Pokazywanie postów oznaczonych etykietą aktywność z dziećmi. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą aktywność z dziećmi. Pokaż wszystkie posty

środa, 26 kwietnia 2017

Harpaganowo

Harpaganowo
Rok temu małżonek usiłował zdobyć tytuł Harpagana na trasie mieszanej 150 (50 km pieszo, 100 km roweru). Żeby uzyskać ten tytuł trzeba zebrać wszystkie punkty w limicie czasu, co wcale nie jest takie łatwe..
Teraz podjął kolejną próbę, a ja z dzieciakami po raz kolejny pojawiłam się na starcie najkrótszego dystansu, Harpusia. Nie sama. Po pierwsze zachęciłam znajomą, u której nocowaliśmy (jej mąż zresztą startował na trasie rowerowej 100 km). Znajoma z trójką dzieci, najmłodszy półtora miesiąca młodszy do mojej Matyldy. "Chodź!" mówiłam. "Jasne, że dasz radę z wózkiem! Rok temu przez wszystkie punkty przenawigował mój Jasiek, wtedy siedmioletni. Widziałam osoby z wózkami. Fajnie będzie!"
Chyba w podobny deseń zachęcałam Pawła - połówkę teamu Słomiane Bambusy, który zastanawiał się czy jego młodsza pociecha, czterolatek da radę przejść trasę.
Chłop mój zaczął zmagania dzień wcześniej, o dwudziestej pierwszej, zaliczając frontową ulewę przewalającą się w nocy nad okolicą. My mieliśmy już ładną pogodę, ale wiało przeokrutnie. O 11, sporą gromadką, bo w trzy osoby dorosłe, dziewięcioro dzieci i dwa wózki ruszyliśmy na spotkanie z trasą.

Początek był całkiem przyjemny i z dwoma pierwszymi punktami nie było żadnych problemów




Dzielny, mały piechur

Pierwsza przygoda zaczęła się w trakcie człapania ku punktowi trzeciemu, gdy dobra wydawałoby się droga, nagle i niespodziewanie zmieniła kierunek na zupełnie niedobry. Krótka konsternacja - ale jak to? Dlaczego?
 Ponieważ mieliśmy przeciąć szosę, która była w zasięgu naszych oczu, została podjęta decyzja, że nie marnujemy czasu na szukanie, tylko leziemy na skróty (sprawdziłam później w domu. Tej drogi nie było na mapie. Podejrzewam, że powstała, żeby podjechać pod karczowany kawałek. Nauczka na przyszłość: sprawdzać dokładniej odległości na mapie)

Część ekipy zastanawia się co to za droga...


...a część korzysta z przerwy na najwspanialszą zabawę świata :)



Skróty

Myślałam, że emmaljunga jest czołgiem. Ale TO, to jest naprawdę czołg.


Przechodzenie przez wykarczowany las pokazało, że wózek koleżanki jednak aż tak terenowy nie jest i trzeba było go po prostu przenieść. Ja natomiast coraz bardziej doceniałam wielkie koła w moim.

Dojście do punktu czwartego wprowadziło nas w jeszcze większą konsternację, bo z mapy jak wół wynikało, że organizator wymyślił atrakcję pod postacią strumienia

To teraz tam, przez strumień. A potem pod górę.






Paweł podjął się przeniesienia dzieci przez wodę i po prostu wlazł do strumienia. Ja za długo nie cieszyłam się suchymi butami. Próbując skorzystać z pnia, władowałam się po kostki w mega błocko. Mój wózek dzięki wielkim kołom został po prostu do strumienia wstawiony :)
Zaczęliśmy wszyscy dostawać głupawki chichrając się z harpusiowej, rodzinnej trasy :)
Po wodnej przeprawie nie dane nam było odpocząć. Punkt był około 200 metrów od nas. Tylko, że oddzielało nas od niego spore zbocze. Było tak strome, że wózki musieliśmy wnosić, bo nie dało się ich pchać. I tu po raz pierwszy zdaliśmy sobie sprawę, że poruszamy tak wolno, że nie wiadomo czy zmieścimy się w limicie (5 godzin)

Wiola targa gondolkę

Mamo! Znaleźliśmy punkt!


Dalsza trasa również obfitowała w niespodzianki. Przede wszystkim często wskazania mapy nijak się miały do tego co w terenie. Ledwo zaznaczona dróżka w realu okazywała się szeroką drogą, a dobrze zaznaczona drogą, zarośniętym chaszczami szlakiem. Zaznaczone na mapie przecinki czasem były okazałe, łatwe nie tylko do zlokalizowania ale i do przejścia, a czasem istniały tylko na papierze. Czasem wszystko się zgadzało - ale spowalniały nas na przykład takie rzeczy:

Wycięte krzaki po bokach drogi zostały rzucone na nią. Żeby przedostać się dalej z wózkami, trzeba było drogę choć trochę oczyścić.


Te różnice pomiędzy oznaczeniami na mapie, a tym co przed oczami,  spowodowały, że pomiędzy punktem piątym a szóstym po raz drugi się "zakapućkaliśmy". Pomimo, że patrząc na mapę nie powinniśmy mieć żadnych problemów z nawigacją, jakimś cudem znaleźliśmy się na zupełnie innej drodze. Punkt został ostatecznie znaleziony, zresztą bardzo urokliwy, nad jeziorem, ale w tym miejscu stało się dla nas jasne, że limit jest poza naszym zasięgiem. Postanowiliśmy nie rezygnować i tak znaleźć wszystkie punkty, dla własnej satysfakcji.

Jezioro Brody


Dalsza droga nawigacyjnie przebiegała bez większych wtop, ale dostarczyłam Pawłowi atrakcji stwierdzając przed dziewiątym punktem, że brakuje mi dwóch kart. Podejrzewałam, że mógł je zgubić Jasiek, który ostatnio je podbijał. Paweł westchnął i  dzielnie zawrócił do poprzedniego punktu szukając zguby. Nie znalazł i nic dziwnego, bo po kolejnym przetrząsaniu rzeczy, znalazłam je w swojej torbie.... cud prawdziwy, że nie zostałam uduszona :)

Rzadko kiedy mieliśmy tak komfortowy szlak :)





W Cewicach, w bazie Rajdu,  pojawiliśmy się prawie godzinie po limicie. Dzieci przeżyły. Aż się dziwiłam, że żadne specjalnie nie marudziło, choć zrobiliśmy więcej niż dziesięć kilometrów (mnie wyszło około 14, Pawłowi 16). Wózkowe brzdące cierpliwie zniosły pomysły ich matek, w wielu miejscach po prostu śpiąc. Jest co opowiadać - to jest pewne, ale tegoroczny Harpuś wcale łatwy nie był. Szczególnie gdy się lezie z wózkiem:)
Jedno jest pewne. Jeśli kiedykolwiek będę Cię do czegoś przekonywać, że coś jest łatwe i że matki z wózkami to robią - możesz się spodziewać wszystkiego ;)


A jak tam mój Harpagan? Cóż - będzie próba nr 3 na jesieni. Za długo mężowi poszła część piesza. Wpływ na pewno na to miała pogoda. Pierwszą część ukończył godzinę po otwarciu części rowerowej (rok temu miał dwie godziny zapasu). Na części rowerowej wiedząc już, że szans na komplet punktów nie ma, odpuścił starając zmieścić się w limicie i zająć jak najlepsze miejsce. Nie przewidział, że wiatr jest tak silny, że przejechanie piętnastu kilometrów zajmie ponad godzinę. Z zebranych punktów wychodziło drugie miejsce. Przekroczenie limitu o 15 minut spowodowało spadek na jedenaste.
Jesień znów upłynie pod znakiem Harpagana. Ja tam się nie martwię. Kaszuby jak zawsze będą piękne.






Wyjazdowo

Wyjazdowo
Ostatnie trzy tygodnie obfitowały w wyjazdy.
Był Kraków, była dolina Chochołowska i były Kaszuby.

Jedną z rzeczy, które bardzo chciałam zobaczyć to kwitnące na wiosnę w tatrzańskich dolinach krokusy. Pierwszy weekend kwietnia był idealny. Była piękna pogoda, słońce, ciepło. Nic tylko jechać, przymknąć oczy na pierdyliard turystów i zobaczyć na własne oczy te fioletowe kobierce. I co? I gucio. Najstarszy syn oświadczył, że jego najlepszy kumpel z klasy ma urodziny i on wali krokusy (znaczy - nie powiedział tego tymi słowami. To już moja dowolna interpretacja). Dziecię me jest już na tyle duże, że jednak wypadałoby respektować jego plany, nawet jeśli są tak odmienne od marzeń matki. Krokusy i pierdyliard turystów obejrzałam sobie w necie.

A potem w górach przyszło załamanie pogody i spadł śnieg.

Do Krakowa jechaliśmy na Spartan Race (bieg z przeszkodami organizowany przez Reebok), w którym startowali mąż z dzieckiem nr 1.
Na bieg męża, który startował z pierwszej porannej fali się nie załapałam, ale dziecię nr 1 już dopingowaliśmy wszyscy, drąc się i obserwując jak genialnie rozłożył siły i w końcówce łykał rywali i rywalki jak pelikan, jak rzutem na taśmę, na ostatnich metrach zdobył drugie miejsce w swojej grupie wiekowej :)





Z Krakowa w Tatry to już rzut beretem, Postanowiliśmy pojechać do Doliny Chochołowskiej na te wymarzone krokusy. A nóżwidelec śnieg już stopniał?
Nie do końca, jak widać po zdjęciach :) Ale przy okazji przetestowaliśmy nowy nabytek, Matyldowóz napędzany głównie matką - czyli wózek biegowy. Wózek został zakupiony używany od innego biegacza - ale jestem nim coraz bardziej zachwycona.






Następny weekend to była wielkanoc, którą spędziliśmy u moich rodziców na działce. Oczywiście w planach było aktywne spędzanie, choć pogoda dawała popalić.
 Na pierwszy ogień poszła nasza standardowa pętelka wśród pół - 13 km. Pętelka zawsze, ale to zawsze dostarcza jakiś atrakcji. Gdy jest słońce biega się ciężko - bo otwarte przestrzenie i słońce dalej popalić. Jak nie ma słońca najczęściej wieje - a ponieważ otwarte przestrzenie, to wiatr potrafi dać do wiwatu. Jak nie wiatr i słońce - to może na przykład padać grad. A ponieważ to pola, więc nie ma jak przed nim uciec. Tym razem mieliśmy wariant drugi czyli wiatr. Był tak męczący, że mąż, który teoretycznie miał jeszcze sam dobiec do 15 km, a potem wsiąść na szosę, wrócił ze mną i zakładki nie zrobił. Stwierdził, że przełoży ją na drugi dzień.






A na drugi dzień wsiedliśmy na rowery i pojechaliśmy do Płocka, od którego dzieliło nas jakieś 30 km. Dla mnie to była pierwsza jazda na szosówce po porodzie i mąż pogardliwie prychnął, gdy posadziwszy cztery litery na siodełku, z przerażeniem krzyknęłam "nie pamiętam jak się zmienia biegi!"
Manetki udało się opanować i jak strzała pomknęliśmy ku Wiśle. Lekko z górki, pchana z wiatrem ukręciłam średnią powyżej 30 km/h i byłam bardzo z siebie dumna.
Niestety. Z powrotem było i pod górkę i pod zimny wiatr. Plus mój tyłek zorientował się wreszcie na czym go posadziłam i gwałtownie zaczął protestować. Oszczędzę szczegółów. Powrót był długi, bolesny i pełen słów nie nadających się do zacytowania. Tibor po powrocie zawinął się w kołdrę, żeby odtajać i tyle było jego zakładki :)



Powrót do domu, gdzie po raz kolejny zamieniłam się w praczkę, żeby zdążyć przed następnym wyjazdem. Pobiłam nawet rekord, bo udało mi się jednego dnia zrobić cztery prania - a zaznaczę, że pralkę mamy słuszną, z 9 kg wsadem. To jest mój najmniej ulubiony aspekt posiadania dużej rodziny, w dodatku takiej co ja ciągle gdzieś nosi i to w dodatku w takie miejsca, gdzie wszystko albo się brudzi, albo przepaca, albo wszystko razem.
I w ostatni weekend po raz kolejny zapakowawszy nasze autko, ruszyliśmy tym razem na Kaszuby, na kolejne spotkanie z Harpaganem.
Hm... Chyba zrobię to w następnym wpisie, bo będzie co opowiadać :)

środa, 14 grudnia 2016

Druga kosmiczna

Druga kosmiczna
Druga kosmiczna. Tak określił małżonek moje wczorajsze bieganie. Było ono o tyle szczególne, że po raz pierwszy nie krążyłam dookoła bloku, tylko pobiegłam ciut dalej. Druga kosmiczna, jednym słowem :) A poza tym wczoraj minął równo miesiąc od mojego poporodowego powrotu na biegowe ścieżki.

Jakie mam przemyślenia po miesiącu?

Przede wszystkim bardzo bym chciała podziękować firmie DuPont za wynalezienie lycry :)) Dzięki temu nie musiałam na dzień dobry kupować nowych ciuchów. W większość z pewnym trudem - bo parę kilo po ciąży mi jeszcze zostało -  ale jednak się wciskam. Szczególnie uroczo wyglądam w górnej części garderoby. Z racji mlecznego biustu, koszulki zrobiły się dziwnie przykuse ;)

Pierwsze wyjście było dla mnie pewnego rodzaju szokiem. Nie tyle z powodu żółwiej prędkości przerywanej jeszcze marszem, ile z tego, że tej żółwiej prędkości nie odczuwałam. Po kilku krokach pomyślałam sobie: "wow. Wcale tak wolno nie truchtam!" A potem zerknęłam na zegarek i okazało się, że tempo jest grubo powyżej 6 minut na kilometr... Moje odczucia nijak się miały do formy i to mnie mocno zdziwiło.
No i zakwasy... To było trzy i pół kilometra marszobiegu, a zakwasy zaczęłam mieć już tego samego dnia...Następnego dnia stękałam, jakbym co najmniej maraton przebiegła.

W sumie nie wiem czego oczekiwałam :) Miałam pół roku absolutnej przerwy od biegania, a wcześniejsza aktywność była przecież też mocno okrojona i spowolniona przez ciążę.
No i nie mogę zapominać, że jestem po cesarskim cięciu. Czwartym w dodatku.To operacja, z rozcinaniem powłok brzusznych, zszywaniem i tak dalej. Moje ciało to poczuło.

Szok na szczęście szybko minął, a ja zaczęłam oswajać się z dolą truchtacza krążącego wokół domu. To krążenie wynikało nie tylko z braku formy, ale też z powodu Matyldy, która idealnie wyczuwała kiedy mnie nie było w domu i dość szybko wszczynała alarm


Często moje wykresy z biegania wyglądają jak powyżej. Od razu widać, w którym miejscu zadzwonił telefon, że dziecię nr 4 chce powiadomić cały blok, że wyrodna matka gdzieś sobie poszła i musiałam w szybkim tempie ewakuować się do domu :)



W dalszym ciągu mój czas treningu, wliczając w to wyjście z domu, rozgrzewki, rozciągania nie przekracza 35-40 minut. Po pierwsze przez Matyldę, a po drugie, mnie samej nie jest spieszno do szybkiego wydłużania biegania. Już raz zrobiłam ten błąd trzy lata temu. Skończyło się nabawieniem shin splits i przymusowym uziemieniem.

Czy widzę postępy? Tak. Biegam szybciej. W dalszym ciągu moje tempo jest o wiele wolniejsze od okresu, gdy byłam w wysokiej formie, ale widzę, że przyspieszyłam przy tych samych wartościach tętna. Moje pierwsze truchtanie zrobiłam w tempie 6,52 min/km, ostatnie - 5,33 min/km. Jest różnica.

Czy mi się chce?
Nie. Często mi się bardzo, bardzo nie chce. Stoję przed blokiem czekając aż zegarek złapie satelity. Jest zimno, ciemno i paskudnie. A ja się pytam samą siebie w duchu, naprawdę? Naprawdę tego chcę i to mi się podoba? Po prostu za*ebista pora roku na comebacki i wracanie do formy...

Czasem odpuszczam. Gdy w piątek przed osiemnastą, po całym dniu ciężkim logistycznie,  czekam na dzieci nr 2 i 3 aż skończą zajęcia na basenie i już, już zaczynam cieszyć się nadchodzącym weekendem, a tu okazuje się, że młodszy nie doczekał się wolnej toalety i suche ma tylko skarpetki - to nie mam siły wdziewać ciuchów do biegania. Marzę o ciepłej herbacie i gorącej wodzie w wannie.
Gdy Matylda ma kolkowy wieczór i albo ją noszę, albo karmię przez 3 godziny nonstop - to po wszystkim zasypiam ze zmęczenia na kanapie, a nie pędzę na trening.
Gdy właśnie zaliczam z najmłodszą wizytę u lekarza, do którego jadę z przesiadką komunikacją miejską w godzinach popołudniowego szczytu, a potem w te pędy tą samą komunikacją usiłuję zdążyć po starsze przed zamknięciem szkoły - to ostatnia rzecz na jaką jeszcze mam ochotę to biegać.

Ale równie często przełamuję się i wychodzę. Tą cała logistykę dzieciowo - biegowo - rodzinną traktuję jako takie specyficzne ultra. Czasem jest fajnie, czasem jest ciężko i mocno pod górkę. Trzeba mieć mocną głowę, nie dywagować, nie filozofować za bardzo. Trzeba zacisnąć zęby i robić swoje krok za krokiem.

O moich planach biegowych na przyszły rok ( bo są takie)  pewnie napiszę razem z wpisem podsumowującym.
A na zakończenie oczywiście pewna mała panienka :)



poniedziałek, 18 lipca 2016

Bieg Wulkanów

Bieg Wulkanów
Oj, ciężko zebrać się do relacji z imprezy, którą mogłam obserwować tylko i wyłącznie jako widz. Tym bardziej, że oczywiście na tytułowy Bieg Wulkanów byłam zapisana ;) Dlatego zamiast kwiecistych opisów, wyszła mi z tego raczej fotorelacja.
Rodzinę Kochaniaków reprezentował mój mąż oraz dzieci nr 1 i 2. Dziecko nr 3 oświadczyło, że nie chce się ubrudzić. Ponieważ jakby główną atrakcją wszystkich biegów odbywanych w ramach Wulkanów jest ubrudzenie się, więc, cóż...;)

Pierwszy startował Jasiek, dziecko nr 2







Zdjęcia pochodzą tylko z fragmentu trasy, generalnie obstawiłam okolice startu i mety. W drugiej części trasy urzędował mój mąż.

Po Jaśku , w swojej grupie wiekowej, startował Wiktor, dziecko nr 1. W przeciwieństwie do młodszego brata, zaliczył mała tremę przedstartową :)


Mały stresik :)




Bracia dopingują



Czekając w okolicach mety, wypatrywałam blondasa w zielonych spodenkach w kratkę. No blondas leci. Tylko kolor spodenek mi się nie zgadzał....







Po południu mój mąż zmierzył się z ekstremalnym triatlonem. Pogoda wsparła organizatorów i część rowerowa odbywała się w burzy, deszczu i gradzie.


Już zaczyna padać






A na drugi dzień powtórka z rozrywki, tym razem w biegu głównym na 13 kilometrów.






Mycie w Zalewie. Dziecko nr 2 myje tacie buty :))


Impreza bardzo fajna, aczkolwiek nie dla osób, które lubią mieć wszystko zapięte na ostatni guzik. Bieg Wulkanów jest organizowany z pasją, ale sporo rzeczy nie jest do końca dograne na 100 procent. Jeśli cały bieg weźmiemy z dobrodziejstwem inwentarza i z pewnym dystansem - będziemy świetnie się bawić. Jeśli będziemy liczyć na mega - organizację - będziemy się niepotrzebnie frustrować ;) Choć w przypadku triatlonu, który był debiutantem wulkanicznym, myślę, że Mirek- org, wyciągnie odpowiednie wnioski i za rok poprawi różne niedociągnięcia.
Dzieci nr 1 i 2 chyba się wkręciły w tego typu imprezy. W każdym razie zażądały startu w runmageddonie :)


A co u mnie? Cóż... toczę się :) Zmagania męża i dzieci obserwowałam ze spokojem. Weszłam już w taki etap ciąży, że moja mobilność zaczyna być coraz mocniej ograniczona, a postronni ludzie nie wiedząc, że ja z tych wielkobrzusznych, pytają się mnie kiedy rodzę. No, za 3 miesiące rodzę.
Z drugiej strony brakuje mi normalnej aktywności. Chciałabym wsiąść na szosówkę, pobiec do lasu. Ba, wejść na moje trzecie piętro bez zadyszki i przystanku po drodze.
Jeszcze muszę na to poczekać:)
Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger