środa, 23 stycznia 2013

Jak to chciało mi się pobiec więcej niż 10 km

 Do tej pory najdłuższym dystansem, który przebiegłam to 10 km. No, nie co do metra - zawsze jakiś ogonek był: 10,2 czy 10,4. Ale tak, żeby zamiast tego zera wskoczyła inna cyferka - to nie.
Pogodę od paru dni mamy stabilną: -9 stopni i prawie cały czas sypie śnieg :). Wiedziałam, że w takich warunkach to żadnych rekordów prędkości bić nie będę - ale może uda się pobiec więcej niż to magiczne 10 km? Przecież będę się wlokła przez te kupy śniegu - więc może...?
Powinnam pewnie dać sobie jeszcze jeden dzień na odpoczynek po niedzielnych zawodach (bo cała akcja miała miejsce wczoraj) - ale miałam okazję wyjść na bieganie w dzień: teściowa wracała do domu dopiero po południu, miałam z kim zostawić dziecko nr 3.

 Wdziewam na siebie kolejne warstwy odzieży, mężowski zegarek na dłoń, słuchawki w uszy (bardzo lubię biegać z muzyką, bo nie słyszę swojego ciężkiego oddechu i mam wrażenie, że biegnę z lekkością motyla :)) - i lecimy.
Uh - śnieg daje popalić - występuje chyba w każdej możliwej postaci. Rozjeżdżony trochę, rozjeżdżony bardzo, odśnieżony, ale świeżo napadany, kopny do kolan z pojedynczymi śladami chyba też jakiegoś biegacza, wydeptany trochę bardziej, wydeptany i napadany.
Cały czas trzeba być skupionym, nogi pracują.

 Pobliski Lasek wygląda cudnie, człowiek prawie zapomina, że jest w środku miasta, otoczony dwoma szybkimi trasami. Dobiegam wreszcie do chodnika - o - tu mamy nowe wyzwania: śnieg zmieszany z piaskiem i solą udeptany przez ludzi. Nogi się ślizgają, parę razy sama siebie podcinam, w ostatniej chwili ratując się przed upadkiem. 
Zerkam na zegarek: uh, dopiero 6 km za mną. Myślałam  że ze dwa więcej. To chyba nie wróży dobrze moim planom? Ale twarda jestem - biegnę dalej. Teraz będzie koło w drugą stronę - obiegam park. 
Zaczyna mocniej sypać, śnieg topi mi się na twarzy. Skręcam w ulicę - moje nogi zaczynają się robić coraz cięższe - ale staram się ten fakt ignorować. 
I nagle, właściwie bez udziału głowy staję. Na liczniku 9,5 km. Ze zdziwieniem stwierdzam, że moje kończyny chyba zadecydowały za mnie i odmówiły posłuszeństwa. No dobrze - to trochę podejdę. O, do tego kosza na śmieci.  Yyyy - no dobra - to może do tamtej latarni. O, już ją mijam? Eeeee - to może jednak do tamtego drzewa, a potem ruszę dalej. Niee - nie do tego - do tamtego przede mną. No dobra: do tamtego krzaka i tam już na pewno ruszę z kopyta...
W końcu dochodzę do ładu i składu ze zmęczonymi mięśniami i zaczynam truchtać. Prosto do domu. Walić dystans - chyba mam dość. 





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger