Na start w tej imprezie zdecydowałam się dość późno. Ale jakoś doszłam do wniosku, że to może mi dobrze zrobić przed maratonem w Berlinie.
Założeń nie miałam żadnych (też mi nowina, co?). Przeprowadzka, malowanie i bieganie w sumie bez grama jakiegoś zamysłu - po prostu jak wypadnie i jak człowiek będzie miał siłę, spowodowały, że totalnie, ale to totalnie nie miałam pojęcia na co mnie stać.
Więcej wiary we mnie miały znajome dziewczyny- biegaczki, które non stop mi "plumkały" o życiówce. Że co? Że ja miałabym na tym nie wiadomo czym pobiec w granicach godziny czterdzieści?? No wolne żarty!
No i stanęłam na linii startu, z mężem obok w charakterze najlepszego fotografa i jeszcze lepszego kibica. Mąż - jak to mój mąż - nawet do kibicowania podszedł metodycznie. Miał wydrukowaną mapkę i plan jak się przemieszczać między kolejnymi etapami trasy. Wyszło mu to całkiem nieźle, bo podobno inni biegacze dziwili się, że ciągle go widzą na trasie :))
Ale wróćmy do mojego biegu.
Po starcie okazało się, że biegnę całkiem żwawo. Gdybym takie tempo utrzymała do końca - to ho ho ho - zakryłabym się nogami z wrażenia na mecie. Przezornie jednak nie przyzwyczajałam się do mojego średniego tempa, bo jakoś nie chciało mi się do końca wierzyć, że będę w stanie utrzymać przez 21 kilometrów tempo 4:38.
No ale póki żarło i się dało to biegłam. To był maj, pachniała Saska Kępa - wydzierała się Rodowicz z głośnika, gdy przebiegaliśmy przez ten fragment miasta. Później Gocław i na piątym kilometrze skręt w Wał Miedzeszyński. O, tu zaczynałam czuć, że to może być kluczowy fragment trasy. Co było o tyle niepokojące, że Wałem lecieliśmy przez około 12 km. Co było takiego strasznego? Pal diabli, że to długa, długa prosta z dwoma agrafkami. Najgorsze było to, że z jednej strony od jakiegokolwiek powiewu wiatru chronił biegaczy wał przeciwpowodziowy, z drugiej - ekrany akustyczne. I żar lejący się z nieba bez ani jednej chmurki.
To wszystko sprawiło, że dookoła - pomimo naprawdę dość często zlokalizowanych punktów z wodą, pomimo kurtyn wodnych- ludzie padali jak muchy. Chyba dawno na żadnym biegu nie widziałam tylu osób przechodzących do marszu. Nie mówiąc już o rzygających na mecie.
Mnie zaczął kryzysik dopadać w okolicach 11 kilometra. Słońce wybierało energię błyskawicznie. Moje tempo zaczęło spadać. Niby jeszcze dalej miałam szansę, żeby złamać nawet tą 1:40, ale wiedziałam, że łatwe to to nie będzie.
Na następnych paru kilometrach miałam jeszcze podrygi, żeby starać się trzymać tempo poniżej 4:50, ale szło mi coraz trudniej, aż w końcu zrozumiałam, że jeśli chcę w ogóle dobiec do mety w jednym kawałku, powinnam biec tak, żeby mi było dobrze, bez stresowania się tempem i czasem.
Na 18 kilometrze dogoniły mnie balony na godzinę czterdzieści - ale byłam w takim stanie, że było mi totalnie wszystko jedno. Mogły mnie nawet przeganiać zające biegnące na dwie godziny, a nie byłabym w stanie wykrzesać z siebie nic więcej. Dodatkowo - podejrzewam, że z odwodnienia- w lewej łydce pojawiły się skurcze. Bałam się, że jak przyspieszę i mnie złapie tak porządnie - jak na przykład po Wings for Life - to po prostu upadnę i tyle będzie zabawy. Więc tak prosząc w myślach moją lewą łydkę, żeby jeszcze trochę wytrzymała, toczyłam się do mety mając już naprawdę gdzieś tempo, życiówki, czasy i coraz bardziej oddalające się niebieskie baloniki.
Gdzie ta meta, niech mnie ktoś dobije! Jeszcze przelot przez fragment starej Pragi. Orkiestra na poboczu gra Tango Milonga. Wreszcie widać Park Skaryszewski, gdzie jest usytuowana meta.
Ostatnia prosta, na której postanowiłam się godnie prezentować i starałam się ładnie i szybko biec.
Aaaa - meta, ukochana meta! Na zegarku 1:40:41 - więc jestem zadowolona, bo i tak udało mi się zrobić życiówkę. Nie wiem jak, nie wiem na czym, nie wiem jakim cudem, w takiej temperaturze, ale jakoś się udało :)
Dostaję medal, dużą butlę wody, której połowę od razu wylewam sobie na głowę.
Jak oceniam cały bieg? W zeszłym roku po pierwszej edycji, gromy się posypały na organizatorów, głównie za fatalną organizację dystrybucji wody na punktach. Wnioski zostały wyciągnięte, lekcja odrobiona. Punkty z wodą były często, były oznaczone tabliczkami 300 metrów wcześniej. Strefy były dłuuugie - co naprawdę jest fajne i wygodne. Jedynym zonkiem - ale to zonk wynikający z buractwa innego biegacza, a nie jakiejś wpadki organizatora, był moment, gdy biegnąc sobie spokojnie, bez żadnych zmian kierunku czy tempa, wzdłuż stolików z wodą, nagle zostałam bezceremonialnie przestawiona na bok, przez jakiegoś biegacza, któremu strasznie przeszkadzałam...
No dobra - mogłabym się też ciutkę przyczepić do oznaczeń kilometrów. Coś musiało być z nimi nie tak, bo nie tylko ja narzekam. Do 4 kilometra pokrywały się w punkt ze wskazaniami zegarka, a od piątego nagle rozjechały się o dobre kilkaset metrów.
Sama trasa. Cóż. były fragmenty naprawdę cudne. Stadion Narodowy. Saska Kępa. Prześwitująca między drzewami lewobrzeżna Warszawa, która przy tej pogodzie, w słońcu, skojarzyła mi się z Budapesztem, Most Świętokrzyski. Ale fragment, spory fragment, biegnący Wałem Miedzeszyńskim, to trudna próba dla ciała i psychiki.
Bardzo fajny pomysł ze zorganizowaniem miasteczka biegowego na terenie Parku Skaryszewskiego.
To był dla mnie mocny bieg, co dalej czuję w nogach.
Ale wiecie - przeprowadzka trwa. Dlatego dziś wnosiłam z moim mężem kanapę (rozkręconą, na szczęście) na to nieszczęsne trzecie piętro bez windy :P
Założeń nie miałam żadnych (też mi nowina, co?). Przeprowadzka, malowanie i bieganie w sumie bez grama jakiegoś zamysłu - po prostu jak wypadnie i jak człowiek będzie miał siłę, spowodowały, że totalnie, ale to totalnie nie miałam pojęcia na co mnie stać.
Więcej wiary we mnie miały znajome dziewczyny- biegaczki, które non stop mi "plumkały" o życiówce. Że co? Że ja miałabym na tym nie wiadomo czym pobiec w granicach godziny czterdzieści?? No wolne żarty!
No i stanęłam na linii startu, z mężem obok w charakterze najlepszego fotografa i jeszcze lepszego kibica. Mąż - jak to mój mąż - nawet do kibicowania podszedł metodycznie. Miał wydrukowaną mapkę i plan jak się przemieszczać między kolejnymi etapami trasy. Wyszło mu to całkiem nieźle, bo podobno inni biegacze dziwili się, że ciągle go widzą na trasie :))
Ale wróćmy do mojego biegu.
Po starcie okazało się, że biegnę całkiem żwawo. Gdybym takie tempo utrzymała do końca - to ho ho ho - zakryłabym się nogami z wrażenia na mecie. Przezornie jednak nie przyzwyczajałam się do mojego średniego tempa, bo jakoś nie chciało mi się do końca wierzyć, że będę w stanie utrzymać przez 21 kilometrów tempo 4:38.
tu jeszcze mam siłę się uśmiechać |
No ale póki żarło i się dało to biegłam. To był maj, pachniała Saska Kępa - wydzierała się Rodowicz z głośnika, gdy przebiegaliśmy przez ten fragment miasta. Później Gocław i na piątym kilometrze skręt w Wał Miedzeszyński. O, tu zaczynałam czuć, że to może być kluczowy fragment trasy. Co było o tyle niepokojące, że Wałem lecieliśmy przez około 12 km. Co było takiego strasznego? Pal diabli, że to długa, długa prosta z dwoma agrafkami. Najgorsze było to, że z jednej strony od jakiegokolwiek powiewu wiatru chronił biegaczy wał przeciwpowodziowy, z drugiej - ekrany akustyczne. I żar lejący się z nieba bez ani jednej chmurki.
żar tropików |
To wszystko sprawiło, że dookoła - pomimo naprawdę dość często zlokalizowanych punktów z wodą, pomimo kurtyn wodnych- ludzie padali jak muchy. Chyba dawno na żadnym biegu nie widziałam tylu osób przechodzących do marszu. Nie mówiąc już o rzygających na mecie.
Mnie zaczął kryzysik dopadać w okolicach 11 kilometra. Słońce wybierało energię błyskawicznie. Moje tempo zaczęło spadać. Niby jeszcze dalej miałam szansę, żeby złamać nawet tą 1:40, ale wiedziałam, że łatwe to to nie będzie.
Na następnych paru kilometrach miałam jeszcze podrygi, żeby starać się trzymać tempo poniżej 4:50, ale szło mi coraz trudniej, aż w końcu zrozumiałam, że jeśli chcę w ogóle dobiec do mety w jednym kawałku, powinnam biec tak, żeby mi było dobrze, bez stresowania się tempem i czasem.
Na 18 kilometrze dogoniły mnie balony na godzinę czterdzieści - ale byłam w takim stanie, że było mi totalnie wszystko jedno. Mogły mnie nawet przeganiać zające biegnące na dwie godziny, a nie byłabym w stanie wykrzesać z siebie nic więcej. Dodatkowo - podejrzewam, że z odwodnienia- w lewej łydce pojawiły się skurcze. Bałam się, że jak przyspieszę i mnie złapie tak porządnie - jak na przykład po Wings for Life - to po prostu upadnę i tyle będzie zabawy. Więc tak prosząc w myślach moją lewą łydkę, żeby jeszcze trochę wytrzymała, toczyłam się do mety mając już naprawdę gdzieś tempo, życiówki, czasy i coraz bardziej oddalające się niebieskie baloniki.
a tu już zaliczam zgon |
Gdzie ta meta, niech mnie ktoś dobije! Jeszcze przelot przez fragment starej Pragi. Orkiestra na poboczu gra Tango Milonga. Wreszcie widać Park Skaryszewski, gdzie jest usytuowana meta.
Ostatnia prosta, na której postanowiłam się godnie prezentować i starałam się ładnie i szybko biec.
Aaaa - meta, ukochana meta! Na zegarku 1:40:41 - więc jestem zadowolona, bo i tak udało mi się zrobić życiówkę. Nie wiem jak, nie wiem na czym, nie wiem jakim cudem, w takiej temperaturze, ale jakoś się udało :)
Dostaję medal, dużą butlę wody, której połowę od razu wylewam sobie na głowę.
Jak oceniam cały bieg? W zeszłym roku po pierwszej edycji, gromy się posypały na organizatorów, głównie za fatalną organizację dystrybucji wody na punktach. Wnioski zostały wyciągnięte, lekcja odrobiona. Punkty z wodą były często, były oznaczone tabliczkami 300 metrów wcześniej. Strefy były dłuuugie - co naprawdę jest fajne i wygodne. Jedynym zonkiem - ale to zonk wynikający z buractwa innego biegacza, a nie jakiejś wpadki organizatora, był moment, gdy biegnąc sobie spokojnie, bez żadnych zmian kierunku czy tempa, wzdłuż stolików z wodą, nagle zostałam bezceremonialnie przestawiona na bok, przez jakiegoś biegacza, któremu strasznie przeszkadzałam...
No dobra - mogłabym się też ciutkę przyczepić do oznaczeń kilometrów. Coś musiało być z nimi nie tak, bo nie tylko ja narzekam. Do 4 kilometra pokrywały się w punkt ze wskazaniami zegarka, a od piątego nagle rozjechały się o dobre kilkaset metrów.
Sama trasa. Cóż. były fragmenty naprawdę cudne. Stadion Narodowy. Saska Kępa. Prześwitująca między drzewami lewobrzeżna Warszawa, która przy tej pogodzie, w słońcu, skojarzyła mi się z Budapesztem, Most Świętokrzyski. Ale fragment, spory fragment, biegnący Wałem Miedzeszyńskim, to trudna próba dla ciała i psychiki.
Bardzo fajny pomysł ze zorganizowaniem miasteczka biegowego na terenie Parku Skaryszewskiego.
To był dla mnie mocny bieg, co dalej czuję w nogach.
Ale wiecie - przeprowadzka trwa. Dlatego dziś wnosiłam z moim mężem kanapę (rozkręconą, na szczęście) na to nieszczęsne trzecie piętro bez windy :P