środa, 25 czerwca 2014

MidnightSun Marathon część III. Regeneracja

MidnightSun Marathon część III. Regeneracja
"Po tego rodzaju startach jak najbardziej można zrobić 1, 2 czy 3 dni wolne" www.maratonypolskie.pl

Rano okazało się, że pada. No kto by się spodziewał :) Na szczęście deszczyk padał z chmury, która zeszła po zboczu i zawisła nad naszym campingiem. Zeszła, wypadała się i poszła. Wykorzystaliśmy tę dziurę w opadach na spacer do miasta, żeby obejrzeć oficjalne listy z wynikami. Po drodze minęliśmy kilku maratończyków - łatwo było ich rozpoznać: dziwnie chodzili :)
O trzynastej miała też być oficjalna uroczystość medalowa zwycięzców. Niestety, pomimo licznych prób dotarcia, pytania się lokalsów o drogę - hotelu, w którym odbywała się impreza nie namierzyliśmy. Oczywiście najprawdopodobniej kręciliśmy się wokół niego jak smród po gaciach;)
W ramach pocieszenia szarpnęliśmy się na hot- doga. Cenę miał bardziej przyjazną niż hamburger w McDonald's - choć dalej wydawanie 15 zł za kawałek bułki z parówką pachniało sporą rozpustą.



Sęp jeden czekał czy nam nie spadnie coś z tych hot-dogów. Swoją drogą - ogromne ptaszysko.


Właściwie tego dnia teoretycznie była zaplanowana wycieczka górska nr 2. Zmęczenie po zawodach, pogoda, góra tonąca w chmurach, wietrzysko i temperatura odczuwalna niewiele powyżej zera jakoś osłabiła naszego ducha walki. Posnuliśmy się jeszcze chwilkę po mieście, a potem powędrowaliśmy mostem w kierunku campingu.
W samą porę - bo zaczęło padać. Tak dla odmiany.
I znów: stołówka - gazetki. Od czasu do czasu wyglądaliśmy na zewnątrz - ale było bez zmian. 
Powędrowaliśmy na recepcję, żeby obejrzeć najnowsze prognozy. Teoretycznie powinno być lepiej - ale deszcz znów jakby nie słyszał o prognozach. Przez moment zastanawialiśmy się nad obejrzeniem meczu w tv, ale małżonek stwierdził, że najbardziej w świecie pragnie iść do namiotu.
Namiot. Mokry, oblepiony błotem, korą z drzew i bliżej niezidentyfikowanymi paprochami. W środku kupa mokrych ciuchów, zimne śpiwory. "Jak myślisz, kto wygra mecz?" - powiedział po chwili milczenia głosem pełnym żałości mąż.
O, nie! To się nie mogło tak skończyć! Coś tam jeszcze próbowało siąpić z nieba, ale postanowiliśmy, że ruszymy tyłki i to bynajmniej nie w kierunku telewizora.
Przeszliśmy przez przedmieścia Tromso. Potem asfaltowa droga zamieniła się w szutrową. Potem szuter zamienił się w szlak. Pomimo, że za plecami mieliśmy miasto, dookoła zrobiło się dziko. 



O, tam daleko lekko w dole widać fiord a nad nim miasto. A tu człowiek się czuł jak na końcu świata.
Przed nami coraz bliżej majaczyły ośnieżone zbocza. W chmurach tonął nasz niedoszły cel, Tromsdalstind. Od czasu do czasu z mgły wyłaniał się kawałek grani, a wtedy można było sobie dopowiedzieć jak bardzo ten szczyt góruje nad okolicą.
Weszliśmy na pobliską przełęcz, omijając po drodze zdradliwe płaty śniegu, pod którymi szumiały większe i mniejsze strumyczki. Niesamowite było też to, że był wieczór - po dwudziestej. Zalety białych nocy są takie, że na pewno w górach noc cię nie zaskoczy :)




Małżonek próbował mnie namówić na dalszą wycieczkę, wzdłuż mniejszego zbocza ku kolejce a potem zejście na dół, ale odmówiłam. Dałam mojemu ciału przez ostatnie dni trochę w kość. Mięśnie miałam obolałe, w kolanie znów coś zaczynało kłuć. Zeszliśmy w dół. Pod tym jednym, króciutkim zdaniem kryje się jeszcze kawał wędrówki. Mój zegarek postanowił się wyładować po 15 kilometrze, ale mężowski Garmin, gdy stanęliśmy na campingu pokazał ponad 18 km. Wyszedł nam kawał wycieczki. Regeneracyjnej oczywiście ;)

Ciąg dalszy regeneracji nastąpił następnego dnia, gdyż czekał nas przemarsz ku lotnisku (7 km z groszami, jak pamiętacie). Były plany, żeby jednak skorzystać z komunikacji - ale okazało się, że zostało nam za mało koron. Tak więc plecaki na plecy (wszystkie trzy) i poczłapaliśmy w kierunku samolotu. 
Tym razem pogoda wykazała się zaiste swoistym poczuciem humoru, albowiem ostatniego dnia wyglądało to tak:


To przyszła ta słynna poprawa aury zapowiadana od trzech dni.
I tym optymistycznym akcentem następuje przez wszystkich oczekiwany KONIEC.






No dobra. Jeszcze krótkie podsumowanie.
W nogach mam tyle kilometrów, że ho ho. Jak się podsumuje wszystkie przemaszerowane kilometry w ciągu tych dni, to uzbiera się z tego maraton. Plus przebiegnięty półmaraton.

Było zimno, wilgotno, paskudnie. A jednocześnie był to najpiękniejszy bieg, w którym brałam udział. 
Jeśli ktoś z tu czytających zdecyduje się kiedyś na udział w tej imprezie, to nawet jeśli trafi na taką aurę jak my - i tak będzie zachwycony. Tak myślę. 
Przyroda, tu, na dalekiej północy - czy skąpana w słońcu, czy smagana wiatrem i deszczem - wygląda równie pociągająco i pięknie.


MidnightSun Marathon część II. Dobre odżywianie połową sukcesu.

MidnightSun Marathon część II. Dobre odżywianie połową sukcesu.
"Pierwsza zasada - nie eksperymentuj" www.maratończyk.pl


Smętnie wsłuchiwaliśmy się w szum deszczu. Podobno miało już nie padać od 6 godzin. Wyglądało jednak na to, że deszcz nie znał prognoz pogody. Albo miał je w nosie. Zjedliśmy śniadanie. Nie mam pojęcia czy było ono skomponowane pod okres przedstartowy. Raczej średnio ;). Powlekliśmy się do sklepu uzupełnić nasze zapasy żywieniowe. Tam napadłam na czereśnie. O dziwo, cenowo wychodziły podobnie jak w Polsce. A dla mnie w tej chwili były namiastką takiego prawdziwego lata. Pogoda działała ciut zniechęcająco;) Powrót do campingowej kuchni. Tam przynajmniej było sucho i cieplej niż u nas w namiocie. Wczesny obiad - raczej nie posiłek mistrzów: kuskus plus  tajemnicza norweska pucha z marketu z czymś co na obrazku przypominało gulasz. Zjadliwe nawet. Te nasze obiady wyglądały żałośnie w porównaniu z tym co szykowali sobie inni campingowicze. Sałatka z krewetkami. Gulasze przygotowywane na miejscu z miliona świeżych warzyw pieczołowicie krojonych na poczekaniu. Spaghetti w sosie śmietanowym z łososiem. Na co dzień w domu nie szykuję choć w połowie czasochłonnych obiadów, jakie tam serwowali sobie ludzie:).
Wreszcie przestało padać, choć nad naszymi głowami dalej zwieszały się ciemne chmury. Zebraliśmy się do miasta - czas odebrać pakiety startowe.
Strzelamy sobie koszulki na pamiątkę. Trochę źli jesteśmy na siebie - bo do 10 czerwca mogliśmy je kupić on line za o wiele niższą cenę. Nie skorzystaliśmy wtedy z dwóch powodów - po pierwsze nie znaleźliśmy na stronie organizatora zdjęć tych koszulek. Trochę tak głupio kupować kota w worku. A po drugie mail był tak skonstruowany jakby był skierowany tylko do maratończyków. A my mieliśmy biec półmaraton.
Na miejscu zorientowaliśmy się, że nazwa "MidnightSun Marathon" - to nie tylko określenie stricte dystansu, ale nazwa całej imprezy w ramach której rozgrywa się maraton, półmaraton, minimaraton, 10 km i bieg dla dzieci. Wszystkie gadżety związane z imprezą mają jeden napis. Medale są identyczne dla wszystkich dystansów - oprócz biegu dla dzieci.



Po odebraniu pakietów powłóczyliśmy się trochę po mieście, korzystając z przerwy w opadach. Najnowsza prognoza mówiła, że to okienko ma potrwać mniej więcej do pierwszej w nocy, a potem znów pogoda ma się popsuć.
Pożarliśmy kawałek pizzy, słodką bułkę z kardamonem. Było to odstępstwo od naszych zwyczajów przedstartowych, gdyż zazwyczaj idziemy do McDonald's. Niestety w Norwegii ceny są jakie są i jakoś średnio nam się uśmiechało wydawać 50 zł na hamburgera.

Tam gdzie czerwone balony i niebieskie baraczki po bokach - była meta


Czas na ustalenie stroju na bieg. Zgodnie zdecydowaliśmy, że długi rękaw to podstawa. Ja wahałam się nad czapką i rękawiczkami - ale ostatecznie zrezygnowałam.
Mąż za to nagle zaczął się szykować na pobicie życiówki. Eeeee? Jego głośne rozważania, ustawianie Garmina, przeliczenia, wyliczenia, oczywiście spowodowały, że zaczęłam się zastanawiać jak ja mam biec?
Na żadne rekordy się nie nastawiałam. Było chorowanie i antybiotyk, było (dalej jest) dziecko z nogą w gipsie. Było jakieś kłucie w kolanie - więc ostatnio mocno, mocno przystopowałam z bieganiem, żeby się nie uszkodzić.
W końcu wydumałam, że będę starać się biec w tempie półmaratonu w Barcelonie - czyli okolice 5:10/km. A jak będzie mi szło - to postaram się w drugiej połowie coś urwać.
Mąż dalej szalał - ładował się węglowodanami z batonów i żeli. Wzięłam do niego łyka jednego i spróbowałam drugiego z kofeiną - ale to było wszystko. W saszetce miałam na wszelki wypadek swoje, ale jakby co miałam zamiar ich użyć dopiero w trakcie biegu.
Idąc w kierunku startu mieliśmy okazję dopingować czołówkę maratonu - bieg na tym dystansie zaczął się dwie godziny wcześniej, a nasza droga pokrywała się z fragmentem trasy maratońskiej.
Wreszcie na miejscu. Tłumu raczej nie ma. Atmosfera luźna, żadnych pacemakerów.
Ostatnie fotki, buziak na szczęście i ruszyliśmy!



Rozgrzewka



Nie, nie będę opisywać kilometra po kilometrze. Trasa najpierw kręciła po centrum miasta, potem opłotkami wyprowadzała nad fiord, prowadziła wzdłuż niego aż do lotniska, za nim była nawrotka i powrót tą samą trasą. Nudno? O, nie kochani. Jak się biegnie mając TAKIE widoki - nudno na pewno nie jest:


niebieska linia wyznaczająca trasę. Górą idzie pas startowy.


Przed domami stali ludzie, oczywiście w flagami w ręku i dopingowali biegaczom. Heeja! Heeja! 
W trakcie zaczęło siąpić, na szczęście nie przeszkadzało to w bieganiu. Przeszkadzał mi za to lekko brzuch. Być może nietypowe jedzenie, być może ten łyk żelu z kofeiną, a może zupełnie coś innego spowodowało, że od czasu do czasu żołądek zawijał mi się w węzełek. Nie za mocny - ale taki mocno sugerujący, że jak wykonam jakiś niewłaściwy krok, to da popalić. Dlatego na wszelki wypadek nie skorzystałam z moich energetycznych wspomagaczy. Ominęłam też wielkim łukiem wszystkie wodopoje na trasie. Miałam przeczucie, że nawet łyk wody może zachwiać tą delikatną równowagą moich trzewi.
Moje założenia co do tempa zostały zrealizowane. Biegłam pi razy drzwi tak jak chciałam. Po nawrotce lekko przyspieszyłam. Było chłodno - jak bardzo, przekonałam się, gdy chciałam odgarnąć kosmyk włosów z twarzy. Okazało się, że nie jestem w stanie rozprostować palców w zgrabiałej dłoni. 
Kilometry zadziwiająco szybko mi mijały: już piętnasty kilometr, już opłotki miasta, już zakręt a za nim centrum. Teraz daję z siebie naprawdę wszystko. Już jest główna ulica. Widzę z daleka balony. O, matko - czemu one są tak daleko! Jak dobrze, że te ostatnie metry są z górki. Z boku słyszę nagle mojego męża, który głośno się drze. Nie mam siły na niego spojrzeć - jestem skupiona na mecie przede mną. 



Jest! Wyłączam zegarek: 1:48:25. Kurczę, chyba ciut lepiej niż w Barcelonie, ale nie pamiętam końcówki sekundowej. Po powrocie się sprawdzi, to nie jest najważniejsze. Medal, folia. Zjawia się małżonek. Wymieniamy na szybko wrażenia. Fotki. Zaczynam czuć, że stygnę. Koszulka nagle zaczyna być nieprzyjemnie mokra i zimna - idziemy do depozytów odebrać rzeczy i przebrać się.




Ja tylko przypomnę, że na tym zdjęciu jest pierwsza w nocy :)



Wleczemy się w kierunku namiotu. Rany, jak mnie bolą nogi! Męża nagle nachodzi na filozoficzne dysputy, czy gdybym była matką nastolatka z Tromso, zakazałabym mu powrotów po nocy do domu. Kurde, chyba za słabo pobiegł, skoro ma jeszcze siły na tak abstrakcyjne bzdety ;))

***

Małżonek zrobił nową życiówkę zjawiając się na mecie po godzinie i trzydziestu czterech minutach z groszami. Mało mu zabrakło do spełnienia marzenia, żeby bieg skończyć przed północą. Mój oficjalny czas okazał się kapkę lepszy niż z Garmina: 1:48:22. I lepszy od życiówkowego barcelońskiego o całe szalone 33 sekundy ;)

cdn.



MidnightSun Marathon część I. Regeneracja przed startem to podstawa

MidnightSun Marathon część I. Regeneracja przed startem to podstawa
"W ostatnim tygodniu organizm musi poczuć, że zwalnia obroty, dzięki temu nabierzecie siły, mocy i dynamiki." www.adidas.bieganie.pl


   Dzień 18 czerwca, wieczorem wylot. Ostatnie latanie i załatwianie spraw. Zakupy spożywcze, instrukcje dla babć, kupno aparatu (nie chciałam brać lustrzanki ze względu na wagę, a nasze poprzednie dwa kompakty nie wytrzymywały naszych wyjazdów. Jeden zakończył żywot po upadku na kamienie w Grecji, drugi nie wytrzymał 300 km jazdy w kierunku Nordkap na motocyklu w deszczu. Tym razem postawiliśmy na model wodo i upadkoodporny.)
   Małżonek od tygodnia śledzi prognozy pogody dla Tromso. I tak jak przez cały czas yr.no twierdziło, że jest ładnie i całkiem ciepło jak na daleką północ, tak im bliżej naszego wyloty, tym pogoda coraz gorsza. Mamy nadzieję, że gdzieś tam jakiś motylek machnie jednak skrzydełkami i nie będzie tak źle.
Lot mamy przez Oslo - i niestety czeka nas nocowanie na lotnisku. Znajdujemy miły kącik, rozkładamy karimaty i próbujemy złapać parę godzin snu. Jest dobrze po północy, a rano po ósmej mamy lot już do naszego docelowego miejsca, Tromsø.
   Rozbudza mnie jasność. Otwieram jedno oko: jest dzień. Przynajmniej tak mi się wydaje. Zerkam na zegarek. Trzecia dwadzieścia w nocy. Ha, ha - oto mam namiastkę białych nocy. Trzeba będzie się przyzwyczaić. Zamykam oko i idę dalej spać.
   Kolejny raz budzą mnie biegające i krzyczące dzieci. tym razem to już naprawdę dzień. Lotnisko zaczyna zapełniać się ludźmi. Zbieramy graty i idziemy czekać na nasz samolot. W Oslo świeci słońce, ale tablica nad naszym gejtem informuje, że w Tromsø jest 4 stopnie i pada. Super.

   Tu wtrącę trochę ogólnych założeń naszego wyjazdu. Główny nasz cel, czyli półmaraton miał odbyć się z soboty na niedzielę, 21 czerwca. Plany mamy też turystyczne. Przed zawodami chcieliśmy w okolicznych górach, zdobyć szczyt Store Blåmann (1044 m n.p.m.), a po zawodach drugi, górujący nad miastem Tromsdalstind (1238 m n.p.m.)
Tak, to prawda - małżonek mówił, że ten pierwszy szczyt jest kawałek drogi od Tromsø i że trzeba będzie trochę iść, ale w natłoku innych spraw jakoś nie domagałam się doprecyzowanie ile to znaczy to "trochę". 

    Miasto niestety powitało nas zgodnie z prognozami: było zimno, nad fiordem i górami wisiały niskie, ciemne chmury i padało. Zrobiliśmy na lotnisku przepak - jeden, duży plecak powędrował do lotniskowego schowka, ubraliśmy się stosownie do pogody i z mniejszymi plecakami ruszylismy prostą drogą ku nieodległemu szczytowi. Albo jakoś tak.
   W miarę upływu czasu, kilometrów, deszcze, który nie odpuszczał i narastającego zmęczenia - bo jednak te parę godzin snu na lotnisku w Oslo to było ciut za mało, zaczęłam się bliżej interesować co to znaczy to "trochę". No mamy dojść do takiego rozwidlenia drogi i tam będzie parking. Ale gdzie on będzie. Daleko? No musimy obejść ten fjord, tam jak widać daleko drogę która przechodzi na drugą stronę to jakoś gdzieś tam. Jęknęłam. Byłam tak zmęczona, że miałam chwilami wrażenie, że przysypiam w marszu. Było zimno, padało, chwilami dość mocno. Że też wcześniej nie powypytywałam się o to nasze wędrowanie. Z drugiej strony może to i dobrze, że nie wypytałam? Mój małżonek wiedział co robi udzielając mi ogólnikowych informacji, pokazując śliczne zdjęcia ze szczytu, krajobrazy, unikając jakoś podawania twardych kilometrów:)


Zmęczona i niewyspana baba wygląda tak ;) Te nonszalancko trzymane w kieszeni ręce są po to, żeby je ogrzać.




   Idziemy dalej. Wreszcie dochodzimy do upragnionego rozwidlenia. Mamy w nie skręcić i za jakieś dwa kilometry podobno powinno być wejście w interesującą nas dolinę.
Deszcz nabiera na sile, idziemy pod wiatr, więc już po kilkunastu metrach nasze spodnie definitywnie przestają wyglądać na suche. Z rękawiczek zaczyna kapać mi woda. T. ma buty przemoczone na wylot. Deszcz nagle zmienia swój wygląd. Przesuwające się przed moimi oczami krople robią się jakieś takie inne... duże.... Wyciągam przed siebie rękę i obserwuję jak na czarnym polarze wyraźnie widać upadające białe kulki. Śnieg.
Zatrzymuję się i zarządzam odwrót. Wejścia na szczyt w takich warunkach w ogóle sobie nie wyobrażam. Chodzenia dalej gdziekolwiek - również. Wracamy w kierunku rozwidlenia dróg i na dzikiej łące u podnóża gór rozbijamy namiot.
Potem w domu sprawdzam, że tego dnia przeszliśmy 15 km...




nasza trasa z pierwszego dnia. 15 km w deszczu i śniegu

Następnego dnia zarządzamy odwrót do Tromsø. Tym razem nie na piechotę, postanawiamy szarpnąć się na autobus, sporo ich kursuje na naszej trasie. 
Zanim jednak definitywnie wrócimy do cywilizacji, postanawiamy ruszyć kawałek w górę ścieżką, którą zauważamy niedaleko miejsca naszego postoju. 
Jest to ewidentnie szlak na pobliski szczyt - ale nie wchodzimy na niego. Im wyżej się skrabiemy, tym warunku robią się bardziej zimowe. Padający deszcz zamienia się w śnieg z deszczem. Zacina i siecze twarz o strymi szpileczkami. Jest paskudnie, ponuro, mgliście i...pięknie.
Wchodzmy wyżej. Opad już samego śniegu przybiera na sile. Robimy ostatnie pamiątkowe zdjęcia i ruszamy w dół. Na takie warunki nie jesteśmy przygotowani.







Widok sprzed namiotu
"Jest paskudnie, ponuro, mgliście i...pięknie."


A wyżej było tak...




Ostatnia fotka - i ruszamy w dół

W najbliższej miejscowości łapiemy autobus. Nie dociera on do Tromsø, ale kierowca tłumaczy gdzie powinniśmy się przesiąść. Niestety, gdy dojeżdżamy, widzimy, że autobus właśnie odjeżdża nam sprzed nosa. I teraz, proszę państwa następuje najlepsze. Co robi nasz kierowca? Zaczyna trąbić na uciekający autobus. Co robi drugi autobus? Zawraca! Specjalnie dla nas!
Docieramy na lotnisko. 
Teraz trzeba dostać się na camping, A ten jest dokładnie w drugiej części miasta. Musimy przejść przez wyspę, przejść przez most i jeszcze kawałek. Tak, owszem - komunikacja miejska kursuje - ale na razie pozostajemy pod dużym wrażeniem tego ile właśnie wydaliśmy na autobusy (190 NOK. Czyli prawie 100 zł za piętnastokilometrowy odcinek), więc bez szemrania wybieramy opcję na piechotę. Ponad 7 km. 
Wybieramy najmniej nasiąknięte wodą miejsce do rozbicia namiotu. Dalej pada. I całą noc również. I rano też. 


Oj, czuć arktyczne klimaty



Camping. Ścieżka do namiotu...



cdn.

poniedziałek, 16 czerwca 2014

Ekiden Poznań

Ekiden Poznań
Najpierw słówko wyjaśnienia co to za cudo ten Ekiden. 
Ekiden to długodystansowy bieg sztafetowy. Najczęściej w ten sposób pokonuje się dystans maratoński. Tak też było i w Poznaniu. Sześć osób biegnąc z pałeczką pokonywało odpowiednio: 4395 m, 10800 m, 10800 m, 5400 m, 5400 m, 5400 m. Razem czterdzieści dwa kilometry sto dziewięćdziesiąt pięć metrów.

Pierwotnie nie planowałam udziału w tej imprezie. Ale w maju w trakcie podróży z Bartkiem na maraton w Pradze zostałam przekonana :).
Skład sztafety został ustalony ostatecznie:

ja

Cała drużyna została dzięki Kasi wyposażona przez firmę Brubeck w koszulki. Każda została spersonalizowana: z przodu napis "blogacze", z tyłu imię i adres bloga.

Do Poznania przyjechaliśmy dzień wcześniej i całą naszą rodzinną brygadą zwaliliśmy się do bartkowego domu. Ilość dzieci na metr kwadratowy znacząco się zwiększyła i konieczna stała się ściąga ;)

fot. Bartek


Rano, w dzień biegu okazało się, że Ala z powodu kłopotów zdrowotnych dziecka  nie dojedzie. Na szybko został zwerbowany mój małżonek jako zaoczny blogacz :). Stricte stroju do biegania mąż nie miał. Miał buty, w których dało się biec (właściwie to były pierwsze buty do biegania, od dłuższego już czasu służące jako obuwie do chodzenia), krótkie spodenki miał, koszulkę - doszliśmy do wniosku, że pobiegnie w mojej (ja biegłam na drugiej zmianie, małżonek na czwartej - był czas na przebieranki). Garmina nie musiałam pożyczać - okazało się, że T. wymyślił sobie po wszystkim popływanie w jeziorze, więc zabrał swój zegarek.
Jeszcze tylko dotarcie w okolice startu. I tu sobie i Bartkowi jako głównodowodzącemu uzmysłowiłam, że tak właściwie to nie mam pojęcia jak wygląda Krzysiek, który miał mi przekazać pałeczkę, ani nie wiem jak wygląda Marysia, która biegła po mnie. Właściwie większości ekipy na żywo na oczy nie widziałam:)
Krzyśka jeszcze zdybaliśmy na starcie, Marii już nie zdołałam znaleźć - trzeba było liczyć, że w porę zauważymy nasze koszulki i numer startowy. 

Udało się. Bez problemu zauważyłam biegnącego Krzyśka, przejęłam pałeczkę i ruszyłam na swoje dwa okrążenia wokół Jeziora Maltańskiego. Nie miałam zielonego pojęcia w jakim tempie uda mi się pokonać te prawie 11 kilometrów. Pogoda była śliczna, jeśli chodzi o spacery - natomiast biegowo było dość ciężko. Słońce dawało nieźle popalić. Pierwszy kilometr: 4:40. Dla mnie nieźle. Bardzo nieźle. Byłam ciekawa czy uda mi się takie tempo utrzymać do końca. Nie udało ;) Ale nie płaczę z tego powodu. Udało się za to cały dystans pokonać ze średnim tempem poniżej 5 min/km, z czego jestem bardzo zadowolona - bo ostatnio jakoś nie po drodze mi z bieganiem :(
Ostatecznie mój zegarek stwierdził, że pokonałam 10,9 km w 52:39. Organizator stwierdził, że zajęło mi to 52:52. Najprawdopodobniej bliżej prawdy jest organizator, bo zaaferowana pałeczką nie odpaliłam od razu zegarka.
Cieszyłam się z czapki z daszkiem na głowie, bo słońce nieźle przypiekało. Po jednej stronie jeziora rosną drzewa i można było skorzystać z dobrodziejstwa cienia, ale druga strona to otwarta przestrzeń, patelnia. Oj, dała mi ta druga strona popalić...
Jakiś kilometr przed końcem pierwszego krążenia rozwiązała mi się sznurówka. Nawet nie wiedziałam, że można w takim tempie zawiązać buta :)))


Jeszcze jedno kółeczko. Pod górkę. Zakręt. Plac zabaw, przy którym stoi małżonek z dzieciakami, drzewa, cień, znów zakręt, stanowisko z wodą i już biegnę po drugiej stronie jeziora. Ostatnie chwile pod drzewami i długa prosta w pełnym słońcu. Już widzę strefę zmian, przyspieszam. Ostatni zakręt, już widzę bramkę z matami. Zapominam zwrócić uwagę na to czy pałeczka znajduje się na odpowiedniej wysokości i mata zczyta czip w niej ukryty, wypatruję mojej zmienniczki, udaje się! Przekazuję pałeczkę i odkrywam, że ze zmęczenia uginają się pode mną nogi. Dostaję medal i różę. Zgarniam wodę i jabłko. Powoli człapię w kierunku placu zabaw i rodziny. 
Tam następuje seria fotek. I tu zrobię wtręt typowo kobiecy ;)
Gdy pakowałam torby na wyjazd wrzuciłam krótkie spodenki nie zaprzątając sobie głowy, żeby zrobić przymiarkę w nich i nowej koszulce. To był błąd, duży błąd :)). Spodenki są w rozmiarze bardzo akurat. Tak bardzo akurat, że nie mogę sobie pozwolić na wahnięcia wagi. A niestety ostatnio to wahnięcie nastąpiło. Na plus niestety. I spodenki do spółki z koszulką ślicznie wyeksponowały moje mankamenty urody w okolicach pasa;) Cóż - przynajmniej mam motywatora, żeby wrócić do brzuszków - a nawet brzószków w ramach Smashing Pąpkins ;)

Po zdjęciach nastąpiło przekazanie koszulki i mój małżonek z imieniem Aga na plecach powędrował w kierunku strefy zmian.

Kibic. W miarę upływu czasu duch kibicowania zamierał i gdy leciał tata, nie opuszczając placu zabaw darli się "Tata!Tata!Tata!"

Jak na osobę, która nie była zupełnie mentalnie przygotowana na start w zawodach, poszedł jak burza, robiąc nieoficjalną życiówkę na 5 km :) Wrócił do mnie tak kapiąc potem, że bardzo, ale to bardzo się ucieszyłam, że zamiana koszulek nie odbywała się w odwrotną stronę :P

Skarpetki zdradzają, że małżonek średnio był przygotowany do biegania. I nawet nie widać, że biegnie w damskiej koszulce;)

Tu już bardziej widać ;)


Drużyna blogaczy ukończyła Ekiden na 85 miejscu z czasem 3:22:00. Drużyn w sumie wystartowało 205.

Jeszcze pamiątkowe zdjęcie, makaron na mecie i w drogę do domu:)

fot. bartkowa małżonka 

fot. bartkowa małżonka


Nie mam porównania, to była moja pierwsza tego typu impreza - ale bardzo mi się spodobała idea sztafety.  Bieganie jest jednak sportem indywidualnym, a tu ten indywidualizm został przełamany. Nie liczysz się ty i twój wynik - liczy się cała drużyna. Szczególnie fajnie to wyglądało, gdy do zawodnika na ostatniej zmianie tuż przed metą dołączała reszta członków i cała drużyna razem przekraczała metę.


***

A na koniec wypowiem się jeszcze o koszulce, którą dane mi było przetestować. Jestem zachwycona. Fajny kolor (ale ja zboczona jestem jeśli chodzi o niebieski;), super leciuchna, mięciutka, nie przeszkadzająca w biegu. Łażę sobie właśnie po stronie internetowej Bruckbecka i widzę, że mają koszulki i bieliznę termiczną na każdą okazję, nie tylko biegową. A wiecie co mnie jeszcze ujęło? To jest polska firma, szyjąca w Zduńskiej Woli. Myślę, że to nie będzie mój ostatni kontakt z ich produktami.






piątek, 6 czerwca 2014

Plany i cele

Plany i cele
Zaniemogłam. A konkretnie zaniemógł mój głos. Poszedł sobie gdzieś. Wczoraj byłam w stanie porozumiewać się tylko szeptem, dziś uroczo chrypię basem. Jest to jednak jakiś postęp, więc mam nadzieję, że antybiotyk działa. Ale chociaż mam czas, żeby coś naskrobać ;)
Ale, żeby nie było, że tylko marudzę i choruję. Plany są. Choć cele się trochę zmieniły;)

Plan najbliższy: start w blogaczowej sztafecie w Poznaniu 15 czerwca. Cel: dobra zabawa
Plan ciut dalszy - ale wywołujący dreszczyk emocji, powodujący, że pod powiekami przewijają mi się wspaniałe krajobrazy. O czym piszę? O tym:


Hu hu - dobrze widzicie! Wybieramy się z małżonkiem do Norwegii na półmaraton :) Tromso leży za kołem podbiegunowym i nazywane jest wrotami Arktyki. I tak, dobrze wam się wydaje: w tej chwili nie zachodzi tam w ogóle słońce. Cel: upajanie się widokami. Zarówno w trakcie biegu jak i wędrówek po okolicznych szczytach - bo mamy zamiar tam zabawić kilka dni.

W czerwcu mam zamiar również wystartować w biegu kobiet - czyli Samsung Irena Women's Run. Cel: również dobra zabawa.

Jak widać nigdzie nie piszę o życiówkach. Czemu? Powrót do pracy i różne perturbacje zdrowotne spowodowały, że nie jestem ww stanie poświęcić tyle czasu na bieganie co wcześniej. Na pewno odbije się to na mojej szybkości. Ale czy to jest najważniejsze? Przecież nie zaczęłam biegać w celu bicia życiówek. Moje pierwsze kółka po parku odbywały się bez jakichkolwiek pomiarów czasu - a sprawiało mi to równie dużo przyjemności i dawało satysfakcję.
Liczę się z tym, że moje życiówki jeszcze przez jakiś czas nie ulegną zmianie. I nie zamierzam się tym frustrować. Mam zamiar dobrze się bawić, na miarę moich aktualnych możliwości, o!


Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger