czwartek, 4 października 2018

40. Maraton Warszawski

Pozwolicie, że na początek zacytuję samą siebie?
"Już kiedyś pisałam: do życiówki trzeba mieć dzień konia, musi się zgrać wszystko. Treningi, forma, zdrowie, pogoda, jedzenie, strategia.
Dziś mialam dzień konia. "

Tak pisałam na FB po dotarciu na metę. To teraz to rozwinę :)

Pogoda była prawie idealna. Może gdyby ciut mniej wiało wzdłuż Wybrzeża Gdyńskiego, napisałabym, że była idealna ;) Było słońce, ale nie przeszkadzało, bo temperatura około 12 stopni skutecznie równoważyła ciepełko. Przed startem, szczególnie w cieniu, było na pewno jeszcze chłodniej. Rozgrzewkę robiłam w kurtce puchowej i rękawiczkach :)



Nic nie popsuło mi przygotowań. Nie chorowałam, nie złapałam żadnej kontuzji. Owszem, czasem życie weryfikowało Plan i czasem musiałam pożonglować treningami czy coś tam odpuścić - ale większość tego co miałam rozpisane przez Piotra Tartanusa - zrealizowałam. Biegałam te wszystkie podprogowe tysiącdwusetki, tysiącsześćsetki, trzykilometrówki, robiłam wybiegania, szlifowałam tempo maratońskie. I za cholerę nie wiedziałam na co to się przełoży jak przyjdzie co do czego. I chyba do końca nie chciałam wiedzieć - ale o tym jeszcze wspomnę dalej.

Oprócz biegania muszę wspomnieć o treningach uzupełniających, które na stałe zawitały w moim życiu. Najpierw były to zajęcia ze sztangami, potem przerzuciłam się na trx, a od września postawiłam na kettle. Wierzę, że to też miało wpływ na moją formę.

No i jeszcze jedna rzecz, której nie planowałam jakoś specjalnie, samo wyszło. Waga :)
Gdy rozpoczynałam treningi pod Transgrancanarię rok temu, po cichu liczyłam, że to całe bieganie pomoże mi pozbyć się ostatnich pociążowych kilogramów. Nic takiego się jednak nie stało. Owszem, przyczyna mogła tkwić w jakiś moich błędach żywieniowych, mogła  tkwić w tym, że karmiłam jeszcze piersią Matyldę - ale na wszelki wypadek przebadałam się wtedy, włącznie z tarczycą. Byłam zdrowa jak rydz :) Podjęłam więc jedyną słuszną decyzję. Obraziłam się na wagę ;)) i temat olałam. Olałam, ale w którymś momencie dotarło do mnie, że od jakiegoś czasu praktycznie wszystkie spodnie i spódnice lecą mi z tyłka. No i okazało się, że nie wiem jak, nie wiem kiedy, zgubiłam jakieś 4 kg. Może jednak musiał minąć dłuższy czas od ciąży i karmienia i organizm poluzował cugle? Nie wiem. W każdym razie spadek wagi na pewno przełożył się na mój VO2max i moją szybkość.

Na trasie skorzystałam ze wszystkich punktów z piciem, przez wszystkie przelatując prawie bez zwalniania. Po pierwsze biegłam w tej części stawki, gdzie jeszcze nie jest gęsto od ludzi, a po drugie na biegach Fundacji Maraton Warszawski są długie strefy i dość komfortowo się z nich korzysta. 
O, jakże inaczej było w Kopenhadze, gdzie cenne sekundy traciłam wpadając na ludzi, zwalniając, żeby na nikogo nie wpaść, zatrzymując się, żeby w ogóle dopchać się do kubka, czy po prostu dlatego, że wtem okazywało się, że strefa już się skończyła.
Do tej pory na maratony zabierałam ze sobą trzy żele. W Kopenhadze miałam cztery plus dwie tabletki dextrozy. Jedną wtedy zgubiłam i do mety naprawdę doleciałam na oparach. Teraz miałam podobny zapas, ale tym razem nic nie pogubiłam :)


Tu muszę znów wrócić do maja, do Kopenhagi. To tam ostrzyłam sobie zęby na łamanie trzy trzydzieści. Ba, ostrzyłam sobie po cichu zęby na konkretne cyferki. Uważałam, że jak wszystko dobrze pójdzie - to jestem w stanie pobiec w granicach 3:25 -3:26. W tym dniu jednak pogoda rozdawała karty. Nie tylko nie wykręciłam wyniku marzeń, ale i tych 3:30 nie udało się złamać.
Byłam zła na siebie. Nie, nie o to, że pobiegłam wolniej. Byłam zła na siebie, że za bardzo zafiksowałam się na cyferkach. I przez to radość z życiówki popsuło mi trochę rozczarowanie. 
Tak więc teraz miałam ciężki orzech do zgryzienia. Z jednej strony treningi szły mi dobrze, robiłam je z zapasem. A z drugiej strony bardzo, bardzo, sama przed sobą, nie mówiąc już o innych, unikałam deklaracji jaki czas tym razem mi się marzy. Chciałam złamać 3:30. A jednocześnie chciałam pobiec z luzem, który towarzyszył mi poprzednim startom maratońskim, gdzie potrafiłam dopiero w trakcie biegu zastanawiać się jakim ja właściwie tempem mam biec?
Forma teraz była, czułam to. Ale, heloł. To maraton. Przez 42 kilometry może dużo się zadziać.

Jak ostatecznie poradziłam sobie z presją? Ustawiłam sobie ekran zegarka tak, żeby nie widzieć czasu :) Na ekranie wyświetlał mi się dystans, średnie tempo i tempo chwilowe. Dwie ostatnie pozycje dawały mi dość ogólne pojęcie jak szybko biegnę - bo przecież zawsze wskazania zegarka rozmijają się z oznaczeniem na trasie. Miało mi to tylko dać pojęcie czy nie zwalniam za bardzo. 
Tak więc biegnąc nie znałam swoich międzyczasów na matach pomiarowych, nie wiedziałam jakie mam tętno. Czasem, jak akurat usłyszałam pikanie zegarka udawało mi się zerknąć na tempo z ostatniego kilometra. Ale generalnie cały dystans przebiegłam bardziej na czuja i  na samopoczucie niż kierując się wskazaniami zegarka.

Na starcie musiałam jednak podjąć decyzję gdzie się ustawić. I ostatecznie ustawiłam się za zającami na 3:25. Uznałam, że jak dobrze pójdzie - to dobiegnę w tym czasie, który marzył mi się w Kopenhadze, a jak nie - to będę miała pewien zapas nad tym nieszczęsnym 3:30.
Na początku trzymałam się za zającem. Ale dość szybko dotarło do mnie, że zaczynam hamować, próbując trzymać jego tempo. Dodatkowo trasa szła lekko z górki i nogi same rwały się do przodu. Najpierw więc znalazłam się między zającami (bo biegło dwóch, jeden bardziej z przodu), a przez zoo, na ósmym kilometrze, biegłam już z przodu zupełnie. Co wtedy myślałam? "Oddychaj Aga, oddychaj. Właśnie wyprzedziłaś zające na 3:25. Albo będzie piękny wynik, albo piękna katastrofa" ;). 
Nie jestem w stanie w czasie umiejscowić kibicującego Tibora, który za trzecim razem o mały włos mnie nie przegapił, bo spodziewał się, że przebiegnę koło niego później :)

Tu jeszcze lecę schowana za zającem :)


No więc biegłam sobie na tego czuja, ciesząc się, że jest dobrze, że biegnie mi się lekko, kilometry się nie dłużą. Co wcale nie było takie oczywiste, bo w maju dłużyło mi się okropnie. Nawet mówiłam Tiborowi, że jak dla mnie to mogłabym zmęczyć się w jakiś inny sposób i od razu niech mnie ktoś wstawi na trzydziesty kilometr, bo wtedy zaczyna się najciekawsze :) A teraz nie dosyć, że nic mi się nie dłużyło - to jeszcze zdarzało mi się dziwić, że cooo? Chorągiewka z 27 kilometrem? Myślałam, że to dopiero 25...
Trudniejsze fragmenty? Podbieg na Belwederskiej na 16 kilometrze. Niewdzięczny, twardy. Jako dość męczące pamiętam też podbiegi na Most Gdański. Długa prosta wzdłuż Wybrzeża Gdyńskiego też nie była najprzyjemniejsza - bo niestety było pod wiatr. Szczęśliwie znalazłam  trzech panów biegnących w podobnym tempie i większość tego fragmentu przebiegłam chowając się za ich plecami.

Most Gdański po raz drugi, czyli jakiś 33 kilometr

Takie prawdziwe zmęczenie poczułam po 35 kilometrze. Żeli już nie miałam, więc tu poszła już w ruch dextroza i szukanie następnych panów, którzy pomogliby mi w utrzymaniu tempa. No i gadanie po cichu ze swoją głową. "Trzydziesty piąty kilometr. Jeszcze dwa i będzie tylko piątka do mety. Trzydziesty siódmy, za trzy kilometry będzie czterdziestka. Tu jest z górki, pamiętaj tu jest z górki."

I wtedy, na tym trzydziestym piątym kilometrze, zobaczyłam spacerującego dużego, białego penisa...
Nie, nie miałam halucynacji ze zmęczenia :))) Z boku trasy spacerował facet  ubrany w dmuchany organ męski i w ten sposób zachęcał do badania prostaty. Nie wiem czy którykolwiek z uczestników zapamiętał coś z tego przekazu, ale widok był tak absurdalny, że dostałam ataku śmiechu i na moment zapomniałam o zmęczeniu.


Proszę, nawet mam dowód na obecność penisa na trasie :) Lewy górny róg :)


Na tym etapie wzbudzałam wśród widzów żywiołową reakcję.  Bo pań dookoła mnie prawie nie było :) Na metę dobiegłam jako trzydziesta trzecia kobiałka - więc większość otaczających mnie biegaczy było płci męskiej. Miało to swoje dobre strony: rzucałam się w oczy - swoje pewnie też robiła różowa spódniczka (Polka Sport :) i warkoczyki - więc byłam żywiołowo dopingowana przez kibiców zgromadzonych wzdłuż trasy (wszystkim znajomym również dziękuję za doping!). Ale made my day pewna starsza pani, która na mój widok krzyknęła: "brawo, dziewczynko!" :))


Pod koniec wydawało mi się, że zwolniłam. Na pewno musiałam już wkładać w biegnięcie sporo wysiłku. Bolały mnie łydki, kłuło coś po pośladkiem i powoli nie mogłam doczekać się mety. Maraton, panie :) 
Musiałam być zmęczona, bo przegapiłam chorągiewkę z 41 km, a wybiegając z ostatniego zakrętu nie od razu zorientowałam się, że to już ostatnia prosta i przede mną widać metę :) 
Starałam się biec ładnie, przyspieszyć. W końcu to finisz. Jak zobaczyłam cyferki na bramie od mety - wiedziałam, że jest dobrze. Ale dopiero jak za linią mety przeklikałam się przez ekrany zegarka i wreszcie zobaczyłam to 3:21:44, to w ułamku sekundy rozkleiłam się :) Szłam przed siebie i łzy normalnie leciały mi po policzkach z emocji i ze wzruszenia. Bo nie spodziewałam się, serio się nie spodziewałam, że to wszystko skończy się aż takim czasem :)







Znaleźliśmy się z Tiborem, na świeżo wymieniałam wrażenia. Na moje stwierdzenie, że pod koniec to chyba zwolniłam, mąż spojrzał się na mnie dziwnie i powiedział, żebym sprawdziła międzyczasy w wynikach. To sprawdziłam. I zaliczyłam drugi opad szczęki :)

Tak trochę równo mi się biegło :) Drugą połówkę przebiegłam o 6 sekund szybciej niż pierwszą. W obu ocierając się o moją życiówkę półmaratońską, co dalej mocno mnie bawi :)


Co tu dużo mówić. Wyszło wszystko rewelacyjnie. Nie dosyć, że czas wykręciłam taki, że sama jestem w lekkim szoku, to jeszcze to wszystko zostało zrobione w dobrym stylu: bez kryzysów, umierania. Widocznie Warszawa tak na mnie działa - bo swój debiut sprzed pięciu lat wspominam równie miło :)







Chciałam podziękować wszystkim, którzy dołączyli się do akcji #biegamdobrze i wpłacili datki. To dzięki Wam udało mi się zebrać ponad 700 zł!

Co teraz? Cóż, ostatnie długie wybieganie przed Łemkowyną za mną :))) Za 9 dni zmieniam klimaty na górskie. Na razie upajam się słodkim nicnierobieniem :).


3 komentarze:

  1. Super! Jeszcze raz gratuluję Aga! Takie maratony to się wspomina, kiedy wszystko zagra i można lecieć z uśmiechem na ustach :) Może i ja się skuszę w 2019 aczkolwiek wyłącznie po to, by złamać 3:30, bo Twój wynik jest nieosiągalny dla mnie

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Po pierwsze: dzięki! A po drugie: do 2019 roku to jeszcze dużo rzeczy można zdziałać :)

      Usuń
    2. No niby można - nie mam kompletnie planu na 2019, więc może to dobry moment żeby zaplanować maraton :)

      Usuń

Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger