środa, 25 czerwca 2014

MidnightSun Marathon część II. Dobre odżywianie połową sukcesu.

"Pierwsza zasada - nie eksperymentuj" www.maratończyk.pl


Smętnie wsłuchiwaliśmy się w szum deszczu. Podobno miało już nie padać od 6 godzin. Wyglądało jednak na to, że deszcz nie znał prognoz pogody. Albo miał je w nosie. Zjedliśmy śniadanie. Nie mam pojęcia czy było ono skomponowane pod okres przedstartowy. Raczej średnio ;). Powlekliśmy się do sklepu uzupełnić nasze zapasy żywieniowe. Tam napadłam na czereśnie. O dziwo, cenowo wychodziły podobnie jak w Polsce. A dla mnie w tej chwili były namiastką takiego prawdziwego lata. Pogoda działała ciut zniechęcająco;) Powrót do campingowej kuchni. Tam przynajmniej było sucho i cieplej niż u nas w namiocie. Wczesny obiad - raczej nie posiłek mistrzów: kuskus plus  tajemnicza norweska pucha z marketu z czymś co na obrazku przypominało gulasz. Zjadliwe nawet. Te nasze obiady wyglądały żałośnie w porównaniu z tym co szykowali sobie inni campingowicze. Sałatka z krewetkami. Gulasze przygotowywane na miejscu z miliona świeżych warzyw pieczołowicie krojonych na poczekaniu. Spaghetti w sosie śmietanowym z łososiem. Na co dzień w domu nie szykuję choć w połowie czasochłonnych obiadów, jakie tam serwowali sobie ludzie:).
Wreszcie przestało padać, choć nad naszymi głowami dalej zwieszały się ciemne chmury. Zebraliśmy się do miasta - czas odebrać pakiety startowe.
Strzelamy sobie koszulki na pamiątkę. Trochę źli jesteśmy na siebie - bo do 10 czerwca mogliśmy je kupić on line za o wiele niższą cenę. Nie skorzystaliśmy wtedy z dwóch powodów - po pierwsze nie znaleźliśmy na stronie organizatora zdjęć tych koszulek. Trochę tak głupio kupować kota w worku. A po drugie mail był tak skonstruowany jakby był skierowany tylko do maratończyków. A my mieliśmy biec półmaraton.
Na miejscu zorientowaliśmy się, że nazwa "MidnightSun Marathon" - to nie tylko określenie stricte dystansu, ale nazwa całej imprezy w ramach której rozgrywa się maraton, półmaraton, minimaraton, 10 km i bieg dla dzieci. Wszystkie gadżety związane z imprezą mają jeden napis. Medale są identyczne dla wszystkich dystansów - oprócz biegu dla dzieci.



Po odebraniu pakietów powłóczyliśmy się trochę po mieście, korzystając z przerwy w opadach. Najnowsza prognoza mówiła, że to okienko ma potrwać mniej więcej do pierwszej w nocy, a potem znów pogoda ma się popsuć.
Pożarliśmy kawałek pizzy, słodką bułkę z kardamonem. Było to odstępstwo od naszych zwyczajów przedstartowych, gdyż zazwyczaj idziemy do McDonald's. Niestety w Norwegii ceny są jakie są i jakoś średnio nam się uśmiechało wydawać 50 zł na hamburgera.

Tam gdzie czerwone balony i niebieskie baraczki po bokach - była meta


Czas na ustalenie stroju na bieg. Zgodnie zdecydowaliśmy, że długi rękaw to podstawa. Ja wahałam się nad czapką i rękawiczkami - ale ostatecznie zrezygnowałam.
Mąż za to nagle zaczął się szykować na pobicie życiówki. Eeeee? Jego głośne rozważania, ustawianie Garmina, przeliczenia, wyliczenia, oczywiście spowodowały, że zaczęłam się zastanawiać jak ja mam biec?
Na żadne rekordy się nie nastawiałam. Było chorowanie i antybiotyk, było (dalej jest) dziecko z nogą w gipsie. Było jakieś kłucie w kolanie - więc ostatnio mocno, mocno przystopowałam z bieganiem, żeby się nie uszkodzić.
W końcu wydumałam, że będę starać się biec w tempie półmaratonu w Barcelonie - czyli okolice 5:10/km. A jak będzie mi szło - to postaram się w drugiej połowie coś urwać.
Mąż dalej szalał - ładował się węglowodanami z batonów i żeli. Wzięłam do niego łyka jednego i spróbowałam drugiego z kofeiną - ale to było wszystko. W saszetce miałam na wszelki wypadek swoje, ale jakby co miałam zamiar ich użyć dopiero w trakcie biegu.
Idąc w kierunku startu mieliśmy okazję dopingować czołówkę maratonu - bieg na tym dystansie zaczął się dwie godziny wcześniej, a nasza droga pokrywała się z fragmentem trasy maratońskiej.
Wreszcie na miejscu. Tłumu raczej nie ma. Atmosfera luźna, żadnych pacemakerów.
Ostatnie fotki, buziak na szczęście i ruszyliśmy!



Rozgrzewka



Nie, nie będę opisywać kilometra po kilometrze. Trasa najpierw kręciła po centrum miasta, potem opłotkami wyprowadzała nad fiord, prowadziła wzdłuż niego aż do lotniska, za nim była nawrotka i powrót tą samą trasą. Nudno? O, nie kochani. Jak się biegnie mając TAKIE widoki - nudno na pewno nie jest:


niebieska linia wyznaczająca trasę. Górą idzie pas startowy.


Przed domami stali ludzie, oczywiście w flagami w ręku i dopingowali biegaczom. Heeja! Heeja! 
W trakcie zaczęło siąpić, na szczęście nie przeszkadzało to w bieganiu. Przeszkadzał mi za to lekko brzuch. Być może nietypowe jedzenie, być może ten łyk żelu z kofeiną, a może zupełnie coś innego spowodowało, że od czasu do czasu żołądek zawijał mi się w węzełek. Nie za mocny - ale taki mocno sugerujący, że jak wykonam jakiś niewłaściwy krok, to da popalić. Dlatego na wszelki wypadek nie skorzystałam z moich energetycznych wspomagaczy. Ominęłam też wielkim łukiem wszystkie wodopoje na trasie. Miałam przeczucie, że nawet łyk wody może zachwiać tą delikatną równowagą moich trzewi.
Moje założenia co do tempa zostały zrealizowane. Biegłam pi razy drzwi tak jak chciałam. Po nawrotce lekko przyspieszyłam. Było chłodno - jak bardzo, przekonałam się, gdy chciałam odgarnąć kosmyk włosów z twarzy. Okazało się, że nie jestem w stanie rozprostować palców w zgrabiałej dłoni. 
Kilometry zadziwiająco szybko mi mijały: już piętnasty kilometr, już opłotki miasta, już zakręt a za nim centrum. Teraz daję z siebie naprawdę wszystko. Już jest główna ulica. Widzę z daleka balony. O, matko - czemu one są tak daleko! Jak dobrze, że te ostatnie metry są z górki. Z boku słyszę nagle mojego męża, który głośno się drze. Nie mam siły na niego spojrzeć - jestem skupiona na mecie przede mną. 



Jest! Wyłączam zegarek: 1:48:25. Kurczę, chyba ciut lepiej niż w Barcelonie, ale nie pamiętam końcówki sekundowej. Po powrocie się sprawdzi, to nie jest najważniejsze. Medal, folia. Zjawia się małżonek. Wymieniamy na szybko wrażenia. Fotki. Zaczynam czuć, że stygnę. Koszulka nagle zaczyna być nieprzyjemnie mokra i zimna - idziemy do depozytów odebrać rzeczy i przebrać się.




Ja tylko przypomnę, że na tym zdjęciu jest pierwsza w nocy :)



Wleczemy się w kierunku namiotu. Rany, jak mnie bolą nogi! Męża nagle nachodzi na filozoficzne dysputy, czy gdybym była matką nastolatka z Tromso, zakazałabym mu powrotów po nocy do domu. Kurde, chyba za słabo pobiegł, skoro ma jeszcze siły na tak abstrakcyjne bzdety ;))

***

Małżonek zrobił nową życiówkę zjawiając się na mecie po godzinie i trzydziestu czterech minutach z groszami. Mało mu zabrakło do spełnienia marzenia, żeby bieg skończyć przed północą. Mój oficjalny czas okazał się kapkę lepszy niż z Garmina: 1:48:22. I lepszy od życiówkowego barcelońskiego o całe szalone 33 sekundy ;)

cdn.



6 komentarzy:

  1. Życiówka mimo takich przedstartowych przygód? wow, gratki! Oczywiście dla T też! To już bardzo szybkie bieganie w jego wykonaniu:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiesz, miało zacząć znów padać wg prognoz. Trzeba było się śpieszyć:)

      Usuń
  2. Podsumowując nieźle sobie daliscie w kość łamiąc chyba wszystkie zasady przedstartowej regenracji. Super przygoda i po zdjęciach widać że widoki powalające nawet mimo zlewy. Marzę o tym by kiedyś pojechać na północ Norwegii. Gratulacje też z okazji życiówek - jak widać da się pobiec szybko bez leżenia do góry nogami dzień wcześniej :)
    ps. ale na serio chodzicie zawsze do Maka przed zawodami???? :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, przed zawodami zazwyczaj stolujemy się w Macu. To sieciowka, wszystkie ich produkty są takie same, produkowane wg ujednoliconych standardów. Skoro nie zaszkodzi mi hamburger w Polsce, to nie zaszkodzi ten kupiony w Holandii, Węgrzech, Niemczech...

      Usuń
  3. No ale co, mógłby syn sam wracać? :D pozdrowienia dla męża! No i gratuluję wyników, super!
    (Koza)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiesz, byłam w takim stanie, że rozważania na temat zasadności zakazu wracania po nocy, gdy 24 h świeci słońce były dla mnie zbyt abstrakcyjne ;)

      Usuń

Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger