Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 10 km. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 10 km. Pokaż wszystkie posty

piątek, 20 grudnia 2024

Bieg Niepodległości

Bieg Niepodległości

Tak, wiem. Bieg Niepodległości był jedenastego listopada, a dziś mamy dwudziesty grudnia.

Pozostaje się cieszyć, że wpis zaczynam w tym samym roku ;)

Ostatnio rzadko biorę udział w biegach ulicznych, żeby nie powiedzieć, że wcale. 

Bieg Niepodległości nie jest jednak takim zwykłym biegiem. Wiecie: 11 listopada, odzyskanie niepodległości, gwiazdy i pasy, albo jakoś tak. Ale tak na serio (bo brałam w tym biegu w przeszłości parę razy udział), moment odśpiewania hymnu i widok biegnących ludzi ułożonych w biało-czerwoną flagę, zawsze powoduje u mnie wzruszenie.

Od paru lat nie zapisywałam się na tę imprezę. Po pierwsze nie miałam spręża na udział w zorganizowanych biegach, a po drugie przez ostatnie trzy lata w terminie Biegu Niepodległości byłam w Katowicach na Flyspot Polish Open - czyli zawodach w tunelu aerodynamicznym.

W tym roku Flyspot zmienił termin FPO, a ja zaczęłam dumać czy w związku z tym nie wystartować w BN. I tak dumałam, dumałam aż... do dziesiątego listopada. 

A bo po co. A bez formy. A czy na pewno mam ochotę. A czy ja chcę w pakiecie koszulkę czy nie. A jak chcę, to białą czy czerwoną. Problem koszulki w przeddzień biegu rozwiązał się sam, bo po prostu koszulek już zabrakło, a ja ostatecznie podjęłam decyzję.

Uznałam, że skoro na 24 godziny przed biegiem są jeszcze miejsca, to jest to ZNAK. 

I tym sposobem na dzień przed biegiem zapisałam się, a następnie usiłowałam odebrać pakiet. Z marnym skutkiem pierwotnie, bo nie wpadłam na to, żeby wziąć ze sobą dokument tożsamości. Nie miałam ze sobą nic, bo przyjechałam radośnie po odbiór na rowerze. Miałam przy sobie tylko telefon i kluczyk do zapięcia od roweru

Na szczęście telefon do dziecięcia nr 2, żeby wyciągnęło z torebki mój dowód, zrobiło zdjęcie i  przesłało - załatwiło problem.

A potem zaczęłam dumać nad logistyką - czyli jak dostać się rano na linię startu i jak wrócić.

Samochód z miejsca odrzuciłam, po przeczytaniu, że zapisało się 15 tysięcy ludzi. Już widziałam oczami wyobraźni jak z obłędem w oczach szukam miejsca do zaparkowania w okolicznych uliczkach, albo utykam w korku przy wjeździe na parking podziemny centrum handlowego, na którym zawodnicy mogli zostawić swoje samochody.

Komunikacja miejska? Musiałabym wtedy mieć na sobie coś do ubrania - a potem w tym tłumie oddawać ciuchy do depozytu i czekać po biegu na odbiór... Eeee, chyba jednak nie...

Zostało tylko jedno rozwiązanie: pobiec. Co prawda małżonek słysząc o moim (oczywiście genialnym) planie, spojrzał na mnie dziwnie - bo tym sposobem fundowałam sobie półmaraton, a nie bieg na 10 kilometrów. Ale skoro byłam tak szalona, że zapisałam się na dzień przed biegiem, to pociągnijmy to szaleństwo dalej. A co!

Jak wymyśliłam - tak zrobiłam. Oczywiście dobieg na start potraktowałam jako rozgrzewkę i nie szalałam - no ale pięć kilometrów musiałam jednak przetruchtać.


Gdzieś w tamtą stronę jest start :) Trochę prosto, potem wzdłuż torów, przez tory, wzdłuż cmentarza tatarskiego, wzdłuż cmentarza na Powązkach i w sumie już :)


Powiem Wam, że po dobiegnięciu na miejsce, ten kolorowy tłum, z którym podążałam do swojej strefy zrobił mi bardzo dobrze. Chyba tego potrzebowałam. 

Start odbywał się falami. Moja strefa ruszała jako trzecia, dla osób biegnących pomiędzy 50 a 54:59 minut. Te widełki wydawały mi się rozsądnym wyborem, odzwierciedlającym moje aktualne możliwości. Z samego truchtania po lesie, bez żadnych interwałów, żadnych treningów szybkościowych, daleka od mojej wagi startowej, nie sądziłam, że będę w stanie pobiec w tempie poniżej 5 min/km.


Ruszamy!

Pierwszy kilometr utwierdził mnie w przekonaniu, że dokonałam dobrego wyboru. Zegarek mi wybzyczał 5:14 min/km. I czułam, że jest to kres moich możliwości. Ale gdy na kolejnych kilometrach zaczęłam raz po raz widzieć już wskazania z cyferką 4 na początku, a nogi zrobiły się ciut lżejsze, zaczęłam się trochę jarać. 

Na wszelki wypadek postanowiłam nie fiksować się na tempie, tylko po prostu biec tak, żeby było mi dobrze. I zobaczyć co z tego wyjdzie. I nie gapić się za często na zegarek. 

Bieg Niepodległości ma dobrą trasę na mentalne wspieranie głowy. Bo zazwyczaj to jest pięć kilometrów długą prostą w jedną stronę, nawrotka i drugie tyle do mety. Łatwo prowadzić wewnętrzne rozmowy ze swoją głową i odliczać kilometry do mety. W tym roku było trochę inaczej, bo ze względu na remonty, nawrotka była wcześniej i gdzieś za siódmym kilometrem trasa robiła na chwilę mały skok w bok w ulicę Prostą.


Trzeba przyznać, że w pakowanie do jednej kieszeni getrów telefonu, a do drugiej rękawiczek, nie wpłynęło korzystanie na wygląd moich nóg :))

Biegłam, owszem coraz bardziej zasapana, ale z coraz większą szansą na niezły czas, jak na mój totalny brak przygotowania. Za siódmym kilometrem dogoniłam jedne balony prowadzące na 50 minut, a chwilę później dogoniłam drugiego zająca. I wtedy już byłam pewna, że czas netto będę miała fajny - bo wystartowałam sporą chwilkę za zającami. A skoro właśnie ich przeganiam - to trzeba teraz grzać ile jeszcze sił w nogach zostało, żeby jak najwięcej urwać z tych 50 minut.


Pęęęędzę!



I dobiegłam z czasem 47:59 :)

Przyjęłam medal. Odebrałam wodę, której jednak nie ruszyłam, bo lodowate picie nie było tym o czym marzyłam w tej chwili. Zgarnęłam folię NRC na wszelki wypadek i po wymaszerowaniu z największego ścisku, zmusiłam się do przejścia do truchtu.

Planu nie zmieniłam (choć plan B, jakby co, zakładał powrót tramwajem) i niespiesznie, noga na za nogą dotarłam do domu.




I powiem Wam, że nawet nie miałam jakiś strasznych zakwasów. Będę trzymała się teorii, że to dlatego, że po przekroczeniu mety dalej byłam w ruchu i nie dałam ostygnąć mięśniom.

Co dalej? Cóż, jest spora szansa, że pojawi się tutaj więcej relacji z biegów. Wróciliśmy z mężem pod skrzydła trenerskie - więc snucie się po lesie skończyło się. Teraz jest krew, pot i łzy ;)

Mamy na nadchodzący sezon parę fajnych planów.



niedziela, 26 listopada 2017

Bieg Niepodległości

Bieg Niepodległości
Zastanawiałam się czy w ogóle pisać relację z tego biegu. Po pierwsze dlatego, że dalej w kolejce na wenę twórczą czeka Harpuś z października. A po drugie: ile razy można pisać relację z biegu, który ma najnudniejszy track na świecie?? Pięć kilometrów ulicą Jana Pawła, nawrotka i drugie pięć kilometrów z powrotem. Koniec.
No ale to jednak nie jest zwykła dycha. To bieg, który dla wielu jest ukoronowaniem całego sezonu. To tu ludzie szykują się na bicie życiówek, to tu można wysłuchać z 15 tysięcy gardeł Mazurka Dąbrowskiego (ciary!), to tu można obejrzeć biało- czerwony pulsujący tłum (ciary także!).

Nie biegam dyszek zbyt często. Właściwie ostatni raz biegłam taki dystans dwa lata temu. I to też był Bieg Niepodległości. Moja życiówka na tym dystansie z jakimż wdzięcznym ogonkiem, 46:01, miała czteroletnią brodę i pochodziła również z Biegu Niepodległości.
Ale na bieg zapisywałam się bez żadnych strasznych oczekiwań. Znaczy, nie oszukujmy się, poprawienie tego ogonka byłoby bardzo miłe. Ale z powodu braku życiówki nie rwałabym włosów z głowy.

Byłam ciekawa co wymyśli twórca Planu (nic się nie zmieniło. Dalej "Plan" wychodzi mi tylko wielką literą ;) na widok wpisanych zawodów na 10 km. Wypadały równo dwa tygodnie po maratonie we Frankfurcie. Jak wpleść regenerację po czterdziestu dwóch kilometrach i jednocześnie rozruszać nogi przed o wiele krótszym i szybszym dystansem?
No i wymyślił takie fajne, szybkie interwały, że zaczęłam wierzyć, że to się jednak uda i jedenastego listopada poskładam to wszystko w jakiś fajny wynik. (Choć powiem Wam szczerze, że jak zajrzałam w statystyki mojej życiówkowej dychy i zobaczyłam, że żeby ją poprawić muszę pobiec szybciej niż 4:35 min/km, to zrobiło mi się słabo ;)

Dzień biegu nie był za ciepły. Rano nawet coś popadało, było dość wietrznie. Na szczęście nie wiało wzdłuż trasy (bo to by oznaczało biegnięcie połowy dystansu pod wiatr). Wielu biegaczy było ubranych na długo, ale ja postanowiłam się trochę bardziej wyletnić :) Co prawda na rozgrzewce prawie szczękałam zębami - ale w trakcie biegu było mi w sam raz.

Ustawiłam się zgodnie z przypisaną mi strefą, blisko tablicy z napisem 45 minut. Po czym po starcie męłłam bardzo brzydkie słowa w ustach, próbując przeciskać się pomiędzy tabunami biegaczy, mającymi ewidentnie  kłopot z trafieniem do właściwej strefy.
Ja wszystko rozumiem: że zimno, że trzeba było sporo czekać, bo wypuszczenie w falach piętnastu tysięcy luda trochę trwa. Ale mimo wszystko oficjalnie bardzo, bardzo proszę: ludzie, ustawiajcie się w swoich strefach startowych a najlepiej zgodnie z aktualną formą. Biegacze, których mijałam przez pierwszy kilometr, truchtali w tempie o wiele, wiele wolniejszym niż zakładała strefa, z której ruszyli. Ba, na czwartym, piątym kilometrze mijałam ludzi, którzy już maszerowali.
Nie wiem, jakim cudem przy tych wszystkich mijankach, przeciskankach i skakaniu,  pierwszy kilometr wszedł mi w 4:37. Nastroiło mnie to optymistycznie. Byle to utrzymać, byle nie wolniej, byle wiatr nie przeszkodził, byle podbieg na wiadukt za bardzo nie zmasakrował.
Ale wszystko szło dobrze. Wiatr, owszem był, ale wiał poprzecznie. Dawał się odczuć w momentach przekraczania skrzyżowań, gdy atakował z boczku. Wiadukt nie był taki straszny. Tempo było jak dla mnie kosmiczne; na czwartym kilometrze zarejestrowałam 4:19!. Nawrotka w połowie i znów trochę nerwówki, bo wszyscy chcieli zawrócić po jak najmniejszym łuku, a zaraz potem pojawiły się stoły z wodą.



Na siódmym kilometrze miałam malutki kryzys - ale kryzysy przy tempie 4:26 to ja mogę mieć :) Po prostu poczułam zmęczenie dystansem. Nigdy wcześniej przecież  nie biegałam w takim tempie. A potem jakoś wzięłam się w garść. Byle jak najszybciej pokonać znów wiadukt, potem będzie z górki i rura! Dajesz, Aga, nie myśl, że jest ciężko i źle, zaraz będzie meta! Dziewiąty kilometr w kosmiczne jak dla mnie 4:13 i...nie utrzymałam takiego tempa. Ostatni kilometr, pomimo, że niesiona dopingiem męża i dzieciaków, zwolniłam lekko. Metę przekroczyłam po 44 minutach i pięćdziesięciu trzech sekundach.



Oczywiście, sama nie dałabym rady tak szybko przebierać nogami, zaowocował narzucony przez Piotra reżim treningowy.
Radość jest wielka, oczywiście.  Rok temu nie biegałam jeszcze po porodzie - a tu takim ładnym wynikiem zakończyłam ten sezon.
No właśnie: to wcale nie miał być ostatni bieg w tym roku. Zakończenie miało być na Moczydle, z którym wiązałam nadzieję na równie ładny bieg. Niestety, pomimo, że czułam się dobrze, gdzieś tam w środku musiało nastąpić jakieś tąpnięcie odporności (może po maratonie?) i uzewnętrzniło się pod postacią półpaśca :( Przymusowy zaciągnięty ręczny średnio mnie ucieszył, no ale co zrobić. Powoli wracam na biegowe ścieżki. Do Transgrancanarii zostało 12 tygodni...





poniedziałek, 8 grudnia 2014

Końcówka roku. Na biegowo i dzieciowo

Końcówka roku. Na biegowo i dzieciowo

Cofnę się parę dni wstecz, do końca listopada. Chłop mi wybył na weekend z dziećmi do Łodzi, a tam w ramach atrakcji babcia wpadła na pomysł udania się na zawody CityTrail. Chłopaki zostali wystawieni w wersji dla dzieci. Całą imprezę znam głównie ze zdjęć i te prezentuję:


Prezentacja numerów

Rozgrzewka

Rozgrzewki ciąg dalszy

bieg młodszych dzieci. Zielone i chabrowe rękawice - to moi

Fajnie jest!

Dziecko nr 1



***

A dziś całą rodziną udaliśmy się na start dziewiętnastego już Żoliborskiego Biegu Mikołajkowego. Zapisałam się ja, licząc, że odwrócę fatum, które w tym roku nie pozwalało startować w imprezach, w których brałam już udział. I zapisałam też dzieci.
Zdjęcia w sumie będą podobne. No, może oprócz tego, że te moje są mniej ostre, bo nie umiałam dopingować i jednocześnie cykać fotek. A gardło zdarłam sobie przeokrutnie :)



Przypinanie numerów

Parter Centrum Olimpijskiego



Prezentacja numerów

Rozgrzewka z tatą musi być

tam gdzie strzałka wskazuje widać dziecko nr 2

I biegnie najmłodszy mój szkrab. Z tyłu widać starszego brata

Najstarszy. No pain...

...no gain


O 12.30 przyszedł czas na mnie. Pobiegłam. Dobiegłam. Wolniej niż rok temu o dwie minuty i osiemnaści sekund dokładnie. Czas 48:25. Czy dałam z siebie wszystko? To pytanie zadał mi mój mąż wieczorem. Po chwili zastanowienia stwierdziłam, że nie. W zeszłym roku na mecie o mały włos nie puściłabym hafta ze zmęczenia. Teraz z tyłu głowy miałam obiecane dzieciom ubieranie choinki (tak, ubieram choinkę dość wcześnie - dzieci mają kupę radochy). Nie mogłam więc umrzeć :) Nie sądzę, że gdybym przycisnęła tak na maksa, pobiłabym swoją zeszłoroczną życiówkę. Rok temu o tej porze byłam w lepszej formie, ale pewnie coś tam bym urwała.
Przez większość dystansu trzymałam stałe, równe tempo. Przyspieszyłam po siódmym kilometrze. Ostatni odcinek biegło mi się bardzo źle, w duchu odliczałam dystans do latarni, do krzaczka, do słupka - ale potem na wykresie zobaczyłam, że był to mój najszybszy kilometr, więc nic dziwnego, że nie było mi dobrze :)

W tym roku Bieg Mikołajkowy nie przebiegał na Kępie Potockiej, ze względu na remont trasy przebiegającej nad parkiem. Tym razem start i meta była zlokalizowana przy Centrum Olimpijskim (co miało swoje dobre strony - było się gdzie ogrzać), a trasa wiodła wzdłuż Wisły.
Z jednej  strony zeszłoroczny bieg po parku był dość kręty, wąskimi alejkami parkowymi.  Teraz było szerzej. Ale za to mieliśmy odcinek po piaszczystej drodze, po której nie biegło mi się za dobrze. Na nogach miałam buty ewidentnie lubiące asfalt. Było też podejście po schodkach, nawroty.
Medal, podobnie jak zeszłoroczny był po prostu ładny, w kształcie śnieżynki.
W pakiecie organizatorzy rozdawali czapki mikołajkowe. Nie dane było mi w niej pobiec ;) Dziecko nr 1 od razu wybrało sobie rozmiar dziecięcy, założyło na głowę i tyle miałam czapy :)
Organizator przewidział jeszcze jakieś niespodzianki, losowanie nagród - ale już nie zostaliśmy. Chłopaki mieli mokre spodnie od zabawy z lodem (jedną z atrakcji tego biegu jest obserwowanie na żywo jak powstaje rzeźba w lodzie. W tym roku było to bałwan ze zniczem olimpijskim), a mnie zaczynało być zimno w przepoconych ciuchach.
Za rok, o ile nic innego nie będziemy mieć w planach, pewnie też się pojawimy, bo impreza jest bardzo sympatyczna.

Gdzie ta mama...
Jest!!
Nuuudy



Banda Mikołajów:)

poniedziałek, 2 grudnia 2013

Żoliborski Bieg Mikołajkowy

 Żoliborski Bieg Mikołajkowy
Osiemnasty Żoliborski Bieg Mikołajkowy odbył się wczoraj. Ale zanim zrelacjonuję jak było, będzie mała retrospekcja :)

Jest rok 2011, ja z bieganiem mam niewiele wspólnego, za to mój małżonek oświadcza, że zapisał się na bieg na Kępie Potockiej. Nie tylko siebie - oprócz biegu dla dorosłych są też przewidziane atrakcje dla dzieci - zapisał też dziecko nr 1(wtedy czteroletnie).
Pogoda była tylko ciut lepsza od tej wczorajszej - było trochę cieplej, za to życie uprzykrzały przelotne opady deszczu. Pomimo to dzielnie całą rodziną sztuk pięć pojawiliśmy się w parku.
Dziecię stanęło na linii startu.


I ruszyło. Niestety, krótko po starcie zaplątało się we własne nogi - był upadek, łzy - i musieliśmy mocno dopingować, żeby Wiktor nie dał się rozpaczy i ruszył dalej ku mecie



Na mecie żal został ukojony kinder niespodzianką, która byłą nagrodą za ukończenie biegu. Z tego co widzę  nagrodą podzielił się z bratem:)



A później w bój ruszył małżonek -a my zajęliśmy się malowaniem buziek...



...okupowaniem okolicznych placów zabaw...


...Chowaniem się przed deszczem...


...No i oczywiście dopingowaniem!





W zeszłym roku zapisy jakoś umknęły nam z pamięci, w tym o mały włos również.  
Ja się zapisałam, miejsca na bieg dziecięcy były już niestety wyczerpane. Mąż zdecydował, że tym razem będzie kibicem. Mieliśmy znów pojawić całą rodziną - ale pogoda plus poprzeziębianie chłopaki sprawiły, że dzieciaki zostały w domu z babcią.



Co tu dużo mówić - aura była obrzydliwa. Szaro- czarne chmurzyska, temperatura niewiele powyżej zera i wiatr. Mocny, zimny wiatr, obniżający odczuwalną temperaturę i skutecznie zatrzymujący w trakcie biegu.
I tak sobie myślałam, że mnie, kurka pogięło zupełnie. Zamiast w domu siedzieć i pić cieplutką herbatkę z cytryną - to na własne życzenie (ba! Zapłaciłam jeszcze za to!) przyszłam się sponiewierać. Bo nie miałam złudzeń, że to będzie sponiewieranie - i ze względu na pogodę i na moje ostatnie samopoczucie i chęci biegowe (choć starałam się jak mogłam podtrzymać mobilizację).
Zaczęło się nieźle: podążając w kierunku startu o mały włos nie wywinęłam kozła na psim urobku. Potem jakimś cudem po odpaleniu zegarka od razu włączyłam autopauzę. Spostrzegłam to po ładnych kilkuset metrach - pomyłkę naprawiłam, ale na Garmina w trakcie biegu zerkałam rzadko - jego wskazania nijak się już miały do oznaczeń kilometrowych na trasie.
Biegło się ciężko, no. Było zimno, wiał wiatr. Biegłam i w duchu się cieszyłam, że w najbliższym czasie nie zapisałam się na żadną inną imprezę, czułam, że ten bieg to taki miętowy opłatek z Monty Pythona (kojarzycie skecz?). Nie przypuszczałam, że to będzie tak dosłownie...
Na trasie stał małżonek i darł się, że jest dobrze, dam radę, wcale nie ma żadnej górki, wytrzymam i tak dalej. Po którymś takim dopingu przyspieszył facet, za którym biegłam. Włączyło mi się poczucie humoru i krzyknęłam za nim: " Hej! Ale to było do mnie!!". Facet przez ułamek sekundy się zdziwił, a potem zrozumiał dowcip i zaczął się śmiać :)
Przez ładnych parę kilometrów biegłam razem z chłopakiem z nr 720 (pozdrawiam go serdecznie). Raz on biegł przodem, a ja za nim, raz na odwrót. Ciągnęliśmy się tak mniej więcej do 7-8 km. Później niestety troszeczkę umarłam - kolega poleciał dalej. Szkoda, że nie miałam siły,żeby się z nim zabrać - bo czas netto miał 45:50.


Na koniec skupiłam się, żeby dogonić dziewczynę przede mną. Powoli, powoli ją dochodziłam. W końcu udało mi się ją wyprzedzić. Został wtedy jakiś kilometr do mety - byłam już potwornie zmęczona. Mąż starał się mnie dopingować - ale pokręciłam przecząco głowo, że jest ciężko.  W tym momencie kątem oka spostrzegłam, że dziewczyna, którą przed chwilą z takim trudem wyprzedziłam, bierze się chyba do finiszu i mnie własnie mija.
 Cooo? Cały mój wysiłek ma pójść na marne? Do głosu doszedł jakiś ukryty gen rywalizacji i na oparach glikogenu ruszyłam do przodu i przyspieszyłam.


 Tu jeszcze w grupie, widać dziewczynę w niebieskiej bluzie, która zmobilizowała mnie do finiszu







Jeszcze dobiegł mnie okrzyk męża: "dajesz, dajesz! Do końca! Żeby znów Ci sekundy nie zabrakło!" (niezorientowanych zapraszam do relacji z Biegu Niepodległości). Jego okrzyk spowodował, że rzeczywiście dałam z siebie wszystko, do samego końca. Jeszcze tuż, tuż przed metą zdołałam wyprzedzić jedną osobę


Mikołaja przede mną zdołałam przed metą dogonić

A za metą...z przerażeniem zorientowałam się, że za chwilkę zwymiotuję na dziewczynę rozdającą medale. Zasłaniając ręką usta rzuciłam się w bok, przechyliłam się przez taśmy odgradzające i z jeszcze większym przerażeniem spostrzegłam, że mam przed nosem czyjąś torbę. Ostatkiem sił przeszłam nad taśmami, uklęknęłam na trawie szykując się na mały bunt organizmu. Parę wdechów i wydechów i...udało się bez sensacji, poczułam się lepiej. 

Chyba nie wyglądałam za dobrze. W tle widać kawałek torby.

Przeszłam z powrotem przez taśmy, odebrałam medal. Pogadaliśmy chwilkę z Leszkiem, którego miałam przyjemność poznać. 
Odczytałam smsa z wynikami. 46:09. K-30/11.  Pierwszy raz nie- życiówka :) Ale jak na takie warunki pogodowe jak  dla mnie rewelacja. 

 Już jest dobrze



Cieszę się, że wystartowałam w tym biegu. Cieszę się, że pokazałam środkowy palec pogodzie:). Ale na razie nie planuję żadnych startów. Możliwe, że na Chomiczówkę też się nie zapiszę - choć jeszcze niedawno wydawało to mi się oczywiste (to tam na dystansie 5 km po raz pierwszy wystartowałam w biegu ulicznym prawie rok temu).  Muszę odsapnąć, zatęsknić. Co za dużo to niezdrowo :) Co nie znaczy, że nie będę biegać. Będę - ale to będzie chwilowo truchtanie dla samej siebie bez żadnych celów.

poniedziałek, 11 listopada 2013

Bieg Niepodległości

Bieg Niepodległości
Rok temu byłam kibicem na Biegu Niepodległości. I chyba pierwszy raz z bliska widziałam tak duży bieg uliczny. Zapamiętałam ten tłum - zarówno kibiców jaki biegaczy. Zapamiętałam jakie wrażenie zrobiła na mnie, w ten piękny słoneczny listopadowy dzień, biało- czerwona masa ludzi przewalająca się ulicą. To było takie fajne, bez patosu, bez zadęcia. Różne od oficjalnych imprez z czołowymi politykami. Skrajnie inne od zadym, które niestety towarzyszą temu dniu.
Gdy wciągnęłam się w bieganie i 10 kilometrów przestało być dla mnie dystansem z kosmosu, wiedziałam, że akurat w tych zawodach chcę wziąć udział. Chciałam być jedną z wielu tysięcy osób tworzących flagę, chciałam poczuć tą atmosferę, chciałam pobiec.
No dobra - i chciałam poprawić swój oficjalny wynik na tym dystansie :P

I wszystko było jak trzeba: pogoda znów dopisała - piękne słońce, błękitne niebo i całkiem ciepło jak na połowę listopada. I był tłum- jeszcze większy niż w zeszłym roku. I był hymn odśpiewany z tysięcy gardeł. I była biało - czerwona flaga z biegaczy. Wchodzę z bardzo w patriotyczne tony? Ale jak tu nie wchodzić, gdy biegnę obok starszych państwa - oboje krzyczą "brawo! Brawo!" i nagle pan odwraca się do żony i mówi: "przecież oni wszyscy biegną dla nas!"

Ale tak w ogóle to była po prostu fajna impreza biegowa. Dobrze pomyślany start - biegacze byli wypuszczani falami - dzięki temu na trasie nie było tłoku. Wśród zawodników krążyły służby medyczne na elektrycznych hulajnogach. I ta pogoda! I kibice na trasie! I piękny widok na "city"!

Niebieskie dodatki - to ja:)  Fot. MaratonyPolskie.pl

A jak tam moje niecne plany życiówkowe? No, wyszły, wyszły. Nawet całkiem dobrze - bo swój poprzedni wynik poprawiłam o ponad 7 minut. Ale nie uniknęłam małego jęku zawodu, gdy zobaczyłam swój czas: 46:01.  Niezły ogonek, nie? :)
I ja nawet wiem, w którym momencie to  45 z przodu się oddaliło. I to nie było na końcu - choć pewnie wystarczyłoby, żebym ze dwa razy mocniej machnęła nogami przed metą. To trzeci kilometr o tym przesądził.  Bo, kurczę, ja w życiu w takim tempie nie biegłam. A na pewno nie biegłam w takim tempie na 10 km. Zobaczyłam jakie mi Garmin średnie tempo wybzyczał z poprzedniego kilometra i się przestraszyłam, że nie wytrzymam, że za szybko. I zwolniłam. I los pokarał za brak wiary we własne możliwości i to w dodatku tak perfidnie :)))



Małżonek (który również zrobił życiówkę, przybiegł 3,5 minuty przede mną), teściowa (startująca w nordic walking, była 17 wśród kobiet). No i ja :)






Właśnie do mnie dotarło, że w dalszym ciągu dłużej byliśmy pod zaborami, niż mamy niepodległą Polskę.

wtorek, 11 czerwca 2013

Jak pogoda sobie ze mnie zażartowała. I o zaletach kałuż.

Jak pogoda sobie ze mnie zażartowała. I o zaletach kałuż.
Parę tygodni temu mój mąż przylazł do domu z informacją, że zapisał się na 9 czerwca na Półmaraton Jurajski. Ooo - fajne tereny. Może ja też...? Zajrzałam na stronę organizatora, zobaczyłam profil trasy i zrobiło mi się trochę ciepło. 
Moje dylematy zostały szybko rozwiązane. Cóż, życie matki trojga dzieci nie jest łatwe i na ten dzień nie udało się załatwić opieki nad dzieciakami. Małżonek pojechał sam, wykręcając na tych podbiegach, w upale 1:45. Jak dla mnie nieźle!
A ja? A ja wieczorem w piątek wyszłam z zamiarem zrobienia spokojnych 10 km. Muszę w końcu zacząć zwiększać kilometraż - bo Maraton Warszawski i Amsterdam coraz bliżej. I tak sobie truchtam, dobiegłam do końca ulicy - a tu nagle przede mną zaczyna się błyskać. I w świetle błyskawicy widzę kotłujące się czarne niebo. O o! Szybko w głowie przeliczam trasę jakby tu ją skrócić (Swoją drogą to jest fajne - na tyle obiegłam bliższą okolicę, że wiem - że jak polecę prosto, tam zakręcę, pobiegnę tą ulicą - to będzie 5 km, a jak dalej pocisnę i skręcę dopiero dalej - to będzie 8 - i tak dalej). Postanowiłam też przyspieszyć i zdążyć przed burzą.
Jak postanowiłam - tak zrobiłam. Niestety w którymś momencie zaatakowała mnie wystająca kostka bauma - w ciemności nie zauważyłam nierówności. Zanim zdążyłam się zorientować co się dzieje, już leżałam na chodniku jak długa. Garminku? Garminku, nic ci nie jest? Zegarek, którym łupnęłam o chodnik, szczęśliwie działał. Ja miałam obtartą nogę, która bolała zupełnie nieadekwatnie do wielkości obtarcia. Cóż - wstałam i pobiegłam dalej.
I teraz powinnam napisać, że jak dobiegałam do domu  poczułam na twarzy pierwsze krople deszczu. Ha! Nic z tego: pogoda zrobiła mi psikusa. Nad głową miałam niebo z gwiazdami :)) Kotłujące się niebo dotarło do Warszawy dzień później.  
Weekend minął bez biegania, bo zostałam sama z dzieciakami. 
Dzieciom do szczęścia niewiele trzeba: wystarczy jedna wielka kałuża




Chwilę później doszło do katastrofy: dziecko nr 1 i 2 zderzyły się ze sobą na czołówkę.
Jak już przestałam umierać ze śmiechu, poszłam ratować i wyciągać średniaka z kałuży i sprawdzać czemu w rowerze starszaka spadł łańcuch (tu sytuacja okazała się być poważniejsza: brat akurat wcelował w tarczę, która przestała być okrągła).

Skoro jeden rower jest niesprawny i nastąpiło już bliskie spotkanie z kałużą to.... bawmy się dalej!


Trochę mam po tych zabawach prania i suszenia ;)

Wczoraj wyszłam znów biegać. Cel: 10 km.  Było jeszcze jasno, więc bardzo dobrze było widać niebo, które nie wyglądało dobrze. Ohoho - nie dam znów się nabrać! Miało być 10 km - będzie 10 km!
Po drodze rurka mi miękła co i rusz. Niebo przybrało niepokojąco krwisto - granatowy kolor. Za to zachód słońca: obłędny! Szczególnie w połączeniu z soczystą, zieloną trawą. Nie po raz pierwszy żałowałam, że nie mam aparatu w oczach. Człowiek by mrugnął - i już! Ulotne chwile, obrazy utrwalone. 
Biegłam zastanawiając się w którym momencie to całe granatowe COŚ znajdzie się nade mną i dupnie. W miarę posuwania się do przodu, w głowie analizowałam alternatywne drogi ucieczki. I dalej podziwiałam zachód słońca. I upajałam się zapachami. Bo pomimo, że to środek miasta co i rusz coś pachniało: a to wielki krzak jaśminu, a to szpaler dzikich róż z pięknymi  ciemnoróżowymi kwiatami.
Zrobiłam dychę. I tu by pasował wpis, że na ostatnich kilometrach zaczęło lać i wróciłam ociekając wodą. Nic z tego, pogoda podroczyła się ze mną odrobinkę, pokazując, że jakby chciała to by było groźnie. Ale tym razem nie chciała. 
A ja z niejakim zdziwieniem stwierdziłam, że z całej trasy mam średnią poniżej 5 min/km i że znów pobiłam swój osobisty rekord na 10 km.  Jakoś nie mogę się jeszcze przyzwyczaić, że zaczęłam biegać szybciej i wskazania Garmina są dla mnie za każdym razem zaskoczeniem.

poniedziałek, 3 czerwca 2013

Hm, chyba złamałam 50 minut na dychę...

Jestem tym faktem nieco zaskoczona. I to tak znienacka - nie na żadnych Poważnych Zawodach. tylko - ot - wyszłam pobiegać. Jeszcze na antybiotyku. I postanowiłam obiec dookoła lotnisko, co to raz w lutym próbowałam, ale zagubiony Pan Andrzej stanął na przeszkodzie ( może to i dobrze, bo wtedy byłam na etapie wmawiania sobie, że nie mam żadnej kontuzji i że piszczel boli mniej, a tak naprawdę to wcale nie boli. A bolało). Więc sobie ruszyłam -  kolejne wskazania Garmina wprawiły mnie w osłupienie: zegarek wskazywał, że oprócz dwóch pierwszych ciutkę wolniejszych, każdy kilometr pokonuję w mniej niż 5 min/km! Co ja żarłam?? To ten augmentin??
No dobra - skoro tak mi się dobrze biegnie - to lecę dalej. I tak sobie leciałam do 7 km. A na siódmym kilometrze złapał mnie kryzys. Nogi jakoś przestały przebierać, głowa zaczęła złośliwie namawiać do odpoczynku - a ja zaczęłam wynajdować preteksty do zwolnienia i przystanięcie. Oj, chyba coś mnie ugryzło. Oj, chyba siusiu - może tu zatrzymam się i spojrzę czy te krzaczki się nadają. Oj, coś mnie tu kłuje.
Pod koniec kilometra jakoś zebrałam się w sobie i przestałam bumelować. Żeby odwrócić swoją uwagę od zmęczenia zaczęłam upajać się okolicznościami przyrody - bo truchtałam przez las wilgotny zielony pachnący niedawnymi deszczami (wiatr był łaskawy i od pobliskiej góry śmieciowej nie waliło;) i ptaszki tak ładnie śpiewały. I byłam totalnie sama. Parę kilometrów wcześniej minęłam jednego biegacza, pozdrowiliśmy się - a teraz nic: ani piechurów, ani rowerzystów.
Nogami przebierałam - ale głowa znów zaczęła mnie kusić. Nic z tego - nie zatrzymam się, aż nie dobiegnę do szosy. Do szosy dobiegłam i... pobiegłam dalej. To teraz do tego skrzyżowania... Ale na skrzyżowaniu nie zatrzymałam się, tylko wyznaczyłam sobie następną granicę i następną - i tak dalej jakoś pykało mi poniżej 5 min/km. Wow! dla mnie - to naprawdę wow!.
Ostatnia granica, którą sobie wyznaczyłam - że po 10 km na chwilę się zatrzymam - była zbyt kuszące i już nie zdołałam jej przesunąć. Spojrzałam na zegarek: wskazywał 50:23. A to oznaczało,że najprawdopodobniej złamałam te magiczne pięćdziesiąt minut. Kilka sekund oddechu i... to był błąd. Ponowne ruszenie było bardzo trudne. Czułam się jak źle naoliwiona maszyna. Oj, jak ciężko było zrobić krok i jeszcze następny. Zastosowałam znów metodę sprzed zatrzymania: to do tego skrzyżowania, to do tamtego bloku, to do....
I tak dobiegłam.
W domu rzuciłam się do zgrywania trasy. Yessss! 49:56! Czas jak najbardziej nieoficjalny, tylko dla mnie - ale, kurczę - jak cieszy!

środa, 22 maja 2013

Głód biegania

Przez ostatnie 5 dni nie biegałam. Remont łazienki w toku - doszły, ekhm, pewne komplikacje, o których obszernie pisałam na moim drugim blogu (http://aga-cka.blogspot.com/search/label/%C5%82azienka - tu znajdziecie całą historię). Wczoraj stwierdziłam, że nie ma zmiłuj: wychodzę. Jeszcze musiałam dojść do ładu ze swoim ciałem, które akurat teraz mi przypomniało, że jestem kobietą. Ketonal pomógł - bez niego miałam wrażenie - przepraszam, za dosadność - że mi dupa odpadnie. I pobiegłam.
I miałam jak najgorsze przeczucia: bo remont, bo zmęczenie, bo "te dni", bo boli. A tu niespodzianka: nogi niosły i biegło mi się po prostu dobrze. Garmin pokazał, że tempo też całkiem, całkiem (oczywiście jak na mnie). Więc tak sobie biegłam obserwując miasto. A to zniżający się do lądowania na lotnisku bemowskim samolot na tle zachodzącego słońca, a to machając w podziękowaniu do pana w samochodzie, który pomimo, że  miałam czerwone światło, specjalnie dla mnie zatrzymał się, żebym zdążyła przebiec przez jezdnię, a to podnosząc rękę do mijających mnie innych biegaczy. I biegłam.
Jeszcze odbyłam małą rozmowę z moją głową, która usiłowała zmusić mnie do zmiany trasy - bo po drodze wypadały podbiegi - ale twarda postanowiłam być i głowy nie słuchać. I biegłam.
Kaczka, która przycupnęła tuż przy ścieżce nie ruszyła się ani na centymetr, tylko powiedziała kwa, kwa, gdy ją mijałam. I biegłam.
I wreszcie dobiegam. I okazało się, że właśnie pobiłam swój osobisty rekord na  dychę :)
To się nazywa głód biegania :)))



A deszczownica w prysznicu to za-je-faj-na sprawa :)))))

poniedziałek, 15 kwietnia 2013

Do mety jak rakiety!

Do mety jak rakiety!
Wydawało mi się, że absolutnie nie stresuję się biegiem. W przeciwieństwie od mojego męża - no, ale on po raz pierwszy miał biec maraton, więc zdenerwowanie zrozumiałe. Okazało się jednak, że coś tam pod kopułą mi siedziało, bo w nocy miałam jakieś dziwne sny o tym, że za 3 minuty jest start, a ja siedzę w jakimś pomieszczeniu i nie mogę znaleźć getrów do biegania. Ostatecznie zakładam spodenki kolarskie, takie z pampersem :))
Ranek przywitał 5 stopniami powyżej zera i...deszczem. Fuck, że się tak wyrażę. A gdzie to słońce, które dzień wcześniej tak milutko świeciło? Byłam pewna, że będę biec w krótkim rękawku, w mojej ukochanej turkusowej bluzce - a tak?? Rurka mi zmiękła i założyłam pod spód koszulkę z długim rękawem.
Podjechaliśmy z małżonkiem na parking przed marketem, który znajdował się w okolicach startu. W momencie, gdy zaczęliśmy się szykować, deszcz ustał. Ok - tak już lepiej. Ale temperatura dalej nie była zachęcająca. Potruchtaliśmy w kierunku startu. Jak się człowiek poruszał, zaczęło robić się cieplej. Odzyskałam nadzieję, że nie zamarznę w moich getrach 3/4. Odnaleźliśmy teściową, która z moim najstarszym synem przyszła kibicować. Ryzyk - fizyk: razem z bluzą, którą założyłam na dojście na start oddałam jej długi rękawek. Może nie będzie tak źle z gołymi rękami, w tłumie jakoś było cieplej :). 
Mąż ze znajomym powędrował gdzieś do tyłu ustawić się w swoim sektorze, ja stanęłam w okolicach tabliczki 0:55 (start dla maratonczyków i osób biegnących na 10 km był wspólny, trasa też. Dopiero około kilometr przed metą drogi biegaczy rozchodziły się ). Musiałam zrobić jakieś założenie co do tempa - więc wzięłam jako odnośnik moją drugą, szybszą dychę w półmaratonie.
Ruszyliśmy. Nie będę opisywać każdego kilometra - po pierwsze, żeby nie zanudzić, a po drugie - sama nie pamiętam co dokładnie na którym się działo ;). Raz biegło mi się dobrze, raz przechodziłam małe kryzysy, na których tempo mi spadało.  Przy jednym z takich wolniejszych odcinków, nagle zrobiło się wokół mnie gęsto od ludzi - okazało się, że właśnie dogoniła mnie grupa z zającem prowadzącym maratończyków na 3:45. Próbowałam przez chwilę biec razem z nimi - ale ponieważ to był dla mnie akurat moment kryzysu, po paru minutach baloniki pobiegły do przodu ( Po raz drugi miałam okazję zobaczyć tego zająca gdy przekraczał  metę. Co za precyzja - zegar wskazywał 3:45:01!)
Pamiętam, że poprzednio pisałam, że na długich prostych się wyłączam i że mi nie przeszkadzają. Gorzej, gdy trasa składa się z samych długich prostych ;) A jeszcze gorzej, gdy do takiego odcinka dojdzie niewielki, ale jednak podbieg. W myślach wspominałam morderczą górkę na 15 km na Półmaratonie Warszawskim. Owszem, była spora, ale krótka. Wbiegałam na nią mając przed oczami szczyt i wiedziałam, że tam już będzie lepiej. A tu miałam długą prostą ulicę cały czas nieubłaganie dającą wycisk. To nie wpływało dobrze na psyche. Na szczęście na trasie był rewelacyjny doping. Na stronie organizatora można wyczytać, że ogłoszono konkurs na mistrza dopingu - w konkursie brały udział szkoły i domy dziecka. Rany! Jakie oni mieli rewelacyjne pomysły! Człowiek od razu dostawał banana na twarzy i od razu chciało się przebierać nogami: jak tu nie biec i nie uśmiechać się do grupy przebranej za kosmitów? (To od nich wzięłam tytuł posta) . Oprócz tego dopingowali wolontariusze, prywatne osoby - niektórzy z transparentami dla swoich bliskich, a niektórzy ot, tak po prostu wyszli z grzechotkami, dzwoneczkami pokibicować wszystkim. Moje doświadczenie w biegach ulicznych jest mizerne - mogę właściwie tylko zrobić porównanie z warszawskim półmaratonem - i tu  Łódź moim zdaniem zwyciężyła - przynajmniej na odcinku 10 km, który biegłam - nie wiem jak było na trasie maratońskiej. 
Koło 7-8 km zyskałam towarzysza - zaczął ze mną biec bardzo miły pan, który stwierdził, że akurat moje tempo bardzo mu odpowiada, a on biegnie po chorobie, mało ostatnio trenował. I tak sobie pobiegliśmy kawałek razem - na końcówce jednak przyspieszyłam i ostatni kilometr biegłam już sama (z panem spotkałam się potem na mecie, bardzo mi podziękował, przybiegł 20 sekund za mną). Miałam wtedy wrażenie, że ledwo nogami przebieram i wlokę się niemiłosiernie (nie miałam już siły zerkać na zegarek, z późniejszych odczytów wyszło jednak, że ostatni kilometr był najszybszy). Wolontariusz krzyczy  że jeszcze 400 metrów, cały czas okrążamy Atlas Arenę - metę. Wreszcie trasa skręca, wbiegam w podziemia - jest mocno z górki, muszę uważać, żeby nogi mi się nie poplątały. Wbiegam do środka: ciemność, światła stroboskopy, czerwony dywan. Dookoła ludzie, muzyka. Przed sobą widzę tablicę z czasem nad metą: 54 minuty. Rany! Jest nieźle! Założyłam 55 minut przecież. Ostatnie metry. Jest! Meta! Po chwili zerkam na Garmina: 53:20. No tak - przecież zegar na mecie pokazuje czas brutto! 53 minuty?? Śmieję się do siebie. Nie spodziewałam się. Po tym całym chorowaniu, złym samopoczuciu, zawrotach głowy. Po wczorajszym dniu, gdy przystopowało mnie tak, że nie byłam w stanie przetruchtać 5 km. Jestem zadowolona ze wszystkiego: że tu przyjechałam i wystartowałam, że odważyłam się na krótki rękawek, że dobiegłam, że taki czas. Jest fajnie :)
Potem jeszcze pomiotałam przez 40 minut po terenie Areny szukając teściowej z moimi ubraniami (okazało się, że wzięła dosłownie moje stwierdzenie, że  przybiegnę po "około godzinie" i na metę poszła równo po 60 minutach. A ja już wtedy zajęta byłam poszukiwaniami). Szczęśliwie się w końcu znalazłyśmy - mogłam się ubrać. I zaczęło się czekanie na mojego męża. Ale nie nudziłam się: moje dziecko zapewniło mi rozrywkę pod postacią pokonywania licznych schodów na terenie obiektu. Trochę to wynikało  niezrozumiałej dla mnie polityki zablokowania niektórych przejść i trzeba było te blokady obchodzić górą. Szatnie, depozyty były z jednej strony - ale namiot, gdzie można było oddać medal do grawerowania - dokładnie z drugiej. Żeby się tam dostać: znów schody. 
Po 3 godzinach i 51 minutach mój dzielny małżonek zameldował się na mecie - niezły debiut, nie?




Podążamy w kierunku startu - na drugim zdjęciu małżonek z kolegą.





To ja tuż po starcie. 
zdjęcia: Paweł Łuczak



i medal:) 
Na metę wparowałam jako 690, 73 kobieta i 33 w swojej kategorii wiekowej.




- Mamo, chcę wejść na samą górę i usiąść na najwyższym krzesełku
- Dobrze, synku...

Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger