wtorek, 19 stycznia 2016

Gdzie diabeł nie może, tam babę pośle - czyli Rajd Czterech Żywiołów

Powiem szczerze: miałam ostatnio gorsze dni. Zimno, dni krótkie. Do logistycznej układanki mężowo - dzieciowo - treningowej, doszły sprawy remontowe.
Z początkiem lutego wchodzi do nas ekipa robić rozpierduchę w połowie mieszkania, a mnie WTEM oświeciło, że kurka, już nie wystarczy, że mam ogólną koncepcję jak mają wyglądać łazienki czy podłoga, tylko muszę się wykokosić co do jednego kafelka i jednej złotówki niemalże.
Tak więc zamiast radośnie brykać/wylewać pot i łzy, zaczęłam przed komputerem z obłędem w oczach liczyć, planować, rysować, latać po sklepach, kupować rzeczy potrzebne do przeprowadzenia remontu. I przy okazji po cichu desperować, że wszyscy dookoła biegają, trenują, zapisują się na kolejne starty, a tu żywot rodziców z trójką dzieci i z remontem na karku jest pełen kompromisów, "jutro pójdę pobiegać" i takich tam.

I w takim mniej więcej nastroju zaczęłam szykować się do Rajdu Czterech Żywiołów.
Cóż to za impreza? To zawody spod znaku AR czyli rajdów przygodowych, organizowana na Jurze Krakowsko- Częstochowskiej. Kilka tras do wyboru: piesze na dystansie 25 i 50 km, oraz mieszane, okraszone jeszcze dodatkowo zadaniami specjalnymi. W wersji dłuższej, krótszej, dla solistów i zespołów dwuosobowych.
Zawody wypatrzył jakiś miesiąc temu mój małżonek i napalił się okrutnie na wersję dwuosobową. 27 km roweru, 20 km biegu i na koniec 17 km roweru. Po drodze zadania specjalne. Tibor się napalił, jednocześnie dziwiąc się, że od razu nie podskoczyłam z radości pod sufit i nie zaczęłam się szykować do startu.
No nie zaczęłam, bo pomimo, że wyraziłam zainteresowanie imprezą, musiałam się trochę oswoić z myślą, że będę w styczniu ganiać po lasach i polach na rowerze (bo wybraliśmy wersję biegowo - rowerową). Oswajanie szło mi jeszcze ciężej, gdy przez Polskę zaczęły się przewalać kilkunastostopniowe mrozy.

Na szczęście w przededniu imprezy mróz był w zakresie dla mnie akceptowalnym, za to dla odmiany zaczęło sypać potężnie śniegiem.
Szykowanie jak szykowanie: totalny panic mode, w czym ja mam na tym rowerze jechać, żeby ani nie zmarznąć, ani się nie zagotować. Historię poszukiwania okularów przeciwsłonecznych co poniektórzy znają z FB (okulary się nie znalazły, pojechały z nami trzy pary innych, a ostatecznie nie użyliśmy żadnych :)

Na miejsce startu przyjechaliśmy średnio ogarnięci. Jako jedni z ostatnich popędziliśmy na odprawę przed startem, bo jeszcze szykowaliśmy rowery. W trakcie odprawy dopiero się ubierałam we właściwe ciuchy i przynosiłam pudła na przepak.
Ostatecznie wszystko udało się ogarnąć i w porę wyjechaliśmy z bazy na poszukiwanie punktów kontrolnych.

Czerwony kask i turkusowa kurtka, to ja. Pani Grzebalska :)
Fot. Rajdy Stowarzyszenia Vajra


Na początku było sporo wyprzedzania. Wyjechaliśmy z bazy raczej w tyle stawki. Wyprzedziliśmy chyba ze 3 zespoły miksowe, w tym i parę, która latem w Szczawnicy zajęła pierwsze miejsce (pozdrawiamy CoGościeCisna:). Uznałam, że skoro ich wyprzedziliśmy, to nie może być źle:)
Najpierw większość osób jechała drogą, ale potem trzeba było porzucić strefę komfortu. Część skręciła tu, część ówdzie. Towarzystwo zaczęło się rozpraszać. My również zaczęliśmy przeprawiać się przez jakieś pola, ku lasowi. Na punkt nawet najechaliśmy nieźle, ale potem zaczęliśmy przeszukiwać nie tą podstawę skałki w poszukiwaniu lampionu. Parę minut w plecy i za jakiś czas znów wyprzedzaliśmy tych samych ludzi. Cóż, za gapowe się płaci ;)
Kolejne punkty lokalizowaliśmy bez jakiś większych wtop i ile sił w nogach popedałowaliśmy w stronę miejscowości o wdzięcznej nazwie Żelazko, gdzie zlokalizowany był przepak.
No dobra - mąż, który w rowerowaniu jest lepszy ode mnie, pod górki trochę mnie popychał. Jego zdaniem za bardzo się grzebałam :)
Pierwsze moje wrażenie po dotarciu: o rany, jak mało stoi rowerów! A to oznaczało, że NAPRAWDĘ jesteśmy w czubie stawki.
Szybko zamieniliśmy buty rowerowe na biegowe, kaski z głów, rękawice motocyklowe z rąk (Tibor uznał, że skoro rękawice dają radę na motocyklu, to tym bardziej dadzą radę zimą na rowerze). Zdjęłam z siebie jedną warstwę ubrania, w locie wrzuciłam do plecaka bidon i ruszyliśmy na część biegową.
Wybiegając z Żelazka minęliśmy parę, którą kojarzyliśmy ze Szczawnicy: oni właśnie byli na ostatnich metrach trasy rowerowej.

Fragment części biegowej


Nie biegło mi się dobrze. To nie były typowe drewniane nogi po zejściu z roweru, ale jakoś brakowało mi mocy. Podejrzewałam, że małe śniadanie, które zjadłam o szóstej rano miało tu coś do rzeczy, ale próba posilenia się skończyła się fiaskiem: kanapka rosła mi w ustach i skończyło się na jednym gryzie. Trochę pomogły ciasteczka i wmawianie sobie, że to przecież nic nadzwyczajnego. Ot, po prostu miłe weekendowe wybieganie. Przecież tempo nie jest kosmiczne, to przecież dla mnie nic. Starałam się wyrzucić z głowy, że już mam w nogach 30 kilometrów roweru i skupiałam się na wmawianiu sobie, że to tylko taki miły truchcik ;). Trochę szyki psuł mi małżonek, który leciał szybciej ode mnie i prawie cały czas oglądałam jego plecy.

Po dotarciu do punktu D. Fot. Rajdy Stowarzyszenia Vajra


Odnajdywanie punktów szło różnie. Część znaleźliśmy bez problemu; jednego szukaliśmy przez dobre 10 minut z grupą chyba 8 osób. Tu chyba wtopę zaliczył organizator, bo lampion był umieszczony ewidentnie w złym miejscu.

Mieliśmy też małą przygodę. Z powodu przegapienia przez mojego nawigatora właściwej drogi, po odkryciu pomyłki, przedzieraliśmy się ku niej na skróty, przez jakieś krzaki, chaszcze oraz...rzekę. Tak, okazało się, że rzeczka o jakże uroczej nazwie Centuria, jest tak jakby z niewłaściwej strony :) Skończyło się na przeskakiwaniu przez nią z oblodzonego pomostu. Kompan, który towarzyszył nam przez część trasy, grobowym głosem stwierdził, że miał nadzieję, że choć raz zaliczy rajd suchą stopą :)
Nie powiem - miałam pietra czy to nie skończy się kąpielą - bo bez możliwości wzięcia rozpędu (lód!) trzeba było wykonać mniej więcej półtorametrowy skok w miejscu. Na szczęście jakoś się udało.

W miarę upływu czasu i dystansu role zaczęły się odwracać. Mój chłop złapał kryzys, a ja trochę odżyłam. Niestety w dopingowaniu męża nie pomagało ukształtowanie terenu, bo druga część trasy była praktycznie cały czas pod górę.
Pomimo ewidentnego spadku tempa, udało nam się dotrzeć na przepak jako pierwszy zespół mieszany. I znów zdziwiłam się, że rowerów widzę tym razem bardzo dużo. A to oznaczało, że mało osób już ruszyło na część rowerową.
Nasza przewaga nad drugim zespołem okazała się niewielka, bo ledwo wychynęliśmy zza budynku, a tu zobaczyliśmy bezpośrednich rywali. Magda z Maćkiem z teamu Wodzionka mocno się zdziwili gdy nas zobaczyli już w rynsztunku rowerowym. Owszem, to było dla mnie plus dziesięć do samopoczucia - tym bardziej, że już wiedzieliśmy, że jesteśmy pierwsi. Z drugiej strony plus dwieście do paniki. Bo to znaczyło, że mamy przewagi jakieś pięć do siedmiu minut. Tyle  zajmie czasu ogarnięcie się drugim na przepaku. A to oznacza, że wszelkie pomyłki są po prostu zabronione.
I co zrobiłam dziesięć minut później? Lecąc przez jakieś pole, pewnie dlatego, że z górki,
(śnieg tak fajnie trzeszczał pod oponami), zignorowałam zupełnie fakt, że ślady kół na śniegu zniknęły (to było spore ułatwienie: ślady zawodników. Jak mieliśmy wątpliwości jak iść - szukaliśmy gdzie poleźli ludzie przed nami) i pruję w dół po dziewiczym śniegu... W końcu usłyszałam wołanie Tibora. Fuck!
Niby nic, niby tylko dwie minuty w plecy. Ale przy tak lichej przewadze - to były AŻ dwie minuty. To nie był zresztą pierwszy raz, gdy człowiek zadowolony, że jest fajnie, łatwo, tracił czujność i wkopywał się w maliny. Podczas etapu biegowego też lecąc z górki przeoczyłam, że szlak skręcił. Wtedy również straciliśmy parę minut na powrót.

Następny punkt połączony był z niespodziankami - zadaniami specjalnymi. Na pobliskiej skałce, wysokiej na jakieś 8 metrów była zamontowana metalowa drabinka, po której trzeba było się wspiąć. Na górze dyndał lampion z perforatorem. Oczywiście to nie było "na żywca" - trzeba było ubrać się w uprząż i była normalna asekuracja z liny.
Uprząż, którą wzięłam ze stosiku miała poprzekręcane nogawki. Uznałam, że raczej nie spadnę podczas wchodzenia, więc przełknęłam jakoś to lekkie zaplątanie. Z doświadczenia wiem, że dochodzenie do tego w jaki sposób zostały w uprzęży przekręcone nogawki potrafi zająć naprawdę dużo czasu. Uważam jednak, że od czasu do czasu obsługa powinna zerkać na sprzęt i go poprawiać dla uczestników.
Po zejściu, w trakcie, gdy odkręcałam karabinek z liną, doszło do potencjalnie niebezpiecznej sytuacji. Następny zawodnik zaczął wspinać się po drabince bez asekuracji. Na szczęście dość szybko zauważyłam i  spytałam się gościa czy mu czegoś nie brakuje. Jak widać, pod wpływem stresu, adrenaliny, zmęczenia człowiek zaczyna robić głupie rzeczy.
Drabinka to była pierwsza część zadania. Następnie wręczono nam mapkę najbliższej okolicy, wielkości mniej więcej znaczka pocztowego (no dobrze, trochę przesadzam. Ale nie była wiele większa :) Trzeba było na jej podstawie zlokalizować jaskinię. I do niej wejść.

Mapka. Fot. Rajdy Stowarzyszenia Vajra


Dojście było o tyle mało komfortowe, że mieliśmy na nogach nasze rowerowe "laczki". Co prawda specjalnie na ten rajd zakupiliśmy sobie neoprenowe ochraniacze na stopy, ale po pierwszym etapie rowerowym już ich nie zakładaliśmy nie chcąc tracić czasu. Tak więc w śniegu, który dla naszych butków był zdecydowanie za duży, z przylepiającym się śniegiem do bloków od pedałów spd, przez jakieś krzaki, szukaliśmy jaskini.
W końcu stanęliśmy przed zdecydowanie mało wybitnym otworem. Tibor wlazł kawałek - po czym wyszedł i stwierdził, że on tam dalej nie wlezie. Dwóch panów po nim też jakoś szybko wyszło.
Cóż było robić - trzeba było spróbować. Gdzie diabeł nie może...;)
Organizatorzy opisali jaskinię jako "umiarkowanie ciasną". Ha!


Nie, to nie moje buty. Ale pewnie też tak wyglądałam wczołgując się do jaskini :) "Umiarkowanie ciasna"...
fot. Rajdy Stowarzyszenia Vajra


Najpierw trzeba było się wczołgać do środka. Potem owszem, robiło się ciut luźniej - tyle akurat, że można było skręcić i wleźć w następną dziurę. Tam trochę zgłupiałam - bo czołgając się na brzuchu przed oczami miałam dziury, z których żadna nie była wielkości pozwalającej na prześlizgnięcie się człowiekowi. Wtedy na szczęście podniosłam głowę i w świetle czołówki zobaczyłam nad głową spory otwór, a w nim wiszący lampion. Teraz tylko podbić kartę i wykonać cała ekwilibrystykę z powrotem. Przeżycie jedyne w swoim rodzaju, po którym wiem z całą pewnością, ze nigdy nie zostanę grotołazem :)


Po wyjściu na powierzchnię (nie chcecie wiedzieć jak wyglądałam po tym czołganiu) zobaczyłam stojących przed wejściem do jaskini Magdę i Maćka - czyli zespół, który deptał nam po piętach.
Oczywiście ruszyliśmy z kopyta. Ile może im zająć wejście do jaskini? Pięć minut? Mało, mało...
A potem stał się cud. Nigdzie nie zabłądziliśmy. Jak po sznurku znajdowaliśmy właściwe ścieżki. Następny punkt potencjalnie mogliśmy spieprzyć, bo stojąc od niego jakieś 7- 8 metrów zmierzaliśmy skręcić w przeciwną stronę. I wtedy na szczęście spojrzałam się w bok :)
Ostatni punkt był już prosty nawigacyjnie: pedałowaliśmy ile sił w nogach żółtym szlakiem, który jak po sznurku wyprowadzał ku ostatniej przeszkodzie dzielącej nas od mety. Dobrze, że nic nie trzeba było gadać i tłumaczyć, bo twarze i usta mieliśmy tak zmarznięte, że wszelkie próby powiedzenie czegoś kończyły się bełkotem. Pamiętam, że tam po raz pierwszy od początku zawodów obejrzałam się z siebie, żeby sprawdzić czy ktoś za nami nie jedzie. Nie było nikogo.
Ale dopiero na ostatnich 3 kilometrach asfaltu uwierzyłam na 100%, że nam się udało. Jesteśmy pierwsi! I- ha!
Po sześciu godzinach i pięćdziesięciu pięciu minutach, jako pierwszy zespół mixowy na trasie Open zameldowaliśmy się na mecie!

A potem usiedliśmy w szkolnym korytarzu (start i meta usytuowana była w szkole w Bydlinie), dorwaliśmy się do dzbanka z wodą, cukru i herbaty i czekaliśmy na resztę zespołów.
Powiem wam, że nie wiem ile kubków herbaty wtrąbiłam. Słodkiej herbaty - ja, która na co dzień i kawę i herbatę piję gorzką. Osiem? Dziewięć? Musieliśmy mieć niezły niedobór kalorii i musieliśmy być nieźle odwodnieni - bo żłopaliśmy, żłopaliśmy i żłopaliśmy...
Drugi zespół pojawił się niecałe 20 minut po nas. Na tym ostatnim fragmencie trasy, po zakończeniu zadań specjalnych, odjechaliśmy im trochę :) Trzeci zespół pojawił się po ponad godzinie - i była to para, która w Szczawnicy, na Mountain Challenge zwyciężyła, A teraz zamieniliśmy się miejscami :)

Najlepsze teamy w kategorii Open. Brakuje mixu z drugiego miejsca
Fot. Rajdy Stowarzyszenia Vajra

A wiecie, że Magda, dziewczyna z zespołu, który był za nami, ma czwórkę dzieci?
I niech mi nikt  nie mówi, że coś się nie da :P


Podsumowanie małe i chaotyczne

1. Oczywiście wyszedł nam dłuższy dystans. Zamiast 27 kilometrów roweru - ponad 30 km, zamiast 20 km biegu - prawie 24 km i zamiast 17 km roweru - ponad 18 kilometrów. W sumie około 73 kilometrów trasy, zamiast optymalnych 60 km.

2. Nie zmarzłam. Tak strasznie :P A tego bałam się najbardziej: szczególnie o swoje stopy i ręce. Rękawice motocyklowe na rowerze dały radę, choć chwilami stan moich palców był daleki od komfortu i biegi zmieniałam dość topornie. Stopy też przetrwały bez szwanku, pomimo, że w drugiej części rowerowej nie miałam dodatkowych ochraniaczy

3. W pierwszej części rowerowej miałam na sobie cztery warstwy (bieliznę, dwie cienkie bluzy biegowe i kurtkę). Do biegania zdjęłam kurtkę. Na drugą część rowerową pozbyłam się jednej warstwy i znów założyłam kurtkę.
Na części biegowej chwilami brakowało mi stuptupów. Bieg wyznaczonymi szlakami, pomimo śniegu, był ok - ale przedzieraliśmy się też przez totalny las i wtedy śnieg wpadający do butów nie był przyjemny :)

4. Okulary, których w końcu nie założyłam. Brakowało mi ich podczas jazdy przez las ze względu na gałęzie. Ostatecznie opracowałam taktykę szybkiego zapamiętywania trasy i zamykania oczu podczas przelatywania przez gałęzie:)

5. Za mało piliśmy. Nie chcecie wiedzieć jaki kolor miał nasz mocz jeszcze następnego dnia po starcie ;). Nie wzięliśmy bukłaków (baliśmy się zamrożonych rurek), tylko bidony. Nie wiem jak Tibor - ja ze trzy razy wzięłam po łyku wody na rowerze i potem ze trzy razy próbowałam pić, gdy Tibor odbijał kartę. Gdy jest mróz ciężko się zmusić do przełykania zimnego płynu - ale kurczę jakoś trzeba. Mogliśmy pić więcej.

6. Jedzenie. Za mało jedliśmy. Pół bułki na śniadanie, gryz kanapki w trasie, jeden żel i dwa ciasteczka - to trochę za mało na ponad 70 kilometrów trasy. Do dopracowania.

7. Rower na mrozie działa zupełnie inaczej. Amortyzatory zamarzły i chwilami miałam wrażenie, jakbym miała sztywny widelec. Klamki się zapadały, a wielotryb oblepiony śniegiem i lodem średnio reagował na zmiany biegów.

8. Tibor jest lepszy na rowerze, a mnie lepiej wychodzi bieganie. Pod koniec każdego etapu rowerowego byłam na co trudniejszych fragmentach wspomagana przez męża, a na biegowej trasie ja byłabym tą pchającą, gdyby mi chłop pozwolił ;)

9. Tak, pokłóciliśmy się lekko na trasie :P. Człowiek na zmęczeniu robi różne rzeczy i staje się dziwnie nerwowy :P Zresztą później dyskutowaliśmy sobie na temat aspektów biegania z małżonkiem/obcą osobą (obcą w sensie innym znajomym) o wadach i zaletach jednego i drugiego rozwiązania

10. Nie popełniliśmy tak spektakularnego błędu jak w Szczawnicy, ale z analizy mapy na spokojnie, wyszło nam, że 20 minut dałoby się jeszcze  urwać.

11. Fajna impreza, choć nadal brakuje mi trochę jakiegoś trofeum na pamiątkę. Już nie mówię o jakiś medalu, statuetce, ale chociaż dyplomie. Może się trochę rozbisurmaniłam biegami ulicznymi i górskimi, może w świecie AR panują inne zasady, ale trochę mi tego brakuje.

I to byłoby na tyle. A teraz naprawdę muszę wziąć się do roboty, bo w lutym jedziemy na Icebug Winter Trail - czyli 21 kilometrów w Gorcach.
Nie pytajcie jak to ogarniemy z remontem ;)





4 komentarze:

  1. Super relacja :) pozdrawiam i do zobaczenia w czerwcu albo i wcześniej :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Trochę pomogły ciasteczka i wmawianie sobie, że to przecież nic nadzwyczajnego. Ot, po prostu miłe weekendowe wybieganie. - hahahaha!!
    Ale chciałam nawiązać do jaskini - ciekawe czy to ta sama, bo kiedyś na zawodach Adventure Traveller musiałam się wczołgać do takiej i od tamtej pory wiem że mam klaustrofobię :) I podarłam spodnie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No ale co ja na to poradzę, że musiałam jakoś głowę oszukać :))
      Nie mam pojęcia jak ta jaskinia się nazywa, ale wrażeń dostarczyła niemało

      Usuń

Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger