Myśl o spróbowaniu swych sił w jakimś zimowym biegu górskim krążyła po mojej głowie już od jakiegoś czasu. Nawet krążyła dookoła konkretnego biegu - bo pierwotnie dumałam nad Półmaratonem Gór Stołowych. Niestety termin ni hu hu nam nie pasował. Po pierwsze była to sobota - więc małżonek musiałby brać dzień wolnego, żebyśmy zdążyli się przemieścić na miejsce. Po drugie był to weekend poprzedzający rozpoczęcie w naszym domu remontu przez duże R - a musieliśmy jeszcze opróżnić pokoje dla ekipy remontowej. Po trzecie - dzieci nr 1 i 2 wyruszały w tym czasie na zimowiska i rodzice byli niezbędni w celu spakowania, odstawienia do autokaru i pomachania na pożegnanie.
Z podobnego powodu odpadł Zimowy Maraton Bieszczadzki.
Dużo znajomych wybrało ZUK - Zimowy Ultramaraton Karkonoski - ale po pierwsze w tym terminie mieliśmy już zaklepany wyjazd na półmaraton do Lizbony, a po drugie - na debiut w zimowym biegu górskim wolałam coś krótszego i łatwiejszego.
I wtedy gdzieś na FB rzuciło mi się w oczy pytanie mojej rzeźnickiej partnerki, Ewy o Icebug-a.
Szybkie spojrzenie na stronę internetową organizatora. 21 kilometrów? W sam raz! 13 lutego - pasuje!
I tak z małżonkiem i Ewą znaleźliśmy się w Nowym Targu :)
Byłam bardzo ciekawa jaka będzie pogoda. Bo na hasło "zimowy bieg górski" - moja głowa produkowała obrazki pełne bieli, ośnieżonych drzew. A tu impreza w Górach Stołowych odbyła się na przykład przy iście wiosennej aurze.
Gorce jednak dopisały - na niecała dobę przed biegiem organizator w technicznym mailu straszył nawet złymi warunkami i śniegiem po kolana na części trasy (nawet jeśli gdzieś były takie fragmenty to 144 osoby, które przybiegły przede mną, skutecznie ten śnieg udeptały :)
Równo o 10 wystartowaliśmy. Tłum straszny. Mąż jakoś sprytnie przecisnął się między ludźmi do przodu i tyle go widziałam :) Ewa też mi się gdzieś zawieruszyła wśród ludzi i nawet nie wiedziałam czy jest przede mną czy za mną.
|
Znajdź fioletowy kubraczek i rzeźnickiego letniego buffa :) |
Pierwsze kilometry były dość tłoczne, potem - chyba coś koło 3 kilometra trasa półmaratonu z krótszą, na 11 kilometrów, rozjechała się i zrobiło się luźniej. Człowiek mógł też odetchnąć po pierwszym podejściu i przygotować się mentalnie na wdrapywanie się na Turbacz - bo zrobiło się z górki.
Zastanawiałam się jak będzie mi się biegło: nie miałam na butach żadnych nakładek z kolcami. Nie było strasznie - ale fakt, że na śnieżnobiałym, kłującym w oczy śniegu nie byłam w stanie wyłapać nierówności terenu i parę razy nogi mi zatańczyły, spowodował, że wszystkie zbiegi pokonałam na lekko zaciągniętym hamulcu.
Efekt był taki, że o ile na takim UMB wyprzedzano mnie na podejściach, a ja to odbijałam sobie na zbiegach - tu było na odwrót. Cztery dziewczyny, które wyprzedziły mnie na zbiegach - dogoniłam pod górkę.
Samo podejście pod Turbacz zdziwiło mnie na plus. Spodziewałam się czegoś w rodzaju Caryńskiej czy Chryszczatej - a było o wiele łagodniej - co oczywiście nie oznacza, że przy schronisku na szczycie pojawiłam się lekka i rześka :)
Na Turbaczu, na 14 kilometrze usytuowany był punkt żywieniowy, spędziłam na nim chwilkę. Złapałam ćwiartkę pomarańczy, niemalże w locie popiłam izotonikiem - i już mnie nie było.
Następne kilometry to był niekończący się zbieg. Tak jak już pisałam - brak doświadczenia w zimowym terenie, strach przed podcięciem i glebą spowodował, że nie puściłam się w dół, na łeb na szyję. Nie dogoniłam żadnej dziewczyny, a sama zostałam wyprzedzona przez jedną zawodniczkę (swoją drogą wciągnęła mnie nosem po prostu :).
Przy samym końcu był mocno techniczny fragment: błoto pośniegowe wymieszane z luźnymi kamieniami.
Tuż przed samą metą, gdy zegarek wybzyczał dwudziesty kilometr, organizator przygotował prawdziwy sprawdzian charakteru. Już człowiek myślami był na mecie, już witał się z gąską -a tu jeszcze jeden podbieg. To właśnie tam za swoimi plecami zobaczyłam dziewczynę. Jęknęłam w duchu, że to niesprawiedliwe, że zostanę wyprzedzona na ostatnim kilometrze.Postanowiłam tanio skóry nie sprzedać i spiąć poślady. Zrobiłam to dość skutecznie, bo ku swojemu zdziwieniu - nie dogoniła mnie :)
Jeszcze tylko ostatnie metry w dół, wzdłuż stoku narciarskiego - i meta.
Tuż za nią czekał na mnie mąż, który bieg ukończył kwadrans przede mną. Poczekaliśmy jeszcze na Ewę, która parę minutek po mnie wbiegła na metę - i mogliśmy już wszyscy razem wymieniać wrażenia.
Trasę pokonałam w dwie godziny i trzydzieści trzy minuty z groszami. Dotarłam jako 145 osoba i 13 kobieta.
Wrażenia? Bardzo ładna trasa. Na tyle ładna, że raz zwolniłam po to, żeby wyciągnąć telefon i zrobić zdjęcie :)
|
zima w Gorcach |
Podejścia męczące - ale nie mordercze. Zbieg z Turbacza - bajka!
Jeśli ktoś chce, podobnie jak ja, zadebiutować w zimowym biegu w górach - Icebug Winter Trail serdecznie polecam. Jeśli ktoś nie czuje się na siłach na pokonanie półmaratonu, alternatywą jest 11,5 kilometrowa trasa. Dla miłośników biegów na orientację - jest jeszcze wersja z mapą.
Ale to nie był koniec atrakcji biegowych na ten weekend. Wymyśliliśmy sobie, że w niedzielę potruchtamy po okolicy. Wersji, gdzie dokładnie, było kilka. Ostatecznie stanęło na okolicach Niedzicy i Czorsztyna.
Zaczęliśmy przy tamie i zagłębiliśmy się w las. Co prawda na żadnej mapce nie wyhaczyliśmy żadnego szlaku czy wyraźnie zaznaczonej ścieżki, ale uznaliśmy, że coś musi być i na pewno da się pobiec wzdłuż zbiornika.
Nie dało się.
|
krótki atak głupawki :) |
|
Im bardziej Tibor zaglądał, tym bardziej drogi nie było... |
Ale, że co? Że mamy wrócić z powrotem i do Czorsztyna pobiec po prostu szosą? Wybraliśmy wariant ciekawszy, pytając się jeszcze Ewę czy wie jak nazywa się nasz team, gdy startujemy w rajdach przygodowych :)
Było ciekawie i bardzo malowniczo. To chyba po tym fragmencie Ewa ochrzciła nas jako KAT: Kochaniak Adventure Team. Muszę przyznać, że nazwa jest równie dobra jak nasze No Risk- No Fun :)
Udało nam się dotrzeć do szosy powyżej i gdy już się wydawało, że do samego Czorsztyna będziemy uklepywać asfalt, mój mąż odwrócił głowę do tyłu i krzyknął z zachwytu.
Za nami w całej okazałości majaczyły się Tatry.
Ten widok spowodował, że zgodnie zrobiliśmy w tył zwrot i wróciliśmy do wydeptanej ścieżki idącej polem, którą chwilkę przedtem minęliśmy. Ścieżka okazała się być szlakiem turystycznym prowadzącym ku zamkowi z dala od szosy. Dzięki temu wariantowi Tatrzory mieliśmy cały czas z boku i mogliśmy się nimi delektować do woli.
W Czorsztynie zrobiliśmy krótką przerwę. Odmówiłam z Ewą zbiegu do zamku. Nasze nogi były bardzo daleko od świeżości, czekało nas jeszcze ładnych parę kilometrów do auta i wcale, ale to wcale nie uśmiechało nam się podchodzić czy podbiegać drogi z zamku z powrotem. Za to mój mąż nie zrezygnował (chyba ktoś się obijał na Icebug-u, skoro następnego dnia nosiło go w każdą stronę :P)
Powrót był już asfaltem - na szczęście prawie cały czas w dół. Ostatecznie zrobiliśmy osiemnaście kilometrów z groszami.
To był bardzo fajny weekend. Ale o ile po zawodach bolały mnie odrobinę z boku uda, tak po tym drugim dniu, boli mnie już wszystko: czwórki, dwójki, łydy.
Ale wiecie co? Za takie widoki , może mnie boleć!