Skąd wziął się start we Frankfurcie?
Na ten maraton byłam zapisana rok temu. Ale w terminie startu byłam miesiąc po porodzie. Organizator nie przewidywał zwrotu gotówki za rezygnację, ale po okazaniu zaświadczenia lekarskiego umożliwiał zapisanie się rok później z bardzo dużą zniżką. Trochę żal było nie skorzystać, choć w dniu zapisów przebiegnięcie dystansu maratonu było dla mnie totalną abstrakcją.
W ciągu następnych miesięcy wróciłam do formy na tyle, że dystans przestał przerażać. Nie robiłam żadnych założeń czasowych. Chciałam po prostu pokonać ten dystans biegiem. Miło byłoby, gdyby to był czas poniżej 4 godzin.
A potem wymyśliłam sobie Transgrancanarię jako urodzinowy prezent i rozpoczęłam treningi pod okiem trenera. Co prawda głównym założeniem było i jest przygotowanie się do górskiego ultra, ale Piotr wziął też pod uwagę Frankfurt i w planie pojawiły się również treningi maratońskie.
Treningi wyszły na tyle dobrze, że zaczęłam myśleć trochę śmielej. A może tak nie ograniczać się do wersji minimum (byle poniżej 4 godzin), a pomyśleć też o jakimś maksimum? Na przykład o biegu w tempie okołożyciówkowym? Był nawet moment, że zaczęłam się zastanawiać czy jestem w stanie pobiec na złamanie 3:30 (moja życiówka to 3:32), ale te rozważania zostały brutalnie przerwane na 9 dni przed biegiem, gdy rozkojarzywszy się podczas truchtania, runęłam jak długa waląc dłońmi i kolanami w tłuczeń, którym była utwardzona droga, po której biegłam. Krew się polała, a skutki tego upadku odczuwam w dalszym ciągu.
Wizja walki o życiówkę rozwiała się szybciutko. Zaczęło się zastanawianie, czy moje potłuczone i obolałe kolana wytrzymają 42 kilometry biegu, 42 kilometry jednostajnego ruchu po twardej nawierzchni.
Do Fankfurtu przylecieliśmy późnym wieczorem w piątek z dziećmi nr 3 i 4. Na szczęście mamy tu dobrą znajomą, która z radością nas ugościła. Na szczęście znajoma mieszka bardzo blisko startu (nie wiem jaka to odległość, ale nie więcej niż 1,5 km).
Pakiet odebrałam w sobotę. Niemcy zadbali o to, żeby zwiedzający odwiedzili całe expo. W jednym miejscu dostaje się do ręki numer startowy i czip, w drugim worek z ulotkami i gadżetami, w trzecim odbiera się koszulkę. Czip wrzuciłam do torby i ...zapomniałam o nim.
Na start dotarłam truchtem. Dobrze mieć miejscówę w okolicy . Porozgrzewałam się, weszłam do strefy startowej. Zostało 10 minut do startu. I wtedy mój wzrok padł na buty innego biegacza. I zamontowany w nich czip.
Czip...
Kurwa!
Na ten maraton byłam zapisana rok temu. Ale w terminie startu byłam miesiąc po porodzie. Organizator nie przewidywał zwrotu gotówki za rezygnację, ale po okazaniu zaświadczenia lekarskiego umożliwiał zapisanie się rok później z bardzo dużą zniżką. Trochę żal było nie skorzystać, choć w dniu zapisów przebiegnięcie dystansu maratonu było dla mnie totalną abstrakcją.
W ciągu następnych miesięcy wróciłam do formy na tyle, że dystans przestał przerażać. Nie robiłam żadnych założeń czasowych. Chciałam po prostu pokonać ten dystans biegiem. Miło byłoby, gdyby to był czas poniżej 4 godzin.
A potem wymyśliłam sobie Transgrancanarię jako urodzinowy prezent i rozpoczęłam treningi pod okiem trenera. Co prawda głównym założeniem było i jest przygotowanie się do górskiego ultra, ale Piotr wziął też pod uwagę Frankfurt i w planie pojawiły się również treningi maratońskie.
Treningi wyszły na tyle dobrze, że zaczęłam myśleć trochę śmielej. A może tak nie ograniczać się do wersji minimum (byle poniżej 4 godzin), a pomyśleć też o jakimś maksimum? Na przykład o biegu w tempie okołożyciówkowym? Był nawet moment, że zaczęłam się zastanawiać czy jestem w stanie pobiec na złamanie 3:30 (moja życiówka to 3:32), ale te rozważania zostały brutalnie przerwane na 9 dni przed biegiem, gdy rozkojarzywszy się podczas truchtania, runęłam jak długa waląc dłońmi i kolanami w tłuczeń, którym była utwardzona droga, po której biegłam. Krew się polała, a skutki tego upadku odczuwam w dalszym ciągu.
Wizja walki o życiówkę rozwiała się szybciutko. Zaczęło się zastanawianie, czy moje potłuczone i obolałe kolana wytrzymają 42 kilometry biegu, 42 kilometry jednostajnego ruchu po twardej nawierzchni.
Do Fankfurtu przylecieliśmy późnym wieczorem w piątek z dziećmi nr 3 i 4. Na szczęście mamy tu dobrą znajomą, która z radością nas ugościła. Na szczęście znajoma mieszka bardzo blisko startu (nie wiem jaka to odległość, ale nie więcej niż 1,5 km).
Pakiet odebrałam w sobotę. Niemcy zadbali o to, żeby zwiedzający odwiedzili całe expo. W jednym miejscu dostaje się do ręki numer startowy i czip, w drugim worek z ulotkami i gadżetami, w trzecim odbiera się koszulkę. Czip wrzuciłam do torby i ...zapomniałam o nim.
Na start dotarłam truchtem. Dobrze mieć miejscówę w okolicy . Porozgrzewałam się, weszłam do strefy startowej. Zostało 10 minut do startu. I wtedy mój wzrok padł na buty innego biegacza. I zamontowany w nich czip.
Czip...
Kurwa!
W tempie ekspresowym wystrzeliłam ze strefy i pobiegłam w kierunku mieszkania znajomej, jednocześnie wyciągając telefon i próbując dodzwonić się do męża. Smaczku dodaje fakt, że nie do końca ogarniałam gdzie ona mieszka. Do mieszkania znajomej szłam dwa razy. Raz, po przylocie, w nocy i prowadził mój mąż, który znał drogę, bo był tu rok wcześniej biegnąc maraton. Drugi raz przy odbiorze pakietu - ale też uliczkami prowadził Tibor. Na start łatwo trafić, bo góruje nad nimcharakterystyczny wieżowiec. Ale powrót, nawet bliski, uliczkami, których się nie zna, w stresie? Dodatkowo Tibor nie dobierał komórki... Biegłam dalej próbując orientować się czy dobrze trzymam kierunek. Usiłuję znaleźć nr telefonu koleżanki - ale odkrywam, że nie mam go wbitego do telefonu. Znów próby połączenia z mężem. Chce mi się płakać. Czy ja nie mogę choć raz wystartować normalnie, bez przygód?? Ok. Załóżmy, że mąż telefonu nie odbierze. Nie znam numeru mieszkania! wiem, że piąte piętro. Nie pamiętam nazwiska koleżanki. Znaczy pamiętam, ale panieńskie. Kurde, nie wiem. Stanę przed oknami i będę się drzeć: Tiiiibooor!
Kolejna próba połączenia. Odbiera! Szybko tłumaczę gdzie jest czip, ustalamy gdzie ja jestem. Każe mi wracać w kierunku startu, dogoni mnie.
Szybko wkładamy w sznurówki ten nieszczęsny czip i ruszam sprintem w kierunku startu. Jeszcze ostatni zakręt, słyszę jak konferansjer odlicza do startu. Wybiegam spomiędzy domów i widzę ruszających ludzi. Biegnę wzdłuż płotu oddzielającego biegaczy od kibiców szukając jakiegokolwiek wejścia do strefy. Tłum maratończyków truchta w jedną stronę, ja grzeję w drugą odprowadzana zdziwionymi spojrzeniami kibiców. Pal diabli miejsce, w którym stałam poprzednio. Nawet nie wiem gdzie ono teraz jest, bo ludzie się poruszają. Jest przerwa! Staję w strefie. Z tętnem 163. Oby to wszystko dłużej trwało. Oby dojście na linię startu było ma tyle długie, żeby tętno trochę opadło. Jedno jest pewne: jestem bardzo dobrze rozgrzana :)
Koło siebie zauważam balony na 3:29. Zachowuję na tyle rozsądku, że po przekroczeniu linii startu pozwalam im się oddalić. Nie, to nie jest dzień na walkę o życiówkę. Tętno trochę się uspokoiło. Ale czy na tyle, żebym ogarnęła właściwy bieg? Na razie biegnę starając się za bardzo nie ponieść tłumowi.
Dystans podzieliłam sobie w głowie na cztery dyszki. Zerkam na tętno (w górnej akceptowalnej granicy, ale nie rośnie), średnie tempo (ooo, niezłe. Jeśli zegarek nie rozjedzie mi się za bardzo z oznaczeniami trasy to nawet w okolicach życiówki). Początek biegu to runda przez city, pomiędzy wieżowcami. Niestety zegarek gubi zasięg gps, co powoduje, że jednak jego wskazania rozjeżdżają się oznaczeniami na trasie. Średnie tempo z zegarka teoretycznie w skazuje, że biegnę poniżej 5 min/km, ale już po Berlinie wiem, że trzeba mieć spory zapas, żeby ze wskazań zegarka wybiegać na mecie czas o jakim się marzy. Już pierwszy międzyczas na piątym kilometrze pokazuje, że oficjalnie biegnę wolniej. Każdy następny coraz bardziej oddala mnie od 3:30, ale nie przejmuję się tym. Do życiówki musi się dobrze ułożyć wszystko, totalnie wszystko. A ja już na dzień dobry miałam tyle przygód, że cud prawdziwy, że udaje mi się utrzymać takie tempo w jakim biegnę. Staram się je utrzymać, z niepokojem obserwując podmuchy wiatru. Niestety od 15 kilometra biegniemy pod wiatr. Wybiegamy na obrzeża miasta. Nie ma budynków, który by osłaniały od silnych podmuchów. Biegacze też już się rozciągnęli. Nie udaje mi się na dłużej trafić na plecy, za którymi mogłabym się schować. Walczę z wiatrem sama, nie mogąc się doczekać 28 kilometra. Tam trasa zawraca i wiatr będzie pomagał. Niestety ten fragment mocno nadweręża moje siły. Równo od 30 kilometra zaczynam zwalniać. Nie walczę z tym za bardzo. Wiem, że jeśli uprę się na próby utrzymania poprzedniego tempa na siłę, skończy się to po prostu jakąś mega ścianą. Skupiam się, żeby nawet tym wolniejszym tempem cały czas biec. Jestem już zmęczona. Prawe kolano zaczyna mocniej pobolewać. Czuję, że coś mnie ciągnie w pośladku. Czuję jakieś dziwne mięśnie u dołu pleców. Na szczęście znów zaczynamy wbiegać do centrum. A tam szaleństo kibiców. Chwilami biegnie się w takim szpalerze ludzi, przy takim dopingu, że ciary chodzą po plecach. Trzydziesty piąty kilometr. no, Aga. Jeszcze tylko piątka i dwa kiloski. Zrobisz to! Kilometry wloką się niemiłosiernie. Czuję, że ciągnę naprawdę ostatkiem sił. Jaka szkoda, że już nie mam żadnego żelu. Czemu wzięłam tylko trzy Humy?? Sytuację ratuje cola na ostatnich punktach.
Trzydziesty ósmy, trzydziesty dziewiąty kilometr. Znów jakieś podmuchy wiatru nie w tą stronę dają popalić zmęczonym nogom. Pojawia się też fragment z kostką brukową. Czterdziesty kilometr. W 5.19. Najwolniej. Czas na zegarku 3:24 z jakimiś groszami. no, Aga. Ostatni wysiłek. Spróbuj dotrzeć na metę w 10 minut! Dasz radę!
Staram się przyspieszyć, nie patrzę się już na zegarek. Jak zbawienia wypatruję ostatnich oznaczeń kilometrów. Wreszcie widzę z daleka bramę spod której startowałam. Skupiam się na biegu. Słyszę wołanie Tibora, który mnie wypatrzył. Ostatni zakręt i wbiegam do hali. Dywan. Chyba niebieski? Ciemno, niebieskie światła, jasno oświetlona brama mety. A dookoła tłum ludzi. Z bananem na twarzy wbiegam na metę. 3:35:14. Jak na rok po porodzie, jak na brak typowego treningu pod maraton, jak na te wszystkie przygody - wow!
A potem nie mogłam wydostać się z terenu hali. Droga dla biegaczy przez odbiór medali, picie, jedzenie wyprowadzała na drugą stronę budynku. Tibor czekał po przeciwnej. Nawet udało mi się wyjść na dobrą stronę. Niestety oddzielało nas dwumetrowe ogrodzenie oddzielające końcówkę trasy.
Nie wiem ile błąkałam się w budynku wśród tłumu starając się na wszystkie możliwe spisoby, żeby znaleźć się i po dobrej stronie budynku i po właściwej strony trasy. W końcu udaje mi się.
Tibor się ze mnie śmiał. Ale przestał, gdy koleżanka wydała go, że rok temu miał podobnie i przełaził w poprzek trasy. Podobno płot był niższy :)
Reasumując. Bardzo fajny bieg, ładna trasa, raczej płaska, choć sporo zakrętów na początku i końcówce. Finisz - nie wiem czy nie najpiękniejszy z tych maratonów, które biegłam, naprawdę robiący duże wrażenie.
Czip. Pamiętajcie o czipach. Regułą raczej jest, że do pomiaru czasu wystarczy numer startowy (stąd ta moja wtopa). Tym łatwiej o nim zapomnieć, że dostaje się go do ręki luzem, bez żadnej koperty, bez torebki.
Nie wiem czy ktoś zwrócił uwagę na nietypowy czas na wspomnianych przeze mnie balonach zająca: 3:29. Wszystkie takie były. 3:44 a nie 3:45, na przykład. W sumie to logiczne. Ludzie raczej chcą złamać takie 3:30 niż pobiec na taki czas.
Teraz parę dni odpoczynku i wracam do roboty. Do Transgrancanarii zostało 16 tygodni...