylko dziesięć kilometrów, może trochę mniej. Ale pokonać je w godzinę, w nocy, przez las, po nierównym terenie, cały czas ostro w dół? Powiedziałam mężowi, że to nierealne. Ok, gdybyśmy mieli dwie godziny zapasu- no, półtorej- podjęłabym wyzwanie. Ale godzina?

Ruszyliśmy. Trochę podbiegałam, trochę maszerowaliśmy. Na tyle dziarsko, że wyprzedzaliśmy osoby, które usiłowały biec. Zebrałam się na odwagę i zaczęłam poruszać się czymś co już nie było marszem, ale jeszcze nie biegiem. Ok, nie było źle. Musiałam maksymalnie się skupić, gdzie stawiać nogi. Musiałam się przyzwyczaić do tego, że światło czołówki rzucało dziwne cienie i całe podłoże widziałam w jakimś psychodelicznym 3D. Pokonanie ostatnich dziesięciu kilometrów w godzinę nie było realne. Ale może spróbować jednak, na sam koniec wyrwać co się da? Zebrałam się jeszcze bardziej na odwagę i zaczęłam poruszać się już ewidentnie biegiem. 

Teren był straszny. Wbiegliśmy już w las. Było ciemno jak nie wiem co. Gdy podnosiłam głowę, widziałam w totalnej czerni błyszczący gdzieś przede mną kolejny odblask od taśmy. Ścieżka była najeżona kamieniami i korzeniami. Miałam jednak wrażenie, że mimo wszystko łatwiej mi się ją pokonywało tym truchto- biegiem, niż gdybym tylko maszerowała. Zaczęliśmy wyprzedzać kolejnych ludzi. Nie było źle, tylko cały czas musiałam być maksymalnie skupiona.

Od czasu do czasu droga dawała nam odetchnąć trawersując zbocze, po którym biegliśmy. Od czasu do czasu widzieliśmy prześwitujące przez drzewa światła Cortiny. Były tak mocno w dole... Niestety, światła te w naszym odczuciu nic a nic się nie przybliżały. 

Małżonek w którymś momencie poprosił, żebym może nie przesadzała z tym zbieganiem i zwolniła. Za moment i bez tej prośby sama bym to zrobiła,. Trasa - co wydawało mi się niemożliwe - zrobiła się jeszcze bardziej stroma. Tak, niby wiedziałam, że ostatni fragment miał być cały czas w dół - ale żeby aż tak??

Czułam się zawieszona w czasoprzestrzeni. Żadnych punktów odniesienia. Noc, las, ciemność i totalna cisza. Cały czas mniej lub bardziej stromo. Światła miasta niezmiennie daleko pod nami, pomimo kolejnych pokonywanych kilometrów. Tylko czwórki w nogach coraz bardziej bolące, a stopy coraz bardziej poobijane przez korzenie i kamienie.

Wreszcie zaczęły się pojawiać pierwsze oznaki cywilizacji. Minęliśmy metalowy mostek. Pojawiła się jakaś tabliczka. W końcu wybiegliśmy z lasu na przedmieścia.

Wydawałoby się, że zbieg asfaltową szosą będzie dla nas ulgą i miła odmianą. Że popędzimy do mety niczym rącze konie. Nie mieliśmy już jednak siły biec. Ostatni zbieg do Cortiny zarżnął nas kompletnie. Już nie miało znaczenia, czy pojawimy się na tej mecie 10 minut wcześniej czy później. Resztki sił chcieliśmy zostawić na samo centrum miasteczka, przez które prowadziła ostatnia prosta do mety.

Wreszcie zobaczyliśmy upragnioną żółtą bramę. 

Dzień wcześniej, gdy odbieraliśmy pakiety startowe, na metę wpadali uczestnicy dystansu 50 km. Grała muzyka, konferansjer zapowiadał przez megafon kolejnych finiszerów. Teraz był środek nocy, po północy. Żadnej muzyki, żadnych zapowiedzi. Dostaliśmy głośny aplauz od kibiców/zawodników raczących się piwem w mijanym przez nas pubie. Jeszcze tylko rytmiczne uderzenia o bandy rąk nielicznych kibiców czekających na swoich bliskich i po 17 godzinach i 23 minutach przekroczyliśmy linię mety.

A potem standardzik. Finisz biegiem, z uśmiechem na ustach, bez bólu. A pięć minut później akademia dziwnych kroków i niemożność schylenia się po odstawione kijki. 

Piękny bieg. Trudny. Polecam.

Ps. Nawet nie mogę napisać "nigdy więcej ultra", bo za 10 dni czeka mnie kolejne, ha, ha.




Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger