poniedziałek, 12 maja 2014

20 Volkswagen Maraton Praha

Podróż


Z przygodami była, a jakże. Jechaliśmy naszym autem, po drodze w Poznaniu zgarnąwszy Bartka
Po stronie polskiej nadprogramowo zwiedziliśmy okolice Kożuchowa i Sulikowa (objazd). Swoją drogą nie wiedziałam, że lubuskie to taki malowniczy rejon.




A w Czechach...A w Czechach nie wykupiliśmy winietki. Bo jakoś nam się wydawało, że nie będziemy jechać płatnymi drogami. Wjazd na ekspresówkę z lekka nas zaskoczył - ale ponieważ nie zauważyliśmy żadnego napisu informującego, że jest płatna, tylko jakąś tajemniczą tabliczkę z literką M, śmiało na nią wjechaliśmy.
Szybko okazało się, że literka M oznacza winietkę ;) A uświadomił nam to patrol czeskiej policji, oczywiście. Patrol składał się z Dobrej Pani Policjantki - biegającej jak się potem okazało (co nam uratowało skórę, a raczej portfele), oraz Złego Policjanta, chyba niekoniecznie lubiącego Polaków. Pan oprócz wypisania nam mandatu za brak winietki, usiłował nas skasować za dwie stare winietki naklejone na szybie. Za każde przewinienie 5 tysięcy koron. Nie mamy tyle pieniędzy? Na stacji obok jest bankomat. Następnie usiłował zażądać zielonej karty, jakby nie pamiętając, że od 2004 roku na terenie UE nie ma obowiązku ich posiadania. Straszył nawet jakimś urzędem imigracyjnym. Szczęśliwie biegająca policjantka załagodziła sytuację i odjechaliśmy w kierunku Pragi ubożsi o 500 koron, a nie piętnaście tysięcy. Winietkę oczywiście kupiliśmy.


negocjacje z władzą

Potem poszło już spokojnie - pakiety odebraliśmy, w hostelu się zameldowaliśmy. Bartek został w pokoju, a ja z małżonkiem trochę powłóczyliśmy się po mieście. Niestety tylko "trochę" - bo jednak nogi trzeba było oszczędzać, a i pogoda (deszcz) nie zachęcała do dłuższych spacerów.

Przepiękne detale architektoniczne hali expo





Maraton

Nawet jeśli nie do końca zna się swoją formę, trzeba jednak robić jakieś założenia co do tempa. I sprawdzić jak dane tempo przekłada się na końcowy wynik. Ja nawet nie mówię o zabawie w kalkulatorach biegowych. Wystarczyłoby, żebym spojrzała na swój zeszłoroczny wynik. Może wtedy jakieś dwa styki by zajarzyły i nie pobiegałbym radośnie pierwszej połówki w tempie mojej zeszłorocznej życiówki w Amsterdamie ;)
A potem powoli, powoli zaczęły się schody. Najpierw odkryłam, że jakoś ciężej mi się biegnie i zaczęłam lekko zwalniać. Nie było lepiej. Było coraz gorzej. Potem doszłam do wniosku, że przejście do marszu na punkcie z wodą jest całkiem dobrym pomysłem.  No a jak już raz tabu zostało złamane - to już poszło z górki. Koło 30 km na takim maszerowaniu przez punkt z wodą nakrył mnie mąż, który mnie dogonił.  Przez jakiś czas biegliśmy razem, a potem ja zostałam w tyle (do tego tematu jeszcze wrócę). 
A potem zaczynałam przystawać też pomiędzy punktami. Już wiedziałam co się dzieje. To coś co poprzednie dwa razy mnie ominęło: ściana. 
Zaczęła się walka. Na tyle się mobilizowałam, że wyznaczałam sobie odcinki. No dobra, maszerujesz do tej latarni przed Tobą, a potem ruszasz. Albo: musisz dobiec do oznaczenia z kilometrem, dasz radę, a potem chwila odpoczynku.
Starałam się, żeby te odcinki maszerowane nie były dłuższe niż kilkanaście, kilkadziesiąt metrów. Starałam się jak najdłużej biec, ale generalnie umierałam. Nogi paliły żywym ogniem, składały się z waty, a nie mięśni. Dodatkowo odezwała się jeszcze jedna rzecz, która przyplątała się w drodze do Pragi: kaszel. W sobotę pokasływałam lekko, wieczorem coraz mocniej, a w niedzielę rano mełłam "panienki" pomiędzy jednym atakiem kaszlu a drugim. Organizm jakoś zamilkł na większość dystansu, ale po 30 kilometrze uznał, że już wystarczy tego spokoju. Nie byłam w stanie biec i kaszleć: musiałam się zatrzymać, powypluwać płuca na poboczu i dopiero mogłam ruszyć dalej. 
W tej mojej męce pomagali współbiegacze. Gdy jeszcze było dobrze, gdzieś za połówką, zaczepiła mnie trójka Włochów wykrzykując moje imię, które miałam na plecach na koszulce. Drugi raz nadziałam się na nich, gdy właśnie przechodziłam do mojego odcinka marszowego. Agnieszko! go! go ! go! - usłyszałam za plecami ze śpiewnym włoskim akcentem. Strasznie nienawidziłam wtedy sympatycznych skądinąd Włochów, że napatoczyli się własnie w tym momencie ;) Głupio było jednak iść, gdy tak ładnie dopingowali: zaczęłam biec. 
Ostatni mega trudny moment był na 40 kilometrze: tunel, a po nim długi i stromy podbieg. Tam z pełną premedytacją całą górkę przeszłam. Wiedziałam, że jak spróbuję to przetruchtać, to na szczycie położę się na środku asfaltu i żadna siła nie zmusi mnie do ruszenia dalej ;). Zaczęłam biec dopiero na szczycie. Obiecałam sobie, że te ostatnie dwa kilometry z groszami do mety przebiegnę, nie przejdę do marszu.
Skłamałam.
I wtedy napatoczyła się druga dobra duszyczka. Po przejściu paru metrów usłyszałam za sobą głos: Nie poddawaj się! Dajesz! biegnij! Kobieto, czwórkę łamiemy, chodź! Dogonił mnie sympatyczny Polak w zielonej koszulce i zmobilizował do biegu. Wtedy też dowiedziałam się, że jest jeszcze szansa na czas poniżej czterech godzin, albowiem mój zegarek od blisko dziesięciu kilometrów wyświetlał bardzo ładny napis "słaba bateria". Nie grzebałam przy nim, żeby dozipiał do końca, ale w związku z tym nie wiedziałam w jakim tempie się wlokę, ani jaki mam aktualnie czas. 
Przez chwilę z moim "mobilizatorem" biegliśmy razem, ale czułam, że chłopaka zwalniam. Powiedziałam, że sama dam już radę dobiec, a on niech leci. Tym razem dotrzymałam słowa i nie zatrzymałam się. Mimochodem bez żadnych emocji zarejestrowałam tłumy kibicujące po bokach, majaczącą się bramkę mety przede mną. Bez euforii, potwornie zmęczona przekroczyłam linię mety mojego trzeciego maratonu. 
Zaraz za nią zobaczyłam męża. Okazało się, że biegł tuż przede mną, metę przekroczył minutę i parę sekund wcześniej. Medale, folie. Urywane pojedyncze zdania na temat biegu. Grymas bólu, gdy dawały o sobie znać zmęczone nogi. Nie wiedziałam jaki mam czas. Zegarek mignął wynikiem 3:53 i się wyładował do zera, ale wiedziałam, że długi tunel po drodze na pewno spowodował zaniżenie czasu. Dopiero jak odebrałam medal z grawerowania, odczytałam wynik: 3:56:39
Powiem szczerze, że się zdziwiłam na plus. Nie byłam do tego maratonu przygotowana. Styczeń, luty to było chorowanie i antybiotyki. Marzec, gdy powinnam biegać, biegać i jeszcze raz biegać, siedziałam w domu z jakimiś drenami i sączkami w nodze. Pobiegłam za szybko pierwszą połowę, umarłam w drugiej. I jeszcze kaszel (dziś powędrowałam do lekarza jestem z jego powodu (znaczy kaszlu) na zwolnieniu lekarskim). A jednak jakimś cudem zdołałam ukończyć maraton poniżej czterech godzin. 
Więc w końcu piargi czy sława? Chyba coś pomiędzy ;) Wolałabym cały maraton przebiec, bez maszerowania. Z drugiej strony jak na wszystkie okoliczności przyrody - kurczę, jestem z tego czasu zadowolona.
W moim odczuciu trasa w Pradze jest trudna. Dużo zakrętów, podbiegów i zbiegów wybijających z rytmu. I kostka. Sporo trasy biegnie po kostce brukowej - nierównej, śliskiej. Zdarzały się nawet stopnie! 

Profil trasy w Pradze. Tak jakby...mało płaska:)

Trzy maratony za mną. I każdy pobiegnięty inaczej. 
Warszawa - to był negative split - czyli druga połowa szybsza od pierwszej:




Amsterdam - to bieg równym tempem przez cały dystans:




A Praga - szybsza pierwsza połowa z maratońską ścianą na koniec:



Nie da się ukryć, że najprzyjemniej biega się metodą z Warszawy ;)




Biegające małżeństwo


Jeśli ktoś z Was będzie biegł w tym samym biegu ze swoją połówką i jeszcze wasze możliwości są zbliżone, dogadajcie się przed startem co robicie, gdy jedno dogoni drugie.
Ja z małżonkiem ruszyliśmy razem, bo biegliśmy teraz z tej samej strefy. Trochę przyspieszyłam, mąż był za mną jakaś minuta - dwie. Koło trzydziestego kilometra, gdy zaczął się mój kryzys, dogonił mnie. I zadał pytanie: Czy mam z Tobą biec?
Ponieważ właśnie umierałam, a mąż w moim odczuciu wyglądał świeżo, jako dobra żona odpowiedziałam: jak chcesz - to biegnij sam. Nie chciałam go stopować niepotrzebnie. Jeszcze dodałam: " tylko nie każ mi mówić". Wzięło się to stąd, że często podczas naszych rowerowych wycieczek zdarzało się, że ja byłam mega zmęczona i skupiałam się na pedałowaniu, a obok mój małżonek zaczynał gadać. I jeszcze wymagał dialogu.
Jakiś czas biegłam tuż za T., ale robiło mi się coraz gorzej i zwolniłam. Małżonek bez oglądania się pobiegł dalej. Uznałam, że skorzystał z wolnej ręki, którą mu dałam.

Tymczasem z punktu widzenia męża wyglądało to tak: ledwo mnie dogonił, bo nie biegło mu się dobrze. Spytał się mnie czy ma ze mną biec w nadziei, że odpowiem tak. A ja odpowiedziałam, że może biec sam i jeszcze zakazałam mu się nie odzywać. Uznał, że nie mam ochoty na jego towarzystwo. Kątem oka widział, że trzymam się w pobliżu, więc myślał, że tak jest cały czas. Nie oglądał się za siebie, bo nie chciał, żebym pomyślała, że mnie sprawdza i kontroluje. A potem też go dopadł mega kryzys i tylko czekał aż go dogonię i przegonię (a ja wtedy też umierałam). Okazało się, że po 30 kilometrze role się odwróciły i tym razem ja biegłam minuta - dwie za nim.
Efekt naszego niedogadania się przed biegiem i opacznie rozumianych wypowiedzi w trakcie był taki, że przez całą drogę do domu słuchałam, że jaka szkoda, że nie wbiegliśmy razem na metę ;)


A dziś obejrzałam sobie statystyki na stronie organizatora. Okazało się, że jestem 57 w swojej kategorii wiekowej (wow). I pomimo zgonu zakończyłam na lepszym miejscu niż zaczęłam. Przesunęłam się o 487 miejsc. Widocznie ludzie zaliczali jeszcze większe kryzysy niż mój :)

Chciałabym kiedyś do Pragi wrócić na zwiedzanie. Niestety tym razem nie mogliśmy zostać na dłużej - zaraz po maratonie przebraliśmy się i ruszyliśmy z powrotem do Polski. 


I na koniec - pogromcy maratonu praskiego ;)

Bartek, ja i małżonek. Bartek nabiegał piękną życiówkę: 3:14:47





13 komentarzy:

  1. Gratuluje postawy i samozapaparcia, ściana potrafi nieźle dać w kość. A maraton przebiegniety niemal z marszu, po tych wszystkich perypetiach, poniżej 4 godzin prognozuje super wynik jesienią :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja już się na nic nie nastawiam ;) Tyle rzeczy może pójść nie tak, na które się nie ma żadnego wpływu. Raz ginie byk, raz torreador :)

      Usuń
  2. Czekałam na ten wpis :) Jesteś mega dzielna że dałaś radę, że w ogóle wystartowałaś mimo tych zimowo-wiosennych katastrof i patyka w nodze. Nie wiem czy ja bym się zdecydowała wiedząc że tyle planu treningowego szlag trafił. jak tylko będziesz w pelni sprawna i po dobrych przygotowaniach - to polecisz naprawdę o wiele szybciej. A jadłaś po drodze? I pytanie nr 2 - biegniesz jakis drugi maraton jeszcze w tym roku?
    ps. fajna historia z tym waszym wspólnym doganianiem się i kto co sobie myślał - samo życie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No i oczywiście wielkie gratulacje - za szybko mi się kliknęło w poprzednim wpisie :)

      Usuń
    2. Miałam ze sobą trzy żele. Oprócz tego pod koniec jadłam banany z punktów. Ponieważ wtedy na każdym wodopoju maszerowałam - brałam dwa kubki izotonika, banana - i tak szłam przez punkt delektując się :))
      Na jesień mamy zaplanowany maraton w Budapeszcie. No i zapisana jestem niby na Maraton Gór Stołowych - ale nie jestem pewna czy na pewno chcę się z nim zmierzyć.

      Usuń
  3. Fajny wpis, gratulacje bo po endo widać że wcale taki wielki ten kryzys nie był (ja większy zwykle zaliczam :-D). A mąż ma rację - trzeba było razem wbiec :) ja po czasach myślałem że razem biegniecie.
    Ja nad Budapesztem długo myślałem, piękne miasto podobno więc może za rok...
    Gratulacje jeszcze raz - po takim okresie chorowania i leczenia achillesa to super wynik!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Budapeszt bardzo ładny, biegliśmy tam w zeszłym roku półmaraton zresztą.
      Dzięki!

      Usuń
  4. No faktycznie szkoda tego wspólnego finiszu. Nic to, odkujecie się w Budapeszcie :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie dogadaliśmy się zupełnie :) A omówienie strategii w trakcie biegu już nie wchodziło w grę. Ja tak mam, że jak jestem zmęczona, skupiam się na wysiłku - to ni hu hu nie nadaję się do rozmowy. Nawet do słuchania się nie nadaję. Warczę i gryzę

      Usuń
  5. Aga, super wynik! Jak na tę zimę, która Cię tak sponiewierała, to naprawdę jest super. A patrząc na Endo to tę napotkaną ścianę właściwie przepchnęłaś i była tylko „ścianką”, widziałem przypadki ludzi gdy tempo kilometra spadało ponad dwukrotnie! Jeszcze raz ogromne gratulacje, trzymałem kciuki za Waszą trójkę i udało się!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wcale nie czułam, że to "ścianka". To było potworne uczucie! Kiedyś doprowadziłam się do takiego stanu, ale na rowerze w górach.

      Usuń
  6. Gratuluję świetnego czasu! Mam nadzieję, że przygoda z maratonem będzie kiedyś i dla mnie. Jestem na razie na wyboistym początku biegowej drogi.i walczę o powrót do formy sprzed ciąży. Pozdrawiam serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Powodzenia! Wierzę, że dasz radę ( o matko, zabrzmiałam niczym Chodakowska :P)

      Usuń

Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger