środa, 30 września 2015

Berlin is yours! Część 2

Stałam  w tłumie kilkudziesięciu tysięcy osób, w jednym z bardziej licznych sektorów oznaczonych literką F (czasy od 3:50 do 3:30). I marzłam. Poranek był dość chłodny. Podskakiwałam w tłumie i głowiłam się po cichu jak ja mam, kurczę biec. Z myślenia nic mi nie wyszło. Doszłam więc do wniosku, że zobaczę co będzie po pierwszym kilometrze.
Wreszcie wystrzał startera, widać żółte balony ulatujące w niebo - znak, że 42 maraton berliński właśnie się zaczął i...i nic. Zanim przekroczyłam linię startu minęło z dobre 15 minut. Biegacze są wypuszczani w trzech falach - ja ruszałam w drugiej. Starałam się biec w komfortowym tempie, ale było to dość trudne ze względu na ilość ludzi. Było strasznie tłoczno.
Pierwszy kilometr wyszedł mi w 5:08. Piąte przez dziewięćdziesiąte majaczyło mi się w głowie, że to tempo podobne do tego jak w Paryżu. Uznałam, że będę takie tempo trzymać.
I tak sobie biegłam, cały czas starając się lawirować wśród ludzi, unikać łokci i starać się trzymać niebieskiej linii atestacji.
Nagle zrobiło się zdecydowanie tłoczniej. Szybko zrozumiałam czemu: przede mną pojawiła się grupa biegnąca z zającami na 3:45. Szczęśliwie przed sobą zobaczyłam jaskrawą koszulkę z imieniem Szczepan. Szczepan, jak głosił napis na plecach, był dodatkowo strażakiem i bardzo zgrabnie wynajdywał luki pomiędzy ludźmi, przeciskając się do przodu. Złapałam się pleców krajana i za nim przeciskałam się przez tłumek. Nawet całkiem dobrze mi się biegło, choć miałam wrażenie, że chyba ciut szybciej niż moje wcześniejsze tempo. Garmin za moment potwierdził moje przypuszczenia i wybzyczał 4:56. Oj! Uznałam, że jak na czwarty kilometr, to jednak dla mnie ciut za szybko i z żalem pożegnałam pana strażaka (sprawdziłam sobie potem w wynikach - mój chwilowy zając ukończył bieg z czasem 3:29). Biegłam dalej, a kolejne międzyczasy zaczęły się zbliżać do granicy pięciu minut. Przestawiłam sobie zegarek tak, żeby pokazywał średnie tempo i uznałam, że postaram się biec tak, żeby średnia utrzymała się na 5 min/km. I dalej sobie biegłam, starając się trzymać  linii pokazującej przebieg trasy. Niestety, w dalszym ciągu ze względu na ilość ludzi i to, że większość z nich biegła wolniej ode mnie, musiałam wykonywać niekończące się slalomy. Myślę, że to głównie spowodowało, że wskazania zegarka z oznaczeniami kilometrów na trasie zaczęły się coraz bardziej rozjeżdżać (pod koniec różnica wynosiła aż 500 metrów).
W miarę upływu kilometrów zrobiło się ciutkę luźniej, a mnie kolejne kilometry zaczęły wchodzić poniżej tych magicznych pięciu minut. Ustawiłam więc sobie nowy cel: starać się trzymać takie tempo, żeby średnia z przebiegniętych kilometrów też taka była.  Nie miałam pojęcia czy mi się uda - ale na razie biegło mi się całkiem dobrze.
Tak, pałętało mi się po głowie. że teoretycznie z takim tempem powinnam złamać 3:30 - ale tak jak pisałam, oznaczenia dystansu ze wskazaniami zegarka coraz mniej się zgadzały. Na pełnych piątkach zerkałam na rzeczywisty czas i wiedziałam, że gdybym chciała na serio łamać te 3:30, musiałabym biec sporo szybciej.  W połowie dystansu - to już była strata prawie dwóch minut. Nie wyobrażałam sobie, żeby zacząć szarżować i to nadrabiać. Skupiłam się na utrzymaniu tempa. Tym bardziej, że biegłam maraton z szybkością, która do tej pory była dla mnie jakiś kosmosem.
Koło 25 kilometra dostałam lekkiego kryzysu. Trochę się przestraszyłam, bo jakoś spodziewałam się ewentualnych kłopotów później. Może jednak przesadziłam? Na szczęście to było chwilowe. Biegłam dalej odliczając sobie w głowie kilometry do trzydziestki. Potem do 32 kilometra (bo tylko dziesięć do mety), potem do 35 (bo równy dystans), potem do 37 (bo tylko pięć do mety). Mijając matę na czterdziestym kilometrze zzezowałam na zegarek. Pokazywał 3:21. Szybko przeliczyłam. Żeby dobiec w trzy i pół godziny, ostatnie dwa kilometry i sto dziewięćdziesiąt pięć metrów musiałabym przebyć w 9 minut. Tempo poniżej 4:30/km i to przy założeniu, że niczego nie dołożę przy wyprzedzaniu ludzi. Nierealne. Postanowiłam jednak tanio skóry nie sprzedać i zrobić wszystko, żeby cyferka po 3:3X była jak najniższa. Jednym słowem, rozpoczęłam finisz.
Na samym końcu było sporo zakrętów. Wiem to z mapki, bo ja zapamiętałam tylko ten ostatni. Wyleciałam zza niego i z moich ust wydobyło się... nie wiem w sumie co to było. Połączenie zachwytu, wzruszenia i ulgi.
 Przed oczami miałam długą prostą, na końcu której widać było Bramę Brandenburską. Nad ulicą co parę metrów stały niebieskie bramki. Dookoła, za barierkami dzikie tłumy kibiców (kibice to temat na następny wpis - zasłużyli an to). Wrażenie - nie z tej ziemi. Myślę, że dla takich chwil warto męczyć się przez  42 kilometry :)
Dostałam skrzydeł, biegłam sprintem w kierunku Bramy, starając się pamiętać, że meta jest jeszcze kawałek za nią. Obok mnie usiłował tempo trzymać jakiś chłopak. Zerknęliśmy na siebie i wyszczerzyliśmy w radości. Przeleciałam przez Bramę, jeszcze kawałek po niebieskim dywanie i już!

Ostatnie metry. www.bmw-berlin-marathon.com


Wyłączyłam Garmina i zerknęłam na czas. 3:32:11. Dostałam banana na twarzy. Zrobiłam jeszcze kilka kroków, żeby nie przeszkadzać innym wbiegającym i zrobiłam pięć pĄpek. Pamiętałam! Pomimo, że właśnie pobiegłam najszybciej w moim życiu maraton, czułam się mniej zmęczona niż po poprzednich. Żadnych skurczy, dużych kryzysów. Żadnego znużenia dystansem. Nikt z obsługi nie podlatywał do mnie - tak jak w Paryżu - pytając się czy wszystko ok. Nogi miałam zmęczone, szłam wolno - ale czułam się naprawdę w porządku.

Opis całego zamieszania za linią mety, z odbieraniem medalu, owijaniem się folią, pozowaniem dla fotografów pominę. No może tylko wspomnę, że tak jak w Paryżu rzuciłam się na pomarańcze, tak tu wytrąbiłam chyba z pięć kubków obrzydliwie słodkiej herbaty cytrynowej. Piszę "obrzydliwie", bo ja na co dzień nie słodzę w ogóle ani kawy ani herbaty - a tu wchodziła mi jak najlepsza ambrozja :)
Po odnalezieniu się z mężem (startowaliśmy w ogóle z różnych sektorów), okazało się, że pobiegł równie dobrze. Różnica pomiędzy naszymi czasami to tylko 49 sekund. Coś mi się wydaje, że na następnym maratonie to ja będę oglądać jego plecy :)

Obydwoje w euforii dzieliliśmy się wrażeniami z trasy, komentowaliśmy organizację, to co nam się podobało a co nie. Zastanawialiśmy się jakim cudem nam to wszystko tak dobrze wyszło. Może rzeczywiście jest coś w tym, co zasugerowała koleżanka Hania. Że to co wypracowałam na Rzeźnika nie zniknęło (u Tibora były to przygotowania do Ironmana), a odpuszczenie treningów z powodu przeprowadzki tylko nam na zdrowie wyszło. Ja jeszcze dodatkowo trochę schudłam.
Oboje stwierdziliśmy, że czujemy się całkiem dobrze. Dziarsko zeszliśmy po schodach do metra, normalnie wstawaliśmy i siadaliśmy
Ten stan rzeczy zaczął się zmieniać wraz z upływem dnia i wieczorem już stękaliśmy równo :) Coś pobolewało mnie w kolanie, jakiś mięsień w prawej nodze odmówił posłuszeństwa i nie mogłam jej swobodnie podnieść: chodziłam niczym Herr Flick z "Allo, allo" :). Na drugi dzień na szczęście większość dziwnych dolegliwości zniknęła, pozostawiając tylko normalny, pomaratoński ból mięśni.

Co tu dużo mówić: wracaliśmy z Berlina w szampańskich nastrojach :) Jestem z siebie cholernie zadowolona. Udało mi się trzymać równe tempo, nie zwolniłam na koniec - drugą połowę pobiegłam nawet ciutkę szybciej (hi, hi, całe 18 sekund szybciej :).
Czy nie żal mi tej mitycznej granicy 3:30? Czy nie zastanawiam się co by było, gdybym dalej pociągnęła za Panem Strażakiem?
Ze względu na ilość ludzi, trzeba było sporo szybciej biec, żeby zneutralizować dodatkowe metry dokładane na wyprzedzaniu. Myślę, że mogłoby nie być tak różowo i szybszego tempa mogłabym już nie wytrzymać. A ja jestem cholernie zadowolona ze stylu w jakim ukończyłam ten maraton. Bez ściany, zatrzymywania się, zwalniania, mega kryzysów, mentalnej walki.
A to 3:30 kiedyś złamię :)

O samej organizacji maratonu i tym co nam się podobało a co nie - napiszę w części trzeciej :)



Część 1
Część 3

6 komentarzy:

  1. Brawo, brawo, BRAWO!! Czekałem na tę relację, bo chciałem dowiedzieć się, jak przebiegał sam bieg i widzę, że warto było:) Zrobiłaś negative'a, życiówkę, otarłaś się o 3:30 (też uważam, że to zrobisz), a przede wszystkim - miałaś z biegu ogromną radość. Gratuluję!

    OdpowiedzUsuń
  2. W sumie dobrze to określiłeś. Ja naprawdę dobrze się bawiłam :) Ostatni raz tyle radości miałam chyba po debiucie maratonskim

    OdpowiedzUsuń
  3. Brawo. Super wynik. A to 3:30 nie ucieknie!

    OdpowiedzUsuń
  4. Czytałem Twoją relację z półmaratonu praskiego jak opis mojego w Ciechocinku, również walka z trasą, upałem, ja nawet wody za metą nie miałem siły odkręci, życiówka bardzo podobna - tyko 34 s różnicy.
    Teraz czytam relację z Berlina i również jakby moja. Super maraton, zero kryzysów, też spotkałem Szczepana tylko trochę później i również nie zdecydowałem się biec za nim. Czas bardzo podobny 3:32:24.
    To kiedy i gdzie łamiemy te 3:30?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hi, hi - no proszę ile podobieństw :)
      A co do tych 3:30 - wychodzi na to, że będzie próba na wiosnę w Hiszpanii (i chyba po raz pierwszy publicznie przedstawiłam PLAN na maraton :))

      Usuń

Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger