poniedziałek, 5 marca 2018

Transgrancanaria - rycząca czterdziestka

Na punktach starałam się nie siadać i generalnie cały czas się ruszać. A i tak z punktu na punkt coraz ciężej było po tych paru, parunastu minutach przerwy rozruszać nogi. W Tejedzie musiałam usiąść, bo po pierwsze przebierałam się (zdejmowałam długi rękaw i zmieniałam getry 3/4 na spódniczkę), a po drugie po raz pierwszy dopadły mnie skurcze w stopie, konkretnie w łuku stopy. Ból niesamowity, musiałam to rozmasować jakoś. Udało się na szczęście. Zwiększyłam spożycie saltsticka i zaczęłam częściej korzystać z izotonika z bukłaka (do tej pory leciałam głównie na ładowanej co punkt do flaska coli).
Ruszyliśmy dalej. Nie wiem, nie pamiętam, w którym momencie zorientowałam się, że jest źle. Podejścia były strome, ja szłam wolno, ale w którymś momencie to wolno zamieniło się w bardzo wolno. Zaczęliśmy przepuszczać coraz więcej osób. W głowie pojawiły się czarne myśli i ogólne zniechęcenie. Chyba nawet spytałam się Tibora czy może mi przypomnieć czemu na czterdzieste urodziny nie wybrałam sobie wizyty w spa ;). Szło mi się ciężko, każdy krok to była mordęga. Wydawało mi się, że to wszystko nie ma sensu, że to była pomyłka, nie nadaję się do tego. Dupa wołowa ze mnie a nie ultraska. Przed nami majaczyło Roque Nublo, a mnie wydawało się, że jest strasznie daleko (logika ultrasa w kryzysie: widzisz swój cel oddalony o 30 km - nie, no spoko- luz. Masz kryzys i dzieli Cię od niego parę kilometrów: matko, jak to daleko!). A jak się zorientowałam, że trasa nie prowadzi do niego najkrótszą drogą, tylko okrążamy ten cały płaskowyż od dołu - to już w ogóle mój dół sięgnął zenitu. Dodatkowo byliśmy sami. Ci co mieli nas wyprzedzić - wyprzedzili. Ten brak ludzi, innych zawodników z naszego dystansu powodował, że czułam się jakbym szła na szarym końcu. To wtedy w rozpaczy spytałam się męża czy mamy jeszcze szansę na  zmieszczenie się w 24 godzinach (to był mój cel, moje marzenie). Ten spojrzał się na mnie dziwnie i odpowiedział, że jak na razie to w dalszym ciągu poruszamy się na czas poniżej 22 godzin.
Wow. Serio?? Nie, nie odzyskałam nagle sił. Nie pobiegłam jak torpeda. Ale głowa, głowa, która chwilami jest ważniejsza od mocnych nóg - ona się podniosła, uwolniła od tego marazmu, czarnych myśli.
Weszliśmy wreszcie na szlak, który kilka dni wcześniej pokonywałam z rodziną i upartą Matyldą, która wszystko chciała sama. Jak nie zaciskać zębów i nie próbować walczyć, kiedy dokładnie w ten sposób mobilizuje cię mąż: że to droga, którą pokonują półtoraroczne dziewczynki na swych krótkich nóżkach. Oczywiście ta dziewczynka nie miała za sobą zarwanej nocy, ani osiemdziesięciu kilometrów w nogach, no ale ;)
Ostatnie podejście na płaskowyż przed skałą było upierdliwe. Dotarliśmy tam po trzynastej, więc dookoła oprócz zawodników było mnóstwo turystów. Trzeba było przystawać, przepuszczać ludzi w przewężeniach. Wreszcie ostatni fragment. Nic tu nie ma. Trzeba tylko dotrzeć do gościa, który zczyta twój czip.
Te parę dni temu wyobrażałam sobie, jak skaczę sobie zgrabnie omijając dziury (bo teren niby płaski, ale przypomina ser szwajcarski). Ha! A co robię teraz? Po prostu maszeruję podpierając się kijami, starając się bardziej nie zmoczyć butów, bo wszystkie niecki wypełnione są wodą.
Powrót. Mobilizuję się do podbiegania, mijamy parking, kawałek asfaltem i znów skręcamy w teren, trawersujemy zbocze wąską ścieżką. Byle do następnego punktu, już za chwileczkę, już za moment powinien być.
Jest. wbiegamy na camping Garanon, tam mamy przepak. Ja postanawiam z niego nie korzystać, Tibor zostawia część rzeczy, zmienia buty, wyciąga powerbanka.
W czasie, gdy on ładuje zegarek i zajada się makaronem z warzywami i kurczakiem (jak on to może przełknąć?? Mnie na sam widok czegoś co nie jest ani pomarańczą ani bananem, robi się niedobrze ;), ja walczę znów ze skurczami. I tym razem jest mniej zabawnie, bo nie jestem w stanie sobie z nimi poradzić. Znów daje do wiwatu łuk stopy i łydka dodatkowo. Zdejmuję buta, ale nawet jak udaje mi się rozmasować napięty mięsień, problem wraca przy próbie włożenia z powrotem buta.
Znów ładuję podwójną dawkę saltsticka, wyciągam żel wzbogacony w elektrolity, pomagam sobie izotonikiem i czekam aż zaskoczy. Udaje się, ale cały czas czuję, że moje nogi, szczególnie lewa jest w bardzo kruchej równowadze. Popędzam Tibora, bo sporo czasu tu zmarudziliśmy i uciekamy dalej. Nogi jak kołki nie chcą współpracować. Tak już zostanie do końca. Po każdym postoju na punkcie, nawet najkrótszym, potrzebuję kilkunastu minut, żeby nogi znów zechciały jako tako robić to co ja chcę.
Powtarzam sobie, że teraz to już z górki. Za nami prawie 90 kilometrów, to już niewiele. Z górki, z dwoma podejściami tylko. Zbiegi, przecież lubię zbiegi, na pewno uda się coś  nadrobić.
O, jak bardzo się myliłam! Przede wszystkim, pomimo, że czytałam przed wyjazdem relację Krzyśka Dołęgowskiego, jakoś wyrzuciłam z pamięci opis tej ostatniej części biegu. A Krzysiek pisał:

"Od kempingu Garagnon zaczyna się właściwy wyścig. To tu Gediminas Grinius przejął prowadzenie by wygrać edycję 2015. To tu może zacząć się poważny kryzys, bo jest bardzo słonecznie, a teren robi się bardzo kamienisty. Na początku to są skały wulkaniczne – całkiem miłe, ale potem trafiają się koszmarne kocie łby. Takie z piekła rodem – z rogami. Warto je przebiec w czasie rekonesansów by wiedzieć na co się szykować. Ja wiedziałem i dlatego nie obiecywałem sobie dużo na zbiegach z Pico de Las Nieves"

Skały wulkaniczne na zboczach Pico de Las Nieves nie byłyby złe, gdyby nie płynęły po nich potoki i potoczki wody i nie było błota. Czasem nie dało się tego ominąć, czasem ja się nie starałam. Znów fundując skarpetkom i stopom moknięcie. Stopom, które już swoje przeszły. 
Nagle do mnie doszło, że poruszanie się na granicy skurczu jest moim najmniejszym problemem. Mokre skarpetki, buty i moje stopy przestały współpracować i wszystko poruszało się niezależnie od siebie. Z każdym krokiem stopy piekły coraz bardziej, aż wreszcie poczułam, że mam na spodzie, na śródstopiu pęcherze.
I co teraz? Czterdzieści kilometrów do mety. Suche skarpetki, buty, zostały na przepaku. Nie mam pojęcia jak wyglądają spody moich stóp. A może mam tam bąble podobnej wielkości jak po skiturach? A co będzie jak pękną? Mam niby przy sobie plastry na pęcherze, ale nie przewidziałam, że w grę będzie wchodziło obklejenie nimi spodów stóp. Jaka jest szansa, że na wilgotnej, spoconej, cały czas ruszającej się stopie taki plaster się utrzyma? A jeśli się zroluje i pogorszy sytuację? Postanawiam nie robić nic. O normalnym zbieganiu mogę zapomnieć. Każde stąpnięcie na wystający, nierówny kamień równa się potworne pieczenie. Oczywiście staram się - wszędzie tam, gdzie robi się bardziej gładko staram się podbiegiwać, staram się szybko maszerować, pomagać kijkami, oszukiwać - ale w głowie mam też, że muszę to wszystko jakoś wypośrodkować, żeby moje stopy wytrzymały do mety. 


te kocie łby też były straszne


O czasie rzędu 20- 21 godzin możemy zapomnieć. Widzę jak wygląda teren. No, owszem: cudnie jest. Ale trasa to cały czas taki górski gemel, jak to nazwałam. Kamienie pod każdą możliwą postacią. Uznaję, że priorytetem jest teraz zejście jak najniżej jak najszybciej, żeby na tych zejściach nie zastała nas noc. A ta, jak pisałam już, zapada bardzo szybko, nie ma co liczyć na długi zmierzch.
No i szliśmy, podbiegaliśmy, odliczając kilometry do następnego, przedostatniego już punktu. Był moment, że uznaliśmy, że Hiszpanie chyba mają jakieś inne kilometry. Niby 2 km do punktu - a my dalej wysoko trawersujemy zbocze, dolina hen, pod nami i gdzieś tam na horyzoncie majaczy miasteczko, nasz cel.


Niech was nie zmyli ten uśmiech. Jak robią zdjęcie - trzeba trzymać fason ;)


Wreszcie jest. Staramy się szybko ruszyć dalej, bo za moment zrobi się ciemno. Przed nami ostatnie, najmniejsze podejście, a potem już tylko w dół. Do mety: 17,5 km. Do następnego, ostatniego punktu kontrolnego, już w Maspalomas, zostało 14 km.
Ile może zająć pokonanie czternastu kilometrów? Ano, moi drodzy, może zająć dwie i pół godziny...
Podejście weszło gładko. Ostatni zbieg - z syczeniem, puszczaniem "panienek", jęczeniem i krzywieniem się, jakoś też. 
A potem weszliśmy w dolinę. Dolina miała z dziesięć kilometrów i przez ten cały czas szła dnem wyschniętego strumienia. Ja już wcześniej miałam dość tych wszystkich kamieni. Teraz znienawidziłam je nienawiścią czystą i bezkresną. To był koszmar dla nóg i dla głowy. Dziesięć bitych kilometrów po ruszających się, nierównych kamorach. Po ciemku, w świetle czołówki. Nie było przed nimi ucieczki. Droga od czasu do czasu wychodziła ponad to dno strumienia (co wcale nie oznaczało końca kamieni. Po prostu było ich troszkę mniej, a i to nie zawsze), po to by za parę metrów znów prowadzić jego dnem. 


Teraz pragnę przeprosić, ale od tej pory w tekście zaczną pojawiać się słowa powszechnie uważane za obelżywe ;)


Byłam mega wkurwiona. Inaczej nie jestem w stanie opisać tego stanu. Permanentny wkurw na ten teren, który jednocześnie popychał mnie do działania. Stopy wołały o litość. Palce, które dostawały łupnia za każdym razem, gdy się potykałam, gdy jakiś kamień spadał mi na buta, też błagały o litość. A ja starałam się maszerować tak szybko jak tylko się da. Co by mi dało wolniejsze poruszanie się? Tylko to, że w tej pieprzonej dolinie spędziłabym więcej czasu. Starałam się odizolować od odczuć bólowych i gnać do przodu, do końca tej doliny. Głowa się buntowała. Co podnosiłam wzrok, w świetle czołówki widziałam tylko bambusy, kamienie przed sobą i ciemny zarys gór po bokach. Nie było widać końca tej drogi. 
Wybuchła radość wśród innych towarzyszy niedoli (bo maszerowaliśmy w takim pociągu złożonym z kilku osób, czasem kogoś doganialiśmy), gdy minęliśmy tabliczkę informującą, że jeszcze tylko 10 kilometrów do mety. Ha! I co z tego jak teren nic a nic się nie zmieniał. Czułam się jak w jakimś Dniu Świstaka. 


Znalezione w necie. Dziesięć kilometrów dnem potoku po ciemku...


Wreszcie po jakimś okropnie długim czasie, po puszczeniu pod nosem niezliczonej ilości kurw, zobaczyłam przed sobą daleko światło latarni.
Trasa skręciła na szutrową drogę. Wreszcie! Z boku stali ludzie i kibicowali. Byłam wtedy w takim  stanie, że pomyślałam sobie, że mam w dupie ich okrzyki. 
Skupiłam się, żeby zacząć podbiegać. Nogi się trochę rozruszały. Zaczęłam wydłużać odcinki biegnięte. Przed nami zamajaczył jakiś wiadukt. Cywilizacja!
I wtedy trasa znów skręciła do strumienia...

Ja chyba wtedy przeszłam jakieś miniaturowe załamanie nerwowe, bo pamiętam, że pod nosem zaczęłam łkać. A jednocześnie para poszła mi z uszu. 
Tak ze mną pogrywasz, Transgrancanario?? Chcesz mnie zniszczyć? Chcesz sprawdzić na ile możesz mnie wgnieść w ziemię? Chcesz sprawdzić czy wytrzymam?? OK. Challenge accepted!!! Ukończę cię. Na MOICH zasadach, nie na twoich!

Jednym słowem postanowiłam do samej mety nie przechodzić do marszu.

Zaczęłam biec. Kamienie? Pierdolę was! Boli? To nie mój ból, there is no spoon! Schody? Walę schody, wbiegnę sobie na nie!
Droga szła generalnie kanałem burzowym, od czasu od czasu wyprowadzając na chwilę na chodnik, po to, żeby znów zejść w dół. Zamknęłam się w sobie i na tym mega wkurwie cały czas biegłam.
Wreszcie widzimy ostatni checkpoint, trzy kilometry przed metą.  Ileś tam kilometrów wcześniej omawialiśmy czy się na nim zatrzymujemy czy nie. Tibor coś wspominał o pomarańczach, ale w tej sytuacji dla mnie jest oczywiste, że biegniemy dalej. Dla mnie może tak, ale nie dla mojego męża.
Przelatuję przez punkt z lewej strony i mknę ku schodom - bo trasa znów schodzi w kanał burzowy, a małżonek skręca w prawo wołając do mnie "ej, a pomarańcze?"
Ja pierdolę! W dupie mam wszystkie pomarańcze świata! Nie chcę żadnych pomarańczy! Chce na tą pieprzoną metę!!!
Zlatuję po schodach i całą siłą woli zatrzymuję się. Jestem tak nabuzowana, że byłabym w stanie pobiec dalej sama. No ale nie po to przez te ponad 80 km biegliśmy razem, żebym teraz zwiała. Stoję i wrzeszczę do Tibora, żeby złaził. Możliwie, że bluzgam jak szewc, nie pamiętam. Zbiega zdziwiony i skruszony.
Chcę. Na. Metę. Biegniemy. Nie. Zatrzymujemy. Się.
Biegniemy. Mijamy po drodze jakieś zombie również zmierzające ku mecie. Wreszcie trasa wyszła z tego pieprzonego kanału burzowego. Chodnik. Długi, nudny. Skręcamy w prawo. Znów długa, długa prosta na tyłach jakiś zabudowań. Mijamy następnego idącego biegacza odprowadzanego do mety przez kibicującą partnerkę. Następna prosta - ale już na horyzoncie widać budynek expo, przy którym jest meta. Przechodnie biją nam brawo. Ostatni zakręt. Przed nami inny zawodnik. Moglibyśmy go wyprzedzić. Do mety zostało może z 10 metrów, facet już wyciąga ręce w górę. Wydaje mi się, że wyprzedzanie w takiej chwili to byłoby ostatnie buractwo. Jakie ma znaczenie czy wpadnę na metę ileśtamsetna czy ileśtamsetna plus jeden? 

Wiecie, wiele razy wyobrażałam sobie moment przekraczania linii mety. Ale w życiu bym nie przypuszczała, że będę ją przekraczać na takim wkurwie ;)


Że się uśmiecham? To uśmiech nienawiści :P


Udało się, tak. Za metą odbieram fanty dla finiszerów, siadam na murku i... to już koniec. Organizm z miejsca wyczuł, że koniec mobilizacji, że już nic nie musi, bo gdy kilka minut później Tibor proponuje zrobienie zdjęć, nie jestem już w stanie z tego murka zejść o własnych siłach :)
Średnio reaguję na prośby odwrócenia się, lepszego ustawienia, w końcu mówię, żeby mi dał spokój, nie chcę żadnych zdjęć. Chcę po depozyt, po kurtkę, sandałki, chcę zdjąć te pieprzone buty i spać do hotelu. Taksiarz chyba pobił jakiś rekord trasy pomiędzy metą a naszym hotelem. Powiedział, że wyglądamy na takich, którzy szybko chcą pójść spać :)


Jakieś podsumowanie?
Długi, trudny, mocno techniczny bieg. Druga część daje popalić - bo na trudny teren mocno nakłada się zmęczenie.
Na dystansie 125 km (oficjalnie, bo kilometrów było więcej. Nam wyszło prawie 128. Ba, organizator przyszłoroczną edycję też już reklamuje jako 128 kilometrową) wystartowało 895 osób.  Do mety dotarło 679 zawodników. Wystartowało 99 kobiet, z czego do mety dotarło 75. 
Przybiegliśmy na 312 i 313 pozycji. Byłam 37 kobietą i 15 w swojej kategorii wiekowej. Cieszę się, że nie byłam na szarym końcu :)

Ciężko mi podsumować mój start. To było moje pierwsze spotkanie z tak długim dystansem. Poza tym człowiek, im dłuższy okres czasu mija od przekroczenia mety, im bardziej jest wypoczęty, tym większą ma tendencję do rozkładania wszystkiego na czynniki pierwsze i zastanawiania się czy mógłby gdzieś zrobić coś lepiej, mocniej, szybciej. Staram się pamiętać, że gdybym była w stanie zrobić coś szybciej - to na pewno bym to zrobiła i nie gdybać "co byłoby gdyby". Choć to trudne :)

Na pewno ten start był dobrą lekcją. Co się może przydać, a co nie. Na co zwrócić uwagę. Gdzie uważać. Już wiem, że na tak długich dystansach suche stopy są na wagę złota. Przez kałuże to można lecieć na krótszych dystansach. Na długich - można mocno zapłacić na niefrasobliwość, więc cieszę się, że pomimo wszystko udało się dotrzeć do mety i to w czasie nie najgorszym. 
Właśnie! Nie podałam czasu :) 
22 godziny i 26 minut. A pomyśleć, że marzyłam o 24 godzinach :) Uważam, że z tymi wszystkimi przygodami, to całkiem niezły wynik.

Transgrancanarię polecam, mimo wszystko :) Ale to bieg, do którego trzeba się dobrze przygotować.





9 komentarzy:

  1. Jak zwykle czytam z zapartym tchem:) No minę na mecie miałaś faktycznie pełną nienawiści hehe Gratulacje!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hihi. No, uśmiechałam się, pomimo tego wkurwa. Ake żadnych mistycznych przeżyć, żadnego wzruszenia, łez radości nie było

      Usuń
  2. cześć Agnieszko.myśmy tez tam byli. rozglądałam się nawet za tobą (są fotki na blogu przecież) ale w takim tłumie-wiadomo.startował mój mąż.był na 7 miejscu wśród Polaków (czemu w notce nie podałaś,że byłaś 3 na mecie Polka?, to powód do zadowolenia).z Twoim podsumowaniem zgadzamy się w zupełności-suche stopy, spacery po trasie (mnie zabija szybko zmieniająca się temperatura).jedyna odmienność to potrzeba korzystania z trenera.mąż przygotował się sam i poszło mu świetnie.poprawił swój czas o 3,5 h w stosunku do 1 próby 2 lata temu.pozdrawiamy!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ciężko byłoby się odnaleźć na starcie w tym tłumie. Pogratuluj mężowi dobrego wyniku :) Czemu nie napisałam o trzecim miejscu? Chyba dlatego,że Polek startowało bardzo mało, 7 osób.

      Usuń
    2. a więc mogłaś być 7....:-)być może wypatrzę Cię na harpaganie tym razem

      Usuń
    3. Ha, ha. No mogłam być siódma,fakt. Znaczy, jesli już to wolałabym być piata. Bo z siedmiu pań tylko pięć dotarło do mety. Ciężka sprawa z takimi miejscami, gdy rywali jest mało. Bo z jednej strony: miejsce to miejsce. Niezależnie czy osób było siedem czy trzydzieści sześć(jak w przypadku panów narodowości polskiej). A z drugiej strony nie jestem pewna czy to nie takie sztuczne pompowanie własnej próżności. I mam w głowie czytany kiedyś wpis na takim jednym blogu, gdzie autorka pochwaliła się jaka to jest z siebie jest dumna,bo w kategorii zajęła czwarte miejsce. Zapomniała tylko dodać, że dziewczyn w jej kategorii było właśnie cztery ;)

      Usuń
    4. Ps. Ja pewnie tradycyjnie będę na Harpusiu z dziećmi. Mam nadzieję, że tym razem wbrew tradycji, nie spóźnię się na start ;)

      Usuń
  3. Jejku.. Co to musiały być za widoki <3 Chciałabym to przeżyć

    OdpowiedzUsuń
  4. Takie warunki nie są łatwe. Najważniejsze, że sobie poradziłaś. No i okoliczności przyrody super.

    OdpowiedzUsuń

Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger