czwartek, 14 września 2023

Matterhorn Ultraks

Matterhorn Ultraks

Jeśli ktoś przebrnął przez poprzednie wpisy, to już wie, że to było drugie podejście do tej imprezy (rok temu nie dotarliśmy do Szwajcarii), oraz że na liście zawodników 49 kilometrowego dystansu "Sky" znalazłam się dzięki mężowi i braku miejsc na dystansie krótszym.

Czterdzieści dziewięć kilometrów po Alpach, z sumą przewyższeń 3600 metrów, z najwyższym punktem na ponad 3100 m n.p.m. i trasą przebiegającą w większości powyżej 2000 m n.p.m. Czy miałam się czego bać?

Dla porównania podam, posiłkując się biegami, w których startowałam, że taką sumę przewyższeń miał Bieg Rzeźnika, ale na 71 kilometrach, a Łemkowyna Ultra Trail 100 dobiła do 3700 m na 102 kilometrach. 

Norweska Stranda Fjord Race, którą w dalszym ciągu uważam za jeden z najtrudniejszych biegów w jakich brałam udział, na 49 kilometrach miała 3800 m przewyższeń, a bieg dookoła Eigeru, w którym startowałam dwa lata temu, na 52 kilometrach nawet nie dobił do 3000 metrów.

Jednym słowem Matterhorn Ultraks zapowiadał się dość "syto". Co mogło pójść nie tak?

Cóż... Na przykład treningi :) No, nie byłam w stanie zmobilizować się ani do jakiś dłuższych wybiegań, ani do podbiegów. Podejrzewałam, że to co sobą aktualnie reprezentuję raczej wystarczy na zmieszczenie się w limicie, ale na nie wiadomo jakie wyczyny nie mam co liczyć. Moje dotychczasowe starty w tego typu biegach pokazały, że cudów nie ma: żeby biegać dobrze w Alpach czy po norweskich bezdrożach - trzeba w takim terenie trenować, koniec, kropka. Tu dochodziła jeszcze wysokość - i to ona głównie zaprzątała moją głowę. Miałam dalej w pamięci jak mnie odcięło ślicznie dwa lata temu na Eiger Ultra Trail - a tam podchodziłam zaledwie na 2680 m n.p.m.

Skorzystałam z przygotowań małżonka do wspinaczki na Matterhorn i suplementowałam żelazo. Sam bieg wypadł pod koniec naszego wyjazdu -  miałam więc nadzieję, że nasze piesze górskie wycieczki pozwolą trochę organizmowi przyzwyczaić się do wysokości (nie bez powodu w poprzednich wpisach wpisywałam te wszystkie metry nad poziomem morza).

Bieganie po okolicy zrobiłam jedno, biegnąc pieszym szlakiem do Zermatt i z powrotem. Wyszło 11 kilometrów z groszami - czyli niezbyt dużo, za to zdjęć nacykałam, że ho, ho :) 


Szlaki i trasy rowerowe są wszędzie.

Zbliżam się do Zermatt

Selfie z widokiem na jedyną liczącą się górą w okolicy :)

Zermatt





Tego nie widać na zdjęciu, ale pomiędzy torami jest taki jakby trzeci, zębaty tor. Ta zębatka pozwala pokonywać pociągom nachylenia.



Pakiet odebrany. Po raz pierwszy medal dostałam zanim dotarłam do mety - był w pakiecie startowym :) Dla finiszerów czekały na mecie koszulki.

Z poprzednich wpisów i zdjęć widać, że trafiliśmy na niesamowitą pogodę. Niestety bliżej startu zaczęło się to wszystko powoli psuć, a prognozy na dzień biegu przyprawiały mnie o lekki d(r)eszcz niepokoju. Na dwa dni przed biegiem, na dzień startu, dla Zermatt prognozowano 12 mm deszczu! Potem trochę te hiobowe wieści złągodzono i była mowa "tylko" o 8 mm.  Nie do końca wiedziałam czy będzie to po prostu załamanie pogody i zlewa, czy tak jak w poprzednie dni przyjdzie burza - bo różne portale różnie mówiły. Burza dawała jeszcze szanse, że przejdzie gdzieś bokiem, kilka kilometrów od nas. Jedno tylko było pewne - rano miało być jeszcze ładnie, czyli ile ugram na sucho- tyle moje.

Do Zermatt ruszyłam jak było jeszcze ciemno. Start miałam o 7 rano. 

Poranek był rzeczywiście śliczny, bez ani jednej chmury na niebie. Po wschodzie słońca na miejscu startu i przez pierwsze kilometry mogłam podziwiać ozłocony promieniami Matterhorn. Ten widok koił zmysły i odwracał uwagę od pierwszego podejścia na Sunnegę (tak, tą Sunnegę, na którą parę dni wcześniej wjeżdżaliśmy kolejką).


6:15 rano...

...40 minut później

Poranny szoł Matterhornu


Niestety, ładne widoki nie pomogły na bardzo przykre odkrycie. Okazało się, że mam sprawny tylko jeden kijek. 
Moje kijki były używane przez ostatnie dni przez dziecko nr 3 i już wtedy trzeba było je naprawiać - bo co jakiś czas chował się fragment, który trzymał w ryzach dwa segmenty kijka. No i na podejściu, okazało się, że w jednym kiju ten element popsuł się na amen. Dobrze, że chociaż jeden mi został- ale czułam się jak bez jednej ręki. Na podejściach, stromych, długich i w dodatku na zacnych wysokościach, dwa kijki byłyby bardzo dużym ułatwieniem. 
Robiłam co mogłam z jedną podporą - zamieniałam ręce, czasem podpierałam się obiema rękoma na kijku wybitym przed sobą - ale to nie było to. Na pewno w jakiś sposób wpłynęło to na moje tempo.


Pierwszy punkt kontrolny, Sunnega 2260 m n.p.m.

I takie oto widoczki tuż za punktem :) I chwila oddechu przed początkiem podejścia na Gornergrat

Podejście na Gornergrat było straszne. Nie dosyć, że strome, to jeszcze podchodziliśmy tak jakby od tyłu, przez teren mało atrakcyjny wizualnie. Dookoła były tylko piargi, jakiś żwir, kamienie. Szaro - buro, stromo i źle. Dodatkowo z lekka stresował mnie ogon, który za sobą ciągnęłam. Ze 2-3 osoby bym przepuściła - ale za mną szło ich tyle, że stwierdziłam, że prędzej umrę niż się zatrzymam. Bo jak to zrobię, długo nie ruszę przepuszczając tych wszystkich ludzi. 
Drapałam się więc do góry, robiąc co mogąc z tym jednym kijaszkiem, doprowadzając się chwilami do lekkich zawrotów głowy z wysiłku. 


Zdjęcie z serii z lekka dołujących, gdy patrzysz na te malutkie punkciki ludzi przed tobą i generalnie widzisz, że "kelner, setka, bo się zacznie". Jednym słowem zaczyna się podejście na Gornergrat,

Wdrapujemy się

Po lewej stronie zdjęcia widać obserwatorium na Gornegrat. To ja tam :) Teren, tak jak pisałam powyżej, nie powala urodą.

A tu już widać jak zza Matterhornu nadciąga powoli ZŁO


A potem weszliśmy na grań i tą grańką truchtaliśmy w kierunku widocznego budynku obserwatorium i stacji kolejki (takiej prawdziwej, na szynach! Jak to możliwe, że na taką wysokość, pod górę wjechał pociąg? Przypomnijcie sobie mój poprzedni wpis i zębatce między torami).
Byłam wypluta i z lekka przemięta przez to podejście. 
A potem spojrzałam w bok i wybaczyłam organizatorom wszystkie moje męki. Z tego co pamiętam, nawet krzyknęłam z zachwytu.




Chmur coraz więcej. To ostatnie kilkaset metrów od Gornergrat

No i jak tu nie krzyknąć, prawda?



Gornergrat 3130 m n.p.m. Widać budynek obserwatorium i stacji kolejki tuż pod szczytem.


Na Gornegrat tłum ludzi. Wszyscy klaskali, dopingowali. Te nadciągające chmury już dawały odczuć, że pogoda się zmienia. Wiał zimny wiatr - a jego podmuchy nie wynikały tylko i wyłącznie z wysokości. Ruszyłam w dół, pamiętając, że teraz będzie długi, długi zbieg.
Trasa biegła koło jeziorka, koło którego chciałam się znaleźć. Tych jeziorek, czy tam stawików, znad których można podziwiać Matterhorn, a przy odpowiedniej pogodzie sfotografować jego odbicie w wodzie jest kilka.  Przy paru miałam okazję znaleźć się w poprzednich dniach. 
Ale na większości zdjęć jakie można znaleźć w necie, jest to jedno, Riffelsee. I to było takie moje małe marzenie, żeby się tam znaleźć.


Riffelsee. Oto i jestem :)





Zbieg był długi. Z ponad 3 tysięcy metrów musieliśmy zbiec w sumie na 1880 metrów, do Furi (po drodze był jeszcze jeden punkt kontrolny, Rifeelalp na 2222 m n.p.m i króciutkie podejście - ale potem znów w dół, w dół).  Z mała atrakcją po drodze - czyli mostem wiszącym. Wąska kładka rozpięta na linach, która po wbiegnięciu na nią kilku biegaczy, zaczynała wpadać w rezonans i przeraźliwie się kiwać. 

Zrzut z filmiku, który usiłowałam nagrać. Szło mi różnie - kołysało się to tak, że bałam się, że zgubię telefon lub kijka.


Zbiegi, to była z jednej strony miła odmiana. Z drugiej, wiedziałam, że część tego co zbiegliśmy trzeba będzie nadrobić. Na zegarku miałam ustawioną sumę podejść i przy Furi pokazywało mi, że na liczniku mam 1700 metrów. Na mecie miałam mieć 3600 - więc jeszcze kilometr do góry był przede mną. 
Pogoda cały czas się pogarszała. Przy Furi zaczynał już siąpić deszcz. 

Ostatnie metry zbiegu do kolejnego punktu, Furi 1880 m n.p.m.

Za tym punktem zaczęło się kolejne podejście, nad Schwarzsee. Ponieważ zaczęliśmy je dość nisko, stromo było pieruńsko. I dopiero, gdy dotarliśmy do takiego charakterystycznego rozwidlenia, dwa styki mi się połączyły w głowie i dotarło do mnie, że szłam tędy z dziećmi kilka dni temu. Tylko w dół. I uważałam wtedy, że to bardzo fajna i sympatyczna ścieżyna :))
Na razie starałam się nie zauważać siąpiącego deszczu, szliśmy jeszcze wśród drzew, które dawały jakąś ochronę. Miałam w planie poczekać z założeniem kurtki przeciwdeszczowej dopiero nad Schwarzsee - ale aura zweryfikowała moje plany. Powyżej linii lasu zrobiło się mocno nieprzyjemnie, zimno, wiało, no i padało. 
W dodatku miejsce, w którym spodziewam się już zobaczyć hotel nad jeziorem, okazało się być tylko wypłaszczeniem przed kolejną częścią podejścia. Tam się poddałam i wyciągnęłam przeciwdeszczówkę.


Podejście nad Schwarzsee. Kolejne zdjęcie z serii z lekka dołujących ;)

Zmianę pogody widać.

Końcówka podejścia nad Schwarzsee - spojrzenie w tył

Już za chwileczkę chwila oddechu na punkcie :)


Na punktach z reguły piłam colę, dopełniałam flaski wodą lub izotonikiem, zjadałam pomarańcze. Tu po raz pierwszy rzuciłam się na ciepłą herbatę, którą serwowała obsługa. To już był jakiś wyznacznik jak mocno zmieniła się pogoda. 
Miła pani nalewająca mi picie zaczęła do mnie mówić po niemiecku, a potem widząc moje oczy jak spodki przeszła na francuski - niewiele mi to pomogło. Do wyjaśnień dołączył jakiś przypadkowy biegacz - ale dalej rozumiałam z tego niewiele, poza tym, że ze względu na kolor mojego numeru startowego (trasa Sky miała niebieskie) powinnam zbiec w dół. I trochę zgłupiałam - bo z tego punktu nie dało rady inaczej się wydostać niż zbiegając w dół. Przez moment przyszło mi do głowy, że może coś pomyliłam, gdzieś źle skręciłam i jestem nie na swojej trasie - choć nie wiedziałam jakim cudem, bo oznaczenia były dobre. W dodatku dookoła siebie widziałam innych ludzi z niebieskimi numerami. Tylko, że nikt do nich nie podchodził i nic nie tłumaczył. 
Moja konsternacja spowodowała, że straciłam na tym punkcie ładnych parę minut, bo nie wiedziałam dokładnie o co tej miłej pani chodziło. W końcu ruszyłam - w dół, oczywiście - rozglądając się dookoła czy widzę kogoś z mojej trasy. Uspokoił mnie dopiero znacznik na trzydziestym kilometrze i zaczęłam zbiegać bardziej pewnie. Zaczęłam się zastanawiać czy może jednak trasy nie skrócono - ale nic, ani wcześniej, ani teraz na to nie wskazywało, poza niejasną informacją jednej jedynej wolontariuszki.

Ta niebieska tasiemka z lewej strony drogi, to znacznik 30 kilometra naszej trasy

Tu widząc tą plamę słońca przez chwilę łudziłam się, że a nóż - widelec jednak te chmury pójdą sobie gdzieś w bok. Nie poszły.

Krótka przerwa w opadach


Sytuacja wyjaśniła się na kolejnym punkcie kontrolnym Stafealp. Tu trasa Sky (czyli moja) i Mountain (krótsza), których spore fragmenty były wspólne, rozdzielały się. 
"Czerwoni" (czyli Mountain) zbiegali już w kierunku Zermatt, a nas miało czekać jeszcze jedno podejście, na prawie 2800 m n.p.m. 
I tu, tym razem w sposób dla mnie zrozumiały otrzymałam informację, że ze względu na pogodę nasza trasa została skrócona i dalej mamy biec tak jak "czerwoni".
Na tym etapie byłam już z lekka przemoczona, pogoda była paskuda, więc mój żal był krótki. Tym bardziej, że do mety wcale nie było tak blisko. Kilka minut później minęłam znacznik trasy Mountain z napisem 25 km, a to oznaczało, że do Zermatt  miałam jeszcze 8 kilometrów.
Szczęśliwie trasa biegła w dół, ewentualnie trawersowała zbocze, więc po prostu biegłam bez jakiegoś marudzenia. Szczególnie, że w którymś momencie nad głowami zaczęło nam grzmieć. Uwierzcie, nic tak nie wpływa dobrze na tempo niż burza nad głową, szczególnie gdy biegnie się tuż nad linią lasu.

Na tym etapie z rzadka już wyciągałam aparat. Po pierwsze chciałam jak najszybciej zniknąć z otwartej przestrzeni, a po drugie, wszystko miałam już tak mokre, że ciężko było wyciągać rzeczy z kieszeni.

To w dole to już Zermatt. Zdjęcie jest rozmyte z dwóch powodów - po pierwsze miałam cały mokry telefon, a po drugie leje :)

Końcówka niby nie była trudna, ale były takie momenty, że już, już człowiek witał się z gąską, już myślał, że właśnie jest na finalnym zbiegu do miasteczka, a tu jeszcze jedno mini podejście i nic z tego. Już było słychać okrzyki i muzykę z mety, a ja i paru równie zmokniętych zawodników jeszcze biegliśmy górą. 

Ostatni zbieg był stromy i krótki (to tu ostatecznie doszłam do wniosku, że jestem za stara na bieganie w butach z homeopatyczną ilością amortyzacji i muszę zainwestować w inne buty. Inov8 Mudclaw na wielu fragmentach trasy sprawdziły się bardzo dobrze, ale już nie chcę w nich biegać po kamienistych Alpach. Szczególnie po mokrych, kamienistych Alpach). Parę minut później biegliśmy już przez centrum miasteczka, ku mecie. Na niej zameldowałam się po 7 godzinach i 37 minutach, mając na liczniku 41,3 km.

Tam nie wiem kto był bardziej zdziwiony: ja widząc dzieciaki, które pomimo zlewy stały i nas wypatrywały, czy dzieci, widząc mnie, bo przyleciałam jak na ich rachuby o wiele za wcześnie. No ale nie wiedziały o zmianie trasy. 


Jak piszę, że była mokra do majtek - to nic a nic nie przesadzałam.


Jak się czułam na mecie? Nie byłam jakoś strasznie sczochrana - a i zakwasy w nogach w kolejne dni nie były jakieś spektakularne. Na trasie nie miałam typowego dla biegów górskich kryzysu  - ale myślę, że po prostu dystans był za krótki. Nie wykluczam, że kryzysik czekał na mnie na ostatnim podejściu - ale ponieważ trasę skrócono - to się nie doczekał :)

Moje miejsce nie powala - ale niczego spektakularnego się po sobie nie spodziewałam. Chciałam dobiec w limicie, porobić zdjęcia i generalnie mieć poczucie, że jak na moją aktualną formę dałam z siebie to co mogłam.


To teraz trochę statystyk:

Na starcie stanęło 612 osób, w tym 129 kobiet. Dobiegło 530 osób, w tym 112 kobiet.

Dobiegłam jako 384 osoba i 71 kobieta. 

Ile osób zdążyło wbiec na pełną wersję trasy? 165, w tym tylko 23 kobiety.

Ostatnia osoba, która zrobiła pełne 49 km, miała godzinę przewagi przede mną.

Jak orgowie rozwiązali problem klasyfikacji? Przecież biegacze z trasy skróconej wpadali na metę przed tymi, którzy robili cały dystans. Po prostu tym "krótszym" doliczyli z automatu 10 godzin. 

Pomimo takiej końcówki biegu nie zamierzam narzekać. Mogło być gorzej, albowiem dzień po naszym wyjeździe w Zermatt spadł śnieg...


------------------------------

Część pierwsza: http://www.matkabiega.pl/2023/09/szwajcaria-dzien-z-aletschgletscher.html

Część druga: http://www.matkabiega.pl/2023/09/szwajcaria-wycieczki-z-matterhornem-w.html



piątek, 8 września 2023

Szwajcaria - wycieczki z Matterhornem w tle

Szwajcaria - wycieczki z Matterhornem w tle

Po dwóch nocach w Fiesch, przenieśliśmy się na nasz docelowy camping. Generalnie chodziło o to, żeby spać jak najbliżej Zermatt. Do samego miasteczka nie można wjechać samochodem, jest zakaz.

Opcje mieliśmy dwie: Randa, albo Täsch. W Randzie camping jest bardziej przestrzenny - ale za to jest dalej od Zermatt i od stacji kolejki. Zaletą campingu w Täsch była bliskość sklepów i stacji. Wadą? Bliskość stacji :))

Nie raz i nie dwa wspominaliśmy nasze dwa pierwsze noclegi, w szerokiej dolinie, na zielonej trawce, z pięknym widokiem na okoliczne szczyty, z basenem, boiskiem do gry w piłkę ręczną.

Camping w Täsch jest wąski, wciśnięty pomiędzy zbocze a rzekę i  - no właśnie - tory kolejowe. Po dwóch dniach znaliśmy już na pamięć rozkład jazdy pociągów :) Dodatkowo, gdy przyjechaliśmy, prawie cały camping był już zajęty i rozbiliśmy się na ostatnim skrawku wolnego terenu. Plusy? Tuż koło naszych namiotów  był umieszczony router wi- fi. Wady? Ten skrawek trawy był 3 metry od kontenerów z toaletami. Ok - bliskość kontenerów miała pewien mały, zupełnie niezamierzony plusik: mniej więcej w godzinach 10-18 na campingu operowało słońce - a przypominam, że trafiliśmy na jakiś mega wyż, co oznaczało temperatury powyżej 30 stopni. I wiecie, gdzie był cień? 

.

.

.

Tak, zgadliście: przy toaletach ;)

Miejsce z cieniem na campingu :)


Jedyne co nam zostało, to jednak tak rozpracować sobie dni, żeby jak najkrócej przebywać na campingu w ciągu dnia.

W okolicach Zermatt zrobiliśmy trzy piesze wycieczki. Na zdjęciach będzie dość monotematycznie - bo prawie na każdym zobaczycie charakterystyczny skalny trójkąt pana M.

Podczas pierwszej wycieczki, właściwie odprowadzaliśmy mojego małżonka z kolegą pod ścianę Matterhornu.

Najpierw wjechaliśmy kolejką nad Schwarzsee (2583 m n.p.m.). Tam, już na nogach, powędrowaliśmy w kierunku przełęczy Hirli (2769 m n.p.m.). Na niej rozdzieliliśmy się z "matterhorńczykami" - oni ruszyli bardziej w prawo, w górę ku schronisku, my bardziej w lewo, też w górę (choć mniej) w kierunku stacji kolejki górskiej Trrockener Steg (2939 m n.p.m.).

 A potem już "tylko" w dół... To w dół, było najdłuższą częścią naszej wycieczki - zabrało nam najwięcej czasu i kilometrów. W planach mieliśmy zejście nie do samego Zermatt, ale ciut wyżej, do Furi i tam zjazd kolejką. Niestety dotarliśmy w to miejsce za późno - kolejka była już nieczynna. Trzeba było zejść na nogach do końca.

Ta wycieczka miała być krótsza niż ta wzdłuż lodowca, ale trochę nam nie wyszło:) Moje suunto twierdzi, że przeszliśmy ponad 17 km. W ramach rekompensaty następnego dnia zrobiliśmy sobie odpoczynek nad oddalonym o jakieś 1,5 km od campingu jeziorkiem Schalsee. Tam odważni (dziecko nr 3 i dziewczyna dziecka nr 1) zażyli alpejskiej kąpieli (jeziorko chyba było zasilane wodą lodowcową - bo woda była dość rześka :)). Czekaliśmy też na niedoszłych pogromów Matterhornu - bo wiedzieliśmy już, że z powodu kontuzji szyi kolegi, szczyt  będzie musiał poczekać na lepszy czas.


















Toaleta na stacji Trockener Steg. Nie mogłam się powstrzymać przed zrobieniem zdjęcia.












Zaczyna być widać w dole Zermatt




Stacja kolejki Furgg 2441 m n.p.m.






Jezioro Schalsee


Kolejny dzień - kolejna wycieczka. Tym razem tylko z dzieckiem nr 1. Reszta odmówiła współpracy. Wbiliśmy się w szlak tuż przy naszym campingu. Wyszła bardzo atrakcyjna widokowo, 10 kilometrowa pętelka (z dość stromym dolnym odcinkiem). Najedliśmy się jagód, nasyciliśmy oczy widokami i wróciliśmy. Na szlaku byliśmy tylko my. To mnie cały czas dziwiło: jesteśmy w jednym z najbardziej atrakcyjnych turystycznie krajów Europy, w okolicach jednego z najbardziej rozpoznawalnych szczytów i jednej z najbardziej znanej miejscowości. Są wakacje, środek sezonu. A w tych górach jest pusto. Owszem, w okolicach działających kolejek górskich są ludzie - ale gdyby porównać z tym co się dzieje w tym samym czasie u nas w Tatrach - to w tych górach w dalszym ciągu jest pusto, nawet tam gdzie niby są ludzie. Odejście bardziej w bok - i człowiek był sam, ewentualnie mijanych turystów można było policzyć na palcach jednej ręki.






Znajdź miłośnika jagód :)

Cel naszej wycieczki: Arigscheis 2240 m n.p.m.






Ostatnia dłuższa wycieczka - to znów przejazd do Zermatt, wjazd kolejką na Sunnegę (2288 m n.p.m) (Jako ciekawostkę podam, że kolejka na Sunnegę była poprowadzona we wnętrzu góry) i podejście na Blauherd (2571 m n.p.m) Wersja dla chcących zaoszczędzić siły - wjazd kolejką do samego końca, aż na Blauherd. Stamtąd weszliśmy na szlak trawersujący zbocze tuż nad linią lasu i wróciliśmy nim do Tasch. 

To była przepiękna wycieczka, szlak malowniczy i urokliwy i dość przyjazny dla nóg, bez stromizny. Po ponad 15 km zeszliśmy z niego właściwie naprzeciwko naszego campingu.


Sunnega






Stellisee

Stellisee

To było jedno z nielicznych miejsc, gdzie było bardziej gęsto od ludzi.















W dole widać Zermatt





A tu widać "naszą: miejscowość, Täsch.



To był koniec eksplorowania okolicy. Zrobiliśmy jeszcze jedną wycieczkę autem do sąsiedniej doliny nad zaporę Mattmark. Do biegu zostały dwa dni i jedyna aktywność jaka była w planach to odbiór pakietów w Zermatt. 

Pogoda, która przez cały czas była bardzo stabilna: słońce i upał, zaczęła się zmieniać. Po południu i nocami straszyły nas burze, a prognozy na dzień biegu były coraz bardziej niepokojące - ale to wszystko w następnym wpisie.


Jezioro Stausee

Jezioro Stausee

Na zaporze Mattmark



Tak, to ten sam dzień co zdjęcie wyżej. Zdjęcie z campingu. Pogoda zaczęła się zmieniać.



Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger