poniedziałek, 31 sierpnia 2015

Półmaraton Praski

Półmaraton Praski
Na start w tej imprezie zdecydowałam się dość późno. Ale jakoś doszłam do wniosku, że to może mi dobrze zrobić przed maratonem w Berlinie.
Założeń nie miałam żadnych (też mi nowina, co?). Przeprowadzka, malowanie i bieganie w sumie bez grama jakiegoś zamysłu - po prostu jak wypadnie i jak człowiek będzie miał siłę, spowodowały, że totalnie, ale to totalnie nie miałam pojęcia na co mnie stać.
Więcej wiary we mnie miały znajome dziewczyny- biegaczki, które non stop mi "plumkały" o życiówce. Że co? Że ja miałabym na tym nie wiadomo czym pobiec w granicach godziny czterdzieści?? No wolne żarty!
No i stanęłam na linii startu, z mężem obok w charakterze najlepszego fotografa i jeszcze lepszego kibica. Mąż - jak to mój mąż - nawet do kibicowania podszedł metodycznie. Miał wydrukowaną mapkę i plan jak się przemieszczać między kolejnymi etapami trasy. Wyszło mu to całkiem nieźle, bo podobno inni biegacze dziwili się, że ciągle go widzą na trasie :))
Ale wróćmy do mojego biegu.
Po starcie okazało się, że biegnę całkiem żwawo. Gdybym takie tempo utrzymała do końca - to ho ho ho - zakryłabym się nogami z wrażenia na mecie. Przezornie jednak nie przyzwyczajałam się do mojego średniego tempa, bo jakoś nie chciało mi się do końca wierzyć, że będę w stanie utrzymać przez 21 kilometrów tempo 4:38.

tu jeszcze mam siłę się uśmiechać


No ale póki żarło i się dało to biegłam. To był maj, pachniała Saska Kępa - wydzierała się Rodowicz z głośnika, gdy przebiegaliśmy przez ten fragment miasta.  Później Gocław i na piątym kilometrze skręt w Wał Miedzeszyński. O, tu zaczynałam czuć, że to może być kluczowy fragment trasy. Co było o tyle niepokojące, że Wałem lecieliśmy przez około 12 km. Co było takiego strasznego? Pal diabli, że to długa, długa prosta z dwoma agrafkami. Najgorsze było to, że z jednej strony od jakiegokolwiek powiewu wiatru chronił biegaczy wał przeciwpowodziowy, z drugiej - ekrany akustyczne. I żar lejący się z nieba bez ani jednej chmurki.

żar tropików


To wszystko sprawiło, że dookoła - pomimo naprawdę dość często zlokalizowanych punktów z wodą, pomimo kurtyn wodnych- ludzie padali jak muchy. Chyba dawno na żadnym biegu nie widziałam tylu osób przechodzących do marszu. Nie mówiąc już o rzygających na mecie.
Mnie zaczął kryzysik dopadać w okolicach 11 kilometra. Słońce wybierało energię błyskawicznie. Moje tempo zaczęło spadać. Niby jeszcze dalej miałam szansę, żeby złamać nawet tą 1:40, ale wiedziałam, że łatwe to to nie będzie.
Na następnych paru kilometrach miałam jeszcze podrygi, żeby starać się trzymać tempo poniżej 4:50, ale szło mi coraz trudniej, aż w końcu zrozumiałam, że jeśli chcę w ogóle dobiec do mety w jednym kawałku, powinnam biec tak, żeby mi było dobrze, bez stresowania się tempem i czasem.
Na 18 kilometrze dogoniły mnie balony na godzinę czterdzieści - ale byłam w takim stanie, że było mi totalnie wszystko jedno. Mogły mnie nawet przeganiać zające biegnące na dwie godziny, a nie byłabym w stanie wykrzesać z siebie nic więcej. Dodatkowo - podejrzewam, że z odwodnienia- w lewej łydce pojawiły się skurcze. Bałam się, że jak przyspieszę i mnie złapie tak porządnie - jak na przykład po Wings for Life - to po prostu upadnę i tyle będzie zabawy. Więc tak prosząc w myślach moją lewą łydkę, żeby jeszcze trochę wytrzymała, toczyłam się do mety mając już naprawdę gdzieś tempo, życiówki, czasy i coraz bardziej oddalające się niebieskie baloniki.

a tu już zaliczam zgon


Gdzie ta meta, niech mnie ktoś dobije! Jeszcze przelot przez fragment starej Pragi. Orkiestra na poboczu gra Tango Milonga. Wreszcie widać Park Skaryszewski, gdzie jest usytuowana meta.
Ostatnia prosta, na której postanowiłam się godnie prezentować i starałam się ładnie i szybko biec.
Aaaa - meta, ukochana meta! Na zegarku 1:40:41 - więc jestem zadowolona, bo i tak udało mi się zrobić życiówkę. Nie wiem jak, nie wiem na czym, nie wiem jakim cudem, w takiej temperaturze, ale jakoś się udało :)
Dostaję medal, dużą butlę wody, której połowę od razu wylewam sobie na głowę.



Jak oceniam cały bieg? W zeszłym roku po pierwszej edycji, gromy się posypały na organizatorów, głównie za fatalną organizację dystrybucji wody na punktach. Wnioski zostały wyciągnięte, lekcja odrobiona. Punkty z wodą były często, były oznaczone tabliczkami 300 metrów wcześniej. Strefy były dłuuugie - co naprawdę jest fajne i wygodne.  Jedynym zonkiem - ale to zonk wynikający z buractwa innego biegacza, a nie jakiejś wpadki organizatora, był moment, gdy biegnąc sobie spokojnie, bez żadnych zmian kierunku czy tempa, wzdłuż stolików z wodą, nagle zostałam bezceremonialnie przestawiona na bok, przez jakiegoś biegacza, któremu strasznie przeszkadzałam...
No dobra - mogłabym się też ciutkę przyczepić do oznaczeń kilometrów. Coś musiało być z nimi nie tak, bo nie tylko ja narzekam. Do 4 kilometra pokrywały się w punkt ze wskazaniami zegarka, a od piątego nagle rozjechały się o dobre kilkaset metrów.
Sama trasa. Cóż. były fragmenty naprawdę cudne. Stadion Narodowy. Saska Kępa. Prześwitująca między drzewami lewobrzeżna Warszawa, która przy tej pogodzie, w słońcu, skojarzyła mi się z Budapesztem, Most Świętokrzyski. Ale fragment, spory fragment, biegnący Wałem Miedzeszyńskim, to trudna próba dla ciała i psychiki.
Bardzo fajny pomysł ze zorganizowaniem miasteczka biegowego na terenie Parku Skaryszewskiego.

To był dla mnie mocny bieg, co dalej czuję w nogach.
Ale wiecie - przeprowadzka trwa. Dlatego dziś wnosiłam z moim mężem kanapę (rozkręconą, na szczęście) na to nieszczęsne trzecie piętro bez windy :P


poniedziałek, 24 sierpnia 2015

Wielkopolsko- mazowiecki weekend czyli jak odpocząć od malowania

Wielkopolsko- mazowiecki weekend czyli jak odpocząć od malowania
To będzie wpis pod tytułem: czekamy aż wyschnie farba w pokoju :)

Weekend był dość owocny jeśli chodzi o aktywność - ale czas wrócić do kieratu, który w moim przypadku oznacza pozbywanie się po poprzednich właścicielach upiornego różu ze ściany jednego z pokoi.
Ale po kolei.
Ze dwa miesiące temu mojemu mężowi zaczął chodzić po głowie pomysł, żeby przestać się rozdrabniać w triathlonowych olimpijkach i ćwiartkach, i zaatakować z grubej rury. Wziąć byka za rogi. Zapisać się na pełen dystans. 3,8 kilometrów pływania, 180 km na rowerze i maraton na deser.
Zawodów firmowanych przez literki IM w okolicach Polski w pożądanym przez męża terminie nie było, padło więc na zawody rozgrywane w ramach PolskaMan, w bardzo, bardzo malowniczej miejscowości, Wolsztynie.
Tibor poczuł grozę wyzwania i podszedł do niego - jak to on - z planem treningowym. Plan był zacny, rozpisany przy pomocy Piotra Tartanusa z Power Training.
I tak żarło, żarło, aż trochę zaczęło zdychać. Bo upały się zaczęły potworne, bo zaczęła się u nas przeprowadzka. Plan zaczął być realizowany od przypadku do przypadku.
Gdy wybiła godzina W, małżonek mój absolutnie nie wiedział czego ma się spodziewać po sobie. Jakieś tam założenia czasowe uczynił plus postanowienie, żeby nie przechodzić do marszu podczas biegu.
Mieliśmy małą przygodę z noclegiem, bo miła właścicielka przybytku, w którym wynajęliśmy pokój, z powodu niespodziewanych problemów zdrowotnych członka rodziny, zupełnie o nas zapomniała. Przyjechaliśmy - nikogo na miejscu nie ma, telefonu nikt nie odbiera. Na szczęście pani się znalazła i nie musieliśmy szukać na cito nowego miejsca do spania. Choć może to i nie byłaby taka głupia opcja jakby co, bo warunki lokalowe były dość średnie. No ale to była tylko jedna noc - dało się przeboleć. Miejsce noclegowe miało tę zaletę, że było blisko startu i mety, a zawrotka na trasie biegowej usytuowana była przed naszą furtką :)

Małżonek już żył startem, a ja za to zachwycałam się samym Wolsztynem, jeziorem i okolicą.
Od razu zaczęłam sprawdzać czy jezioro da się obiec. Google twoim przyjacielem - powiedziało mi, że  i owszem, trasa dookoła jeziora ma nawet swoją nazwę: Szlak Żurawi i wynosi około 10 km. Super. W sam raz.
Wyraziłam na głos obawy, czy aby się nie zgubię - ale mąż mnie wyśmiał, twierdząc, że mam po prostu cały czas z lewej strony mieć jezioro i będzie git. W sumie niby proste.

W niedzielę 4.50 pobudka - zwlokłam się razem z moim przyszłym ajronmenem. O szóstej garstka odważnych ruszyła.



A ja powędrowałam przebrać się i ruszyć na zaplanowane bieganie.
Ścieżka szła żółtym szlakiem i ewidentnie miałam się go trzymać. Potem szlak poprowadził wzdłuż szosy - ale dalej zgadzał się kierunek. Potem skręt w inną szosę - ale też wydawało się ok, tym bardziej, że zobaczyłam znak wskazujący na Szlak Żurawi.





I tak sobie biegłam, biegłam, las niepostrzeżenie oddalił się ode mnie, a ja znalazłam się w środku jakiejś wsi. Lasu ni ma, jeziora tym bardziej.
Acha. Czyli jednak standard. Zgubiłam się :)
Postanowiłam biec dalej prosto, a jak tylko się da odbić w lewo w kierunku lasu i jak mi się wydawało jeziora. Jak pomyślałam - tak zrobiłam. Znalazłam jakąś drogę biegnącą przez łąki, o tej porze dnia skąpane jeszcze w rosie. Potem znów jezioro zaczęło mi migać między drzewami, a potem dotarłam chyba do tego właściwego Szlaku Żurawiego, bo zaczęła się cywilizacja pod postacią koszy na śmieci.



Moja głowa zaczęła bujać gdzieś w obłokach, gdy WTEM wyprzedził mnie bidon, który miałam z tyłu w torebce biodrowej.  Ułamek sekundy później podążyłam za nim, ryjąc nosem w leśnej ścieżce.
Zapamiętać: w lesie podnosić wyżej nogi, bo mogą być korzenie :)
Bez dalszych przygód dotarłam do Wolsztyna, akurat, gdy ostatni maruderzy kończyli część pływacką.
Wzięłam szybki prysznic i polazłam supportować na część rowerową.

Zawodnicy mieli do pokonania sześć trzydziestokilometrowych pętli. Tiborowi jedna runda zajmowała około godziny (na początku trochę mniej, pod koniec już więcej).
Odbierałam puste bidony i podawałam pełne, dostarczałam kanapki z dżemem, a w ciągu wolnej godziny szłam pozwiedzać miasteczko i przy okazji poobserwować czołówkę.



Cóż - pierwszy zawodnik ukończył część rowerową, gdy mojemu mężowi zostało do pokonania 60 km. Kosmos, jak dla mnie.
Przyszła i kolej na Tibora. Rower zamienił na nogi. Tym razem do przebiegnięcia było 8 okrążeń. Ustawiałam się w różnych częściach trasy, żeby dodać mu otuchy. Na początku nawet dowcipkował, ale w miarę upływu kilometrów widać było, jak narasta zmęczenie.
Udało się! Po 11 godzinach i 46 minutach małżonek przekroczył linię mety!



Po odsapnięciu, spakowaliśmy się i ruszyliśmy w kierunku działki moich rodziców, żeby odwiedzić dzieciaki. Wielkopolskę zamienialiśmy na Mazowsze.

Rano stwierdziłam, że w sumie szkoda by było nie pobiegać. Mamy tam taką standardową rundkę wśród okolicznych pól, która ma około 13 km. Jak człowiek pokombinuje - to z 15-16 km może ugrać.
Pobiegłam z jednym małym bidonem  i z zamiarem zrobienia większego kółka. Szybko jednak dostrzegłam swój błąd. Przed domem wiał przyjemny wiaterek, drzewa dawały cień, a trasa pętli idzie głównie otwartym terenem. Od razu skorygowałam swoje założenia co do kilometrażu.
Biegło się fajnie, okoliczności przyrody jak zwykle bardzo ładne.
Kilka razy minął mnie samochód i sądząc po wlepianym we mnie wzroku stanowiłam atrakcję dla okolicznych mieszkańców:)



Wybiegłam na fragment idący szosą, potem zakręt w prawo - i znów na polną drogę.
To jest najgorszy fragment tej pętli. Biegałam tam w różnych porach roku, przy różnej pogodzie. I zawsze człowiek z czymś walczy. Przede wszystkim z wiatrem. Na tym fragmencie zawsze wieje - i zawsze albo prosto w twarz, albo tak z boku w twarz. Dzięki temu wczesną wiosną mieliśmy darmowy peeling z gradu :)
Długa, bardzo długa prosta bez żadnego drzewka. Gdy świeci słońce - nie wiadomo co robić. Zwolnić, żeby się nie męczyć, czy wręcz przeciwnie: przyspieszyć, żeby jak najszybciej dobiec do majaczących na horyzoncie drzew.



Wreszcie koniec mordęgi, dwa zakręty i  wypadłam kilometr od domu w sąsiedniej wiosce. Przebiegłam pod czujnym spojrzeniem lokalsów pijących poranne piwko w cieniu remizy. Dokręciłam jeszcze dodatkowe 2 kilometry wzdłuż okolicznego lasku i po 16 km zameldowałam się przed domem.
Zmieniłam image i mogliśmy ruszyć z dzieciakami do lasu na poszukiwanie idealnych kijków na proce :)



Dzięki tym wojażom udało mi się pobiegać cztery razy w ciągu tego tygodnia, co jest u mnie jakimś ewenementem.
Muszę teraz trochę odsapnąć - bo bieganie, bieganiem, ale to malowanie i noszenie paczek też daje mi w kość. A tu za tydzień półmaraton. Żebym tylko nie zapomniała pakietu odebrać!

wtorek, 18 sierpnia 2015

Keep calm and przeprowadzaj się?

Keep calm and przeprowadzaj się?
W 2013 roku w lato marudziłam, chyba nawet na łamach tego oto bloga, że zapisywanie się na jesienne biegi typu maraton jest u nas trochę bez sensu. Bo to albo gorąc taki, że człowiek się roztapia, albo jedzie gdzieś na wakacje- z dziećmi bądź nie - gdzie biegania jest jak na lekarstwo.
Tak sobie oto marudziłam dwa lata temu. I co? I gucio:) W planach mam Półmaraton Praski, który już za chwileczkę, już za momencik. Dużymi krokami zbliża się maraton w Berlinie. A to i tak mały pikuś w porównaniu z mężem, który postanowił zostać ajronmenem i już w ten weekend będzie w Wolsztynie wykuwał tą stal.

A my zamiast trenować w pocie czoła, od prawie trzech tygodni przeprowadzamy się...

Mieszkamy już w nowym miejscu - ale nasze rzeczy są poroztrzelane po dwóch mieszkaniach. Dni nam mijają na pakowaniu niezliczonych rzeczy w pudła (jakim cudem mamy ich TYLE??), przenoszeniu ich do auta, przewożeniu na nowe miejsce, a następnie drałowaniu z pudłami na trzecie piętro. Windy nie ma. O - taki crossfit sobie uprawiamy.
Parę dni temu, gdy temperatura nawet wieczorem przekraczała 30 stopni, po pięciu takich kursach po schodach, ciuchy można było na nas wykręcać. I człowiek marzył tylko o tym, żeby zalec gdzieś i cichutko umrzeć. Bieganie? Jakie bieganie?

Życie na pudłach


Wcześniej musiałam jeszcze doprowadzić mieszkanie do jako takiego ładu po poprzednich właścicielach. Wywalanie pozostawionych rzeczy, mycie, szorowanie, czyszczenie. I malowanie.
O - tu wykazałam się pewnego wieczoru samozaparciem, gdyż o 23.30 poszłam sobie pobiegać pomiędzy jedną warstwą farby a drugą. Niekoniecznie było to najmądrzejsze, gdyż na drugi dzień nie nadawałam się do niczego. Wróciłam z pracy i na pięć minut zaległam na łóżku, budząc się następnie o dziewiątej wieczorem :)

Plusy nocnego biegania. Magiczne klimaty przy miejskiej fontannie


Nie mam pojęcia jaka jest moja aktualna forma. Na pewno latanie po schodach z obciążeniem w te i nazad wpłynęło na moją wagę, która poleciała w dół.

Waga i lustro twierdzą, że chyba schudłam


Staram się bieganie wciskać pomiędzy te pudła, farby i tak dalej - ale nie mam pojęcia co mi z tego wyjdzie.

Oj, szalony ten sierpień i postawiony na głowie :)



Mam wałek i nie zawaham się go użyć!

Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger