Pojutrze półmaraton. Zgodnie z zasadami powinnam już powoli leżeć i pachnieć :) No, miałam zamiar jutro naprawdę na króciutko wyjść i przewietrzyć nogi.
Ale jak to u mnie już bywa: zasady zasadami, a życie swoje.
Parę dni temu okazało się, że chłop mi wybywa na cały dzień służbowo do Katowic. To oznaczało, że coś koło 5.30 rano znika na pociąg, a pojawi się po dwudziestej. A to oznaczało, że całą logistyką dzieciową muszę zająć się ja.
Na co dzień odprowadzaniem dzieciaków do szkoły zajmuje się mój mąż, ja jestem zarządzającą wszystkim co przed wyjściem - czyli budzeniem, popędzaniem, robieniem kanapek. I przyznaję się bez bicia- robię to jeszcze piżamie :) Dopiero po zamknięciu się drzwi za mężem i dzieciarnią, po nakarmieniu Matyldy, odłożeniu jej na poranną drzemkę - biorę się za swoje ubieranie.
Teraz musiałam się spiąć - ubrać siebie, Matyldę, rozwiązać kwestię zaginionych skarpetek najstarszego, zająć się "nie mam spodni mamo!" Zrobić kanapki, zlokalizować porzucone dzienniczki, podręczniki, kredki, gdzieś w tym wszystkim nakarmić Matyldę i nie pozwolić jej odpłynąć. Wyjść z domu,biorąc poprawkę na potrzebny dodatkowy czas na zapakowanie do wózka panny.
Pierwsza część poranka odhaczona.
Miesiąc temu umówiłam sobie wizytę u dermatologa w związku z moimi wypadającymi po porodzie włosami. Godzina wizyty nie pozwoliła mi na długi pobyt w domu. Zdążyłam zjeść kanapkę i popić kawą. Znów - ubieranie dziecka nr 4, po raz kolejny w dół po schodach z trzeciego piętra.
Od lekarza wyszłam z listą różnych specyfików do kupienia i z myślą, że chyba bardziej ekonomicznie wyjdzie mi jednak wyłysieć :].
Ponieważ znalazłam się w stosunkowo bliskiej odległości od biura zawodów, które za godzinę miało otworzyć swe podwoje - postanowiłam odebrać swój pakiet. Wybrałam dojazd drugą linią metra. Ominę niezliczoną ilość wind, którymi musiałam zjeżdżać i wjeżdżać, ominę te kilka, które akurat były "chwilowo nieczynne, przepraszamy", ominę moje odkrycie, że na powierzchnię wychynęłam z nie z tej strony jezdni.
W końcu znalazłam się koło Stadionu Narodowego, w którego trzewiach mieściło się biuro zawodów. Stadion musiałam obejść prawie cały, bo z metra wylazłam dokładnie drugiej strony.
Kto okolice tego przybytku zna, ten wie, że dookoła najeżony jest licznymi schodami. O, ale ja chciałam być sprytna i gdy tylko pojawiały się podjazdy/rampy, korzystałam z nich, żeby jak najszybciej znaleźć się jak najwyżej. Pamiętałam odbieranie pakietów sprzed dwóch lat bodajże i wejście na górę po schodach.
No i cóż. Gdy już obeszłam cały ten stadion, gdy już znalazłam się na samej górze, dostrzegłam balony reklamowe przy wejściu do biura.
Dwa poziomy niżej.
Nie chcecie wiedzieć co mełłam pod nosem szarpiąc się z wózkiem na schodach - bo obchodzić stadion po raz drugi w poszukiwaniu ramp już mi się nie chciało.
Potem okazało się,że nie tylko ja wpadłam na pomysł, żeby pakiet odebrać tuż po otwarciu biura. Dużo osób tak pomyślało. Zaskakująco dużo :) Na szczęście biegacze to ludek życzliwy i w kolejce stać nie musiałam :)
To teraz do domu. Przecież mam bezpośredni tramwaj. Niestety okazało się, że oddzielało mnie od niego przejście podziemne, takie klasyczne: ze schodami i bez windy. Miałam dość schodów - wybrałam podwózkę autobusem i przesiadkę.
A potem Matylda zaczęła coraz bardziej oznajmiać, że jest głodna. Wytrwałyśmy jeszcze parę przystanków, wysiadłam na szczęście już jakby w mojej okolicy, na wysokości Lasku na Kole. Z przystanku popędziłam w jego kierunku szukać jakiejś miłej ławeczki.
Na przystanek nie wróciłam. W tym miejscu wsiadanie i wysiadanie z tramwaju odbywa się na jezdni. Nawet przy niskopodłogowym pojeździe manewry z wózkiem są mocno utrudnione. Przeszłam przez cały Lasek ku bardziej przyjaznemu przystankowi i już bez dalszych przygód dotarłam do domu.
Dotarłam akurat po to, żeby zjeść kanapkę, napić się herbaty, przyszykować rzeczy na basen (bo młodsi po szkole mają zajęcia z nauki pływania), ubrać z powrotem Matyldę i ruszyć po chłopaków do szkoły.
W szkole okazało się, że dziecko nr 2, które dziś miało wycieczkę, jeszcze z niej nie wróciło. W wyniku obsuwy zdałam sobie sprawę, że najprawdopodobniej na basen nie zdążymy. Gdybym jeszcze te rzeczy miała przy sobie - ale nieopatrznie zostawiłam je w domu, nie przewidziawszy opóźnień.
Z 40 minutowym niedoczasem ruszyliśmy w kierunku przystanku. O dziwo szybko przyjechał tramwaj. Stwierdziłam, że może nie wszystko stracone. Oczywiście znów wszystko odbywało się na wariata. Wystrzeliliśmy z tramwaju w kierunku domu. Chłopcy zostali z wózkiem przed klatką, ja wykonałam mega sprint na górę po rzeczy basenowe. Zdążyliśmy!
Wolną godzinę wykorzystałam na zakupy w pobliskim markecie. Powrót do domu nie był spokojny, bo zmęczona Matylda głośno oznajmiała okolicy swoje niezadowolenie.
I tak o godzinie 18.30 wreszcie mogłam troszkę pomieszkać :)
Nie, nie idę jutro wietrzyć nóg. Dziś je wywietrzyłam wystarczająco.
Nie, nie stresuję się biegiem, nie myślę o tym co będzie. Skoro przeżyłam dzisiejszy dzień - przeżyję i półmaraton :)))
Ale jak to u mnie już bywa: zasady zasadami, a życie swoje.
Parę dni temu okazało się, że chłop mi wybywa na cały dzień służbowo do Katowic. To oznaczało, że coś koło 5.30 rano znika na pociąg, a pojawi się po dwudziestej. A to oznaczało, że całą logistyką dzieciową muszę zająć się ja.
Na co dzień odprowadzaniem dzieciaków do szkoły zajmuje się mój mąż, ja jestem zarządzającą wszystkim co przed wyjściem - czyli budzeniem, popędzaniem, robieniem kanapek. I przyznaję się bez bicia- robię to jeszcze piżamie :) Dopiero po zamknięciu się drzwi za mężem i dzieciarnią, po nakarmieniu Matyldy, odłożeniu jej na poranną drzemkę - biorę się za swoje ubieranie.
Teraz musiałam się spiąć - ubrać siebie, Matyldę, rozwiązać kwestię zaginionych skarpetek najstarszego, zająć się "nie mam spodni mamo!" Zrobić kanapki, zlokalizować porzucone dzienniczki, podręczniki, kredki, gdzieś w tym wszystkim nakarmić Matyldę i nie pozwolić jej odpłynąć. Wyjść z domu,biorąc poprawkę na potrzebny dodatkowy czas na zapakowanie do wózka panny.
Pierwsza część poranka odhaczona.
Miesiąc temu umówiłam sobie wizytę u dermatologa w związku z moimi wypadającymi po porodzie włosami. Godzina wizyty nie pozwoliła mi na długi pobyt w domu. Zdążyłam zjeść kanapkę i popić kawą. Znów - ubieranie dziecka nr 4, po raz kolejny w dół po schodach z trzeciego piętra.
Od lekarza wyszłam z listą różnych specyfików do kupienia i z myślą, że chyba bardziej ekonomicznie wyjdzie mi jednak wyłysieć :].
Ponieważ znalazłam się w stosunkowo bliskiej odległości od biura zawodów, które za godzinę miało otworzyć swe podwoje - postanowiłam odebrać swój pakiet. Wybrałam dojazd drugą linią metra. Ominę niezliczoną ilość wind, którymi musiałam zjeżdżać i wjeżdżać, ominę te kilka, które akurat były "chwilowo nieczynne, przepraszamy", ominę moje odkrycie, że na powierzchnię wychynęłam z nie z tej strony jezdni.
W końcu znalazłam się koło Stadionu Narodowego, w którego trzewiach mieściło się biuro zawodów. Stadion musiałam obejść prawie cały, bo z metra wylazłam dokładnie drugiej strony.
Kto okolice tego przybytku zna, ten wie, że dookoła najeżony jest licznymi schodami. O, ale ja chciałam być sprytna i gdy tylko pojawiały się podjazdy/rampy, korzystałam z nich, żeby jak najszybciej znaleźć się jak najwyżej. Pamiętałam odbieranie pakietów sprzed dwóch lat bodajże i wejście na górę po schodach.
No i cóż. Gdy już obeszłam cały ten stadion, gdy już znalazłam się na samej górze, dostrzegłam balony reklamowe przy wejściu do biura.
Dwa poziomy niżej.
Nie chcecie wiedzieć co mełłam pod nosem szarpiąc się z wózkiem na schodach - bo obchodzić stadion po raz drugi w poszukiwaniu ramp już mi się nie chciało.
Potem okazało się,że nie tylko ja wpadłam na pomysł, żeby pakiet odebrać tuż po otwarciu biura. Dużo osób tak pomyślało. Zaskakująco dużo :) Na szczęście biegacze to ludek życzliwy i w kolejce stać nie musiałam :)
To teraz do domu. Przecież mam bezpośredni tramwaj. Niestety okazało się, że oddzielało mnie od niego przejście podziemne, takie klasyczne: ze schodami i bez windy. Miałam dość schodów - wybrałam podwózkę autobusem i przesiadkę.
A potem Matylda zaczęła coraz bardziej oznajmiać, że jest głodna. Wytrwałyśmy jeszcze parę przystanków, wysiadłam na szczęście już jakby w mojej okolicy, na wysokości Lasku na Kole. Z przystanku popędziłam w jego kierunku szukać jakiejś miłej ławeczki.
Na przystanek nie wróciłam. W tym miejscu wsiadanie i wysiadanie z tramwaju odbywa się na jezdni. Nawet przy niskopodłogowym pojeździe manewry z wózkiem są mocno utrudnione. Przeszłam przez cały Lasek ku bardziej przyjaznemu przystankowi i już bez dalszych przygód dotarłam do domu.
Dotarłam akurat po to, żeby zjeść kanapkę, napić się herbaty, przyszykować rzeczy na basen (bo młodsi po szkole mają zajęcia z nauki pływania), ubrać z powrotem Matyldę i ruszyć po chłopaków do szkoły.
W szkole okazało się, że dziecko nr 2, które dziś miało wycieczkę, jeszcze z niej nie wróciło. W wyniku obsuwy zdałam sobie sprawę, że najprawdopodobniej na basen nie zdążymy. Gdybym jeszcze te rzeczy miała przy sobie - ale nieopatrznie zostawiłam je w domu, nie przewidziawszy opóźnień.
Z 40 minutowym niedoczasem ruszyliśmy w kierunku przystanku. O dziwo szybko przyjechał tramwaj. Stwierdziłam, że może nie wszystko stracone. Oczywiście znów wszystko odbywało się na wariata. Wystrzeliliśmy z tramwaju w kierunku domu. Chłopcy zostali z wózkiem przed klatką, ja wykonałam mega sprint na górę po rzeczy basenowe. Zdążyliśmy!
Wolną godzinę wykorzystałam na zakupy w pobliskim markecie. Powrót do domu nie był spokojny, bo zmęczona Matylda głośno oznajmiała okolicy swoje niezadowolenie.
I tak o godzinie 18.30 wreszcie mogłam troszkę pomieszkać :)
Nie, nie idę jutro wietrzyć nóg. Dziś je wywietrzyłam wystarczająco.
Nie, nie stresuję się biegiem, nie myślę o tym co będzie. Skoro przeżyłam dzisiejszy dzień - przeżyję i półmaraton :)))