piątek, 16 lutego 2018

Pierwsze spotkanie ze skiturami

Pierwsze spotkanie ze skiturami
Skitury już od jakiegoś czasu były na mojej liście "sprawdzić czy to jest tak fajne jak twierdzi mój mąż". Nawet mieliśmy wstępnie zaplanowany wypad skiturowy bez dzieci w 2016 (bo, żeby taki wyjazd się udał musi się zgrać kilka rzeczy: babcie muszą wyrazić gotowość do zaopiekowania się wnukami, musi być czas, pieniądze, a przede wszytkim pogoda). I co? I w tym terminie wyznaczono operację dziecka nr 1, a potem zrobiłam test ciążowy... Tak więc moje próbowanie zostało przełożone na czas bliżej nieokreślony, gdzieś po ciąży, gdzieś po zakończeniu karmienia piersią.
I niespodziewanie to "gdzieś" miało miejsce w minioną niedzielę.

Chłop mój wkręcony w biegi z przeszkodami, zapisał się na Spartan Hurricane Heat na Słowacji. Cóż to jest? Ano to taka wariacja Spartan Race, dla tych, którym samo pokonywanie przeszkód nie wystarczy. To bieg w nocy, pokonywany zespołowo, ilość przeszkód, rodzaj trudności - nieznane. O wszystkim decyduje lider. Tibor zapisał się na wersję sześciogodzinną (tak,są też dłuższe). Przed wyjazdem latałam po castoramie i szukałam mu linki 6 mm dwudziestometrowej i worka na gruz - gdyż między innymi te rzeczy miały się znaleźć w obowiązkowym wyposażeniu uczestnika (oprócz tego nóż, nrc, szara taśma, czołówka. I plecak, który nie mógł ważyć mniej niż 10 kg).

Tak naprawdę wcale się z moim chłopem jako kibic nie wybierałam. Miałam grzecznie siedzieć w domu z dzieciakami, kombinując jak tu w weekend zrobić ostatnie przed Kanarami dwudziestokilometrowe wybieganie.

Tylko im bliżej było imprezy, tym bardziej się okazywało, że nikt ze znajomych na Słowację na Spartana nie jedzie. Ani na nocnego, ani na dziennego. A ponieważ bieg miał być 1,5 godziny drogi od Zakopanego, warunki śniegowe były odpowiednie, Matylda kilkanaście dni wcześniej ostatecznie podziękowała za matczyny drinkbar- to pozostało jeszcze tylko uśmiechnąć się do babć...

Udało się! Szalone pakowanie całej rodziny, szybki wyjazd w piątek po szkole i pracy. Trzeba było zahaczyć o Łódź i rozlokować dzieciarnię - a następnie dotrzeć w okolice Martina przed trzecią w nocy - bo wtedy zaczynała się ta tiborowa eskapada.
Udało się :) Potem obserwowałam oficjalne ważenie plecaków (niektórzy musieli na poczekaniu szukać czegoś do ich dociążenia) i początek imprezy: podział na zespoły (losowy, uczestnicy nie mieli na niego wpływu) i początek zadań, gdy musieli wziąć na barki dwie długie kilkumetrowe dechy z paletą i oponami. Od Tibora wiem, że wszystkie zadania polegały na wchodzeniu, schodzeniu, czołganiu, przełażeniu - wszystko z tymi dechami i oponami. Od czasu do czasu lider gwizdał co oznaczało, że trzeba było robić burpeesy. Tego wszystkiego już nie widziałam, bo zawinęłam się w śpiwór w samochodzie i poszłam spać. Była prawie czwarta rano, o dziewiątej grupa miała pojawić się na mecie.



A potem przelot do Zakopca, gdzie oczywiście okazało się, że 12.30 to zdecydowanie za późno na pożyczenie sprzętu skiturowego. Do wypożyczalni postanowiliśmy wrócić późnym popołudniem, gdy ludzie zaczną oddawać narty, a sami wybraliśmy się na wycieczkę Doliną Strążyską i Białego.
Przypomnijcie mi następnym razem, że zimą w Tarach, nawet na łatwych drogach to jednak raczki są wskazane :)) Powrót był też zabawny, gdy okazało się, że z górki nogi jakoś same przechodzą do biegania i nawet buty trekkingowe za bardzo nie przeszkadzają :) Tylko ci ludzie z rakami na nogach dziwnie się na nas patrzyli... ;)



Popołudniowa wizyta wypożyczalni okazała się szczęśliwa, znalazła się para butów w pasującym rozmiarze i narty.



W niedzielę wystartowaliśmy z okolic Nosala, mając w planie dojść na Halę Gąsienicową, z przerwą w Murowańcu, a potem podejść na Kasprowy Wierch i przez Kondratową zjechać do Kuźnic. Trochę namieszaliśmy przy Nosalu, bo nie znaleźliśmy szlaku narciarskiego i wylądowaliśmy na szlaku turystycznym, który na tym fragmencie nie nadawał się do jazdy na nartach. Ten kawałek musieliśmy przejść na nogach, aż doszliśmy do nartostrady. A potem było...fajnie. Piękna zima dookoła i my szurający w całkiem dziarskim tempie. Mocno było widać, że ostatnie pół roku nie poszło na marne i forma wypracowana na bieganiu przydawała się teraz na nartach. Jedyne co zaczynało mnie coraz bardziej niepokoić to dyskomfort, który pojawił się w lewym bucie przy podbiciu. Ten dyskomfort w miarę przebytych kilometrów zamieniał się w pewność, że właśnie mocno pracuję na pęcherz w tym miejscu. Zresztą do tego miejsca doszło później pieczenie w drugiej nodze w tym samym miejscu i przy małych palcach obu stóp i na pięcie prawej stopy...Nie przeszkadzało na razie mocno - ale nie wiedziałam co będzie dalej.





Po przerwie na jedzenie w Murowańcu i ponownym założeniu nart, wiedziałam, że nie jest już dobrze. Stopy zdecydowanie zaczynały protestować. Odrzuciłam propozycję podejścia nad Czarny Staw. Poprosiłam również o zjazd do Kuźnic najkrótszą drogą, przez Halę Goryczkową.
Podejście na Kasprowy było już okupione bólem. Moje tempo przez to również zmalało. Miałam nadzieję, że gdy przejdziemy w tryb zjeżdżania, nogi w bucie zostaną unieruchomione, nie będą się przesuwać i moje dolegliwości nie będą tak dokuczliwe. Tak też się stało na szczęście i do Kuźnic zjechałam bez przeszkód.

A potem w samochodzie zdjęłam skarpetki i zaczęłam oceniać szkody. Najbardziej w dupę dostała lewa stopa, właściwie moje podbicie to jeden wielki pęcherz :( Na szczęście do TGC jeszcze prawie dwa tygodnie, więc oklejona plastrami na pęcherze cierpliwie czekam aż się wszystko zagoi.

(edit: ten wpis powstaje na raty, więc niestety nie wszystko ładnie się goiło. Moja lewa stopa wymagała potraktowania maścią z antybiotykiem. Na szczęście teraz naprawdę wszystko się goi. Tak, tak wiem: jak można było coś takiego zrobić swoim stopom niemalże w przededniu zawodów? Cóż... widocznie u mnie zawsze muszą być jakieś atrakcje ;)

Podsumowanie skiturów?

Po pierwsze: łatwiej się wpina w wiązania do zjazdówek niż do nart skiturowych. W zjazdówkach prosta sprawa: wpychasz czubek buta, naciskasz piętą i już. A tu musiałam ustawić but tak, żeby po obu stronach weszły bolce w dedykowane otwory. But musiał być równo. Sprawy nie ułatwiał fakt, że był to styrany but z wypożyczalni i czubek miał mocno zjechany, przez co nie widziałam za bardzo gdzie są te otwory po bokach. A jak jeszcze przykleił się do nich śnieg- to już zupełnie nic nie widziałam. Kiedy już doszłam do jako takiej wprawy, okazało się, że wpięcie buta w narty ze zdjętymi fokami jest jeszcze trudniejsze :) Szczególnie, że nie miałam ski stoperów. Czyli jakakolwiek próba wykonania czegokolwiek przy narcie: przesunięcia buta, naciśnięcia, powodowała, że narta odjeżdżała. Ugh!
Po drugie: krótkie zjazdy pokonuje się w fokach i wiązaniach ustawionych do podchodzenia - czyli z wolną piętą. A to oznacza, że trzeba mocno pilnować, żeby obciążać tyły nart. Bo jak się za bardzo środek ciężkości przełoży na przód, to się bardzo ładnie fika do przodu i ryje nosem w śniegu. O czym oczywiście się przekonałam :))
Po trzecie: własne buty to podstawa. Takie dopasowane do stopy, w idealnym rozmiarze. I niekoniecznie gruba, narciarska skarpeta. Bo później może boleć. O czym również się przekonałam :) W czasie podchodzenia noga nie jest unieruchomiona, rusza się jednak w bucie, więc wszytko musi być idealne. Jednym słowem: zbieram na buty :), bo...
...po czwarte: spodobało mi się! Nigdy nie będę nie wiadomo jakim narciarzem, co to pomyka w dół ze żlebów. Ale turystyczno - rekreacyjne drept, drept - jak najbardziej tak!

Na razie zimę zostawiam za sobą i mentalnie przygotowuję się do innych temperatur.
Do Transgrancanarii został tydzień.

sobota, 3 lutego 2018

Wilcze Gronie

Wilcze Gronie
Czemu Wilcze Gronie? Bo chciałam wziąć udział w jakimś biegu górskim zimą. Bo odpowiadał mi termin - niecały miesiąc przed Gran Canarią. Bo dystans (15 kilometrów) w sam raz, żeby się zmachać, poczuć uroki górskiego biegania a jednocześnie nie zajechać. No i przy okazji mogłam sprawdzić co dało to zapierdzielanie przez ostatnie pół roku (rany: kiedy to minęło??)
I tak pojawiłam się w Rajczy, w Beskidzie Żywieckim. A razem ze mną rodzinka i kuuupa znajomych.
Co do tego ostatniego: bieganie i prowadzenie bloga spowodowało, że zawsze na jakimś biegu znajdzie się jakaś znajoma twarz. A nawet od czasu do czasu ktoś zagada:" wiesz, czytam twojego bloga" (chyba wtedy się rumienię ;). W Rajczy wysyp znajomych był niesamowity!

Pozowanie z Powerkami :)

Pozowanie z Pąpkinsami :)

Przy okazji na zdjęciach widać jaka była pogoda i warunki.
Łudziłam się, że w górach jednak będzie zima. Pamiętałam Icebug Winter Trail, gdzie bieganie dookoła Turbacza odbywało się w białej scenerii, śniegu było po kokardę. Ba, jeszcze miesiąc przed Wilczym Groniem na stronie orga można było podziwiać podobne białe fotki. Niestety, w tak zwanym międzyczasie przyszła odwilż. Ale zamiast być konsekwentna i to wszystko stopić do samej gleby, to wzięła i w połowie franca jedna się rozmyśliła.
Na dole było trochę zielono, trochę biało - ale to był taki przemrożony śnieg. I był lód.
Niestety, wyżej wcale nie było lepiej, o czym miałam się szybko i boleśnie przekonać :)

Początek to był asfalt. Na rozgrzanie, na rozpędzenie się, na rozciągnięcie stawki. A potem skręciliśmy w bok i zaczęło być pod górę. Oj, jak bardzo pod górę! A ta cała niezdecydowana odwilż spowodowała, że trasa była mieszaniną zlodowaciałego śniegu i lodu. Musiałam być czujna, bardzo czujna, bo buty łatwo traciły mi przyczepność. Pomimo tych trudności zauważyłam, że wyprzedzam! Miałam siłę podbiegać w wielu miejscach, gdzie ludzie już szli. A tam, gdzie i ja przechodziłam do marszu - też wyprzedzałam. Co prawda chwilami serce chciało mi wyskoczyć z piersi, ale było dobrze :) A jak już wyprzedziłam dwie dziewczyny - to już w ogóle plus dziesięć do samopoczucia.
Niestety - po każdym podbiegu musi nastąpić zbieg, a ten ze zboczy Suchej Góry był z tych stromszych. A ja musiałam szybciutko zweryfikować swoje przeświadczenie, że potrafię zbiegać ;)
Owszem, może i potrafię. Ale nie w takich warunkach i nie w tych butach. Stromy zbieg po lodzie, wyślizganym śniegu, kamieniach, śniegu wymieszanym z sypkim piachem. Buty robiły co chciały, co i rusz traciłam równowagę. Niestety w takich warunkach każdy milimetr bieżnika miał znaczenie. A z mojego z połowa już ubyła. Nie mówiąc już o kolcach: ci którzy na tym biegu mieli kolce, albo nakładki na buty - mieli szczęście. Doszedł jeszcze strach. Że na niecały miesiąc przed głównym startem sezonu, przed najważniejszym startem mojego dotychczasowego biegowego życia, rozmaślę się gdzieś skutecznie.
Więc na potęgę byłam wyprzedzana. Przez dziewczyny, które wcześniej wyprzedzałam pod górę również. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że tym samym właśnie tracę trzecie miejsce :)
Krótki odcinek asfaltem i znów na szlak, pod górę. Tym razem było o wiele łagodniej i zgodnie z opisem organizatora rzeczywiście dałoby się większość tego podbiec. Oczywiście pod warunkiem, że nie byłoby lodu. A był on chwilami nawet w miejscach, gdzie nie było śniegu. Cienką warstewką powlekał kamienie, korzenie czyhając na nieostrożnych śmiałków. Wybierałam często maszerowanie, bo miałam wtedy większą kontrolę nad podłożem. I znów zaczęłam wyprzedzanie :) Udało mi się dogonić jedną z dziewczyn, biegnącą z kijkami.
Niestety moja radość trwała do momentu, gdy trasa zaczęła prowadzić w dół. Znów toczyłam walkę z grawitacją. Starałam znaleźć się jakiś złoty środek, sposób, żeby przechytrzyć te wyślizgi. Niestety, w którymś momencie usłyszałam za plecami znajome postukiwanie kijków.
Podejrzewałam, że jest pozamiatane, ale postanowiłam tanio skóry nie oddać. Na ostatnim odcinku pod górę, ruszyłam biegiem i nie przechodziłam do marszu ani przez moment. Chyba nawet dojechałam z tętnem w okolice mojego maxa :).
A potem zobaczyłam rynnę, którą musieliśmy zbiec w kierunku stoku narciarskiego, na końcu którego była meta...Niestety, co w sumie było do przewidzenia, nie udało mi się wybiec z niej przed dziewczyną z kijkami.  Jeszcze tylko w dół stoku, piątka z dzieckiem nr 2 i rura w dół, bo dopingujący przed samą metą Pąpkinsi zaczęli się drzeć "uciekaj!" :).




fot. Smashing Pąpkins
Mistrzunio drugiego planu, dziecko nr 1 leci za mną z moją kurtką :)

fot. Smashing Pąpkins

Dobiegłam jako piąta baba z czasem 1:40:16. Różnica czasowa pomiędzy mną, a dziewczynami, z którymi tasowałam się na trasie była niewielka, niecała minuta. One jednak zdecydowanie lepiej radziły sobie w dół, a jak głosi stare indiańskie przysłowie "ultra wygrywa się na zbiegach". Tak, wiem: to nie było ultra. Ale ta zasada na krótszych biegach też działa.

Podsumowanie?
Fajny, klimatyczny bieg. Podejście numer jeden dające ostro popalić. Strome zbiegi. Jak się trafi na takie warunki, jak w tym roku - to jest...ciekawie :)
Czułam moc na podejściach! To fajne uczucie, kiedy widać efekty tych wszystkich treningów.
No i muszę rozejrzeć się za nowymi butami na trudne warunki. Moje speedcrossy powoli zmierzają ku biegowej emeryturze.

Do Transgrancanarii zostały niecałe 3 tygodnie...
Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger