poniedziałek, 15 września 2025

KAT by UTMB część 2

Drugą część relacji zacznę od kłopotów z noclegami. Znów, spytacie? Właściwie problem ze znalezieniem noclegu na czas biegu był pierwszy. Miejsce usiłowaliśmy zarezerwować jeszcze z Warszawy - ale wszystkie campingi w okolicy odpisały, że niestety, ale nie mają miejsc. Szukanie kwatery również zakończyło się niepowodzeniem - wszystko co było dostępne, przekraczało nasz budżet. 

Wyjechaliśmy z Lofer w kierunku Kitzbühel, a chłopaki cały czas usiłowali się dopytać o nasze kolejne spanie. Ja zaś usiłowałam delikatnie przygotować ich na fakt, że nasz awaryjny nocleg w aucie w Czechach nie był ostatnim. 

I wtedy wchodzi mój mąż. Cały na biało. I z miną jak kot, który opił się śmietanki, rzuca bombę. Że jednak mamy nocleg. Udało mu się jakiś czas temu na bookingu złapać coś, co nagle wskoczyło, w mega dobrej cenie, tylko kilometr od miejsca startu (pewnie ktoś zrezygnował w ostatniej chwili).
Matko, jak mi ulżyło! Pamiętałam moje rozpaczliwe próby dotarcia pod campingowy prysznic w Cortinie. Pamiętałam moje pokraczne wczołgiwanie się do namiotu i ranek po biegu, gdy miałam wrażenie, że chyba dam się złożyć razem z tym namiotem, bo nie byłam w stanie z niego wyjść.

Perspektywa normalnego łóżka i łazienki była wprost fantastyczna! Nawet wchodzić po schodach nie musieliśmy: w budynku w którym mieścił się nasz apartament, była winda. Po prostu luksusowe warunki na umieranie po ultra.

Najpierw jednak zajęliśmy się odbiorem pakietów. Tu również było małe zamieszanie, bo Austriacy sprawdzali sprzęt obowiązkowy oraz pilnowali instalacji wymaganych aplikacji w telefonie. 

Oczywiście zrobiliśmy zdęcie z numerami startowymi, sprawdzaliśmy rozmieszczenie pierwszych punktów z piciem i jedzeniem, a ja rzuciłam okiem jeszcze raz na profil trasy.

I tu powiem, że szkoda, że uznałam, że wystarczy mi wiedza o trzech dużych podejściach. Później miało już być raczej z górki i tyle. Ani w Warszawie, ani w biurze zawodów nie wgłębiłam się bardziej w trasę. Gdybym bardziej przyjrzała się mapce, nie byłabym tak zaskoczona na sam koniec.


Numerki są

Tu widać czemu na KAT jest dość trudno. Co człowiek zdobył wysokość, musiał zbiec prawie do wysokości startu.
Tak jak już wspomniałam: szkoda, że nie przyjrzałam się bliżej mapce - może wtedy parę rzeczy na końcówce biegu tak by mnie nie zaskoczyło ;)


Start był o północy. Na miejsce odprowadzili nas chłopcy. Ponieważ trasa naszego dystansu nie stanowiła pętli: start był z Kitzbühel, a meta w oddalonym o kilka kilometrów Fieberbrunn, dostali od nas instrukcje jak dojechać potem pociągiem, od której godziny się nas spodziewać. Zostawiliśmy im również rzeczy do zabrania na metę.

Ruszaliśmy z miejskiego stadionu. czy też boiska. Miałam wrażenie, że ustawiliśmy się wśród ludzi w miarę blisko bramki startowej, o wiele bliżej niż na Lavaredo - ale zupełnie wyleciało mi z głowy, że tutaj jest mniej biegaczy. W Dolomitach startowało ponad 900 osób, tutaj - niecałe 300. Więc wbrew mojemu wrażeniu, okazało się, że staliśmy raczej z tyłu. Strasznego problemu z tym nie miałam - było ponad 80 kilometrów na wyprzedzanie. Bałam się tylko troszeczkę, czy nie będzie takich zatorów jak we Włoszech.

Wydawało mi się, że nie stoimy z tyłu. Ale biegaczy było o wiele mniej niż na Lavaredo.



Być może ciut lepiej byłoby, gdybyśmy stali bardziej z przodu. Być może na pierwszych dwóch kilometrach rozbiegówki, mogliśmy bardziej zdecydowanie wyprzedzać ludzi. Ale czy w ogólnym rozrachunku na koniec wiele by to zmieniło? Mam wrażenie, że nie.

Nie jestem w stanie opowiedzieć nocnej części kilometr po kilometrze. W nocy świat ogranicza się do skrawka przestrzeni widocznej w świetle czołówki. Dochodzi do tego jeszcze w którymś momencie senność - więc nie wszystko kojarzę, nie wszystko pamiętam. Spróbuję mniej więcej opowiedzieć, co zapamiętałam i co najbardziej utkwiło mi w pamięci.

Bardzo szybko zrobiło się pod górę i to raczej tak stromo pod górę. Z tego co widziałam w świetle czołówki i księżyca (tego dnia była pełnia, albo tuż przed pełnią), sporo biegliśmy/podchodziliśmy mijając wyciągi narciarskie. W pewnym momencie zaczęliśmy podchodzić pod coś naprawdę masakrycznie stromego. Szliśmy zakosami takim wąskimi położonymi płytami - bo wejście na wprost było niemożliwe - a i tak wszyscy wlekli się jak muchy w smole, z trudem podnosząc nogi. W świetle czołówki widziałam jak zbocze schodzi w dół pod jakimś niesamowitym kątem, prawie pionowo. Niby dookoła wszystko wskazywało, że to stok narciarski, ale na litość boską, po czymś takim nie da się zjeżdżać!

Otóż, okazało się, że da. 

Trochę na nartach jeździmy, ale nigdy nie zawitaliśmy w Alpy, nie znamy tutejszych ośrodków narciarskich. Samą nazwę miejscowości Kitzbühel, poznałam dopiero w kontekście biegu. 
Potem wyczytaliśmy, że jest to stolica jednego z bardziej znanych ośrodków narciarskich w Austrii. To nie wszystko. Na zboczu Hahnenkamm, co roku odbywa się Puchar Świata w narciarstwie alpejskim mężczyzn na najtrudniejszej trasie do tej dyscypliny. Trasa ta ma nachylenie do 70 procent. 
I my właśnie, w środku nocy, podchodziliśmy jej fragmentem.

Bardzo jestem ciekawa jakie widoki ominęły nas w nocy - a na pewno było co podziwiać - bo podchodziliśmy na 2000 m n.p.m. W mojej pamięci utkwiły tylko strome, kamieniste podejścia i zbiegi (dla tych, którzy się odważyli), wąskimi krętymi ścieżynami, również najeżonymi wystającymi kamieniami. Po bokach trawiaste zbocza, opadające tak bardzo w dół, że człowiek bardzo, ale to bardzo nie chciał się potknąć. W pewnym momencie usłyszałam za sobą ponury głos mojego męża: "Już wiem po co dali nam trackery. Żeby łatwiej było znaleźć zwłoki".

To zawsze robi na mniej wrażenie: w ciemności widzisz tylko przed sobą i za sobą, jak koraliki na nitce, światła czołówek innych biegaczy.



Nie mogło też zabraknąć alm - czyli łąk alpejskich. Moje przypuszczenia, że będzie ciekawie ze względu na ich podmokły teren sprawdziły się. Trzeba było być czujnym, bo w miarę łatwa ścieżyna wydeptana wśród traw, nagle WTEM mogła stać się najeżoną kamieniami/zrytą przez krowy/upstrzoną krowimi plackami/pełną wody i błota, pułapką. W jednej chwili było całkiem miło, a w kolejnym kroku brodziłeś już w błocie wymieszanym z krowim urobkiem. Albo nagle szukaliśmy kęp trawy, po których mogliśmy przeskakiwać, żeby pokonać kolejne błotniste rozlewisko. 
Być może ktoś pomyśli, po co te zabawy? Buty pewnie i tak i tak mieliśmy już mokre. Nie lepiej po prostu drzeć na wprost, bez tych wygibasów? Cóż - nigdy nie było wiadomo czy w błoto zapadniemy się na grubość podeszwy, czy głębiej. W jednym miejscu podczas próby pokonania takiego zrytego przez krowy rozlewiska, Tibor chciał podeprzeć się kijkiem. I ten zapadł się w wodę do połowy długości.
Fragmenty przez pastwiska to też inne atrakcje: druty kolczaste i pastuchy elektryczne. Trzeba było na nie uważać. Kolejnych doznań dostarczały przejścia pomiędzy ogrodzonymi łąkami. Najczęściej przybierały postać podestów, na które trzeba było wejść, przekroczyć pastuch i zejść z drugiej strony. Czasem to były samozamykające się furtki, albo takie ogrodzenia do przechodzenia slalomem. Najczęściej były to jednak podeściki. Na tym etapie były po prostu trochę upierdliwe. Ale kilka godzin później, gdy miałam 60-70 kilometrów w nogach, wejście na taki stopień i podniesienie nogi do góry, tak, żeby nie zaplątać się w linkę pastucha, było sporym wyzwaniem.

Oznakowanie trasy. Cóż... chwilami była oznakowana tak... nienachalnie. Sztuką jest tak oznaczyć trasę biegu, żeby w nocy bez problemu dało radę ją pokonywać. Niestety, nie wszystkich miejscach Austriacy sobie z tym poradzili. 

Tak minęła nam noc. W górę, w dół, przez łąki i błoto, przy dźwięku krowich dzwonków. Czasem natykaliśmy się na śpiące krowy, budziliśmy je światłem naszych czołówek - ze zdziwieniem się przypatrywały tym dziwnym stworom, nie wiadomo po co pałętającym się w nocy na ich terenie.
Nie wiedziałam jak stoimy czasowo, nie wiedziałam, która jest godzina. Nie chciałam wiedzieć i nie sprawdzałam. Przeszłam w tryb "byle do świtu". Brak snu dał znać i poruszałam się trochę jak zombie. Zamknięta we własnym świecie, który ograniczał się do tego co widać było w świetle czołówki. 

W końcu niebo zaczęło jaśnieć i na jego tle zaczęły delikatnie rysować się szczyty gór. Powoli, powoli zaczynało świtać.

Świt. Z prawej strony widać koniunkcję Jowisza i Wenus





Na tym etapie zaczęliśmy też zbiegać do drugiego punktu kontrolnego Jochberg, który znajdował się na 31 kilometrze. Teren zrobił się dość łatwy: szeroka, szutrowa droga idąca w dół. Nic tylko biec. 
Na prośbę Tibora robiliśmy jednak przerwy. Skarżył się, że nie czuje się zbyt dobrze, że boli go żołądek. Poruszaliśmy się więc tak mieszanie: trochę marszu, trochę truchtu. 


W dole widać miasteczko do którego schodzimy. Nie jest już dobrze.

Dotarliśmy na punkt trochę przed szóstą rano. Tibor poszedł do toalety, potem próbował coś zjeść, znów poszedł do toalety. Przysiadł, usiłował odpocząć. Widziałam, że nie jest dobrze, ale miałam nadzieję, że odsapnie i trochę się zreanimuje. 

Punkt kontrolny, do którego dotarliśmy był przy drodze prowadzącej do Kitzbühel. W tym miejscu biegacze wbijali się w góry po drugiej stronie drogi. Na drugą stronę przedostawaliśmy się przejściem podziemnym mniej więcej kilometr za punktem. Czyli po mniej więcej dwóch kilometrach byliśmy znów w tym samym miejscu, tylko po drugiej stronie szosy. Przez te dwa kilometry widziałam jak Tibor walczy. Nie był w stanie biec. Szedł również dość wolno, z widocznym cierpieniem na twarzy.
Przysiadł na jakimś murku i powiedział, że chyba zejdzie z trasy. 
Nie namawiałam go na kontynuowanie, bo wyglądał po prostu źle. Właściwie nic nie mówiłam - bo taką decyzję musiał podjąć sam. Obiektywnie rzecz biorąc miejsce, w którym byliśmy było bardzo dobre na zrezygnowanie. Byliśmy tylko 5 kilometrów od miejsca naszego noclegu. Organizatorzy zapewniali stąd autobus dla osób, które rezygnowały. Kolejny punkt był 9 kilometrów dalej i 700 metrów wyżej, pośrodku niczego.
Widziałam jak się miota, bardzo mu współczułam- i złego samopoczucia i szykującego się DNF-a. Mam jeden na koncie i wiem, że nienależnie od przyczyny, choćby nie wiem jak usprawiedliwionej, "did not finish" przy nazwisku boli. Człowiek potem się zastanawia milion razy czy na pewno nie mógł nic więcej zrobić.
Tibor wyglądał tam marnie, że biegacze, którzy nas mijali, zatrzymywali się i pytali czy wszystko jest ok. 
W końcu zdecydował: schodzi. Ja mam biec dalej sama. Pożegnaliśmy się i pobiegłam.
Małżonek potem przyznał się, że jak zobaczył mnie w oddali, podjął jeszcze próbę przebiegnięcia kawałek. Łudził się, że może sam, w swoim tempie da radę kontynuować bieg . Po kilku krokach jednak zrezygnował.

Tu trochę nakreślę tło tego złego samopoczucia. Siedem dni wcześniej czymś się struł. Podejrzewa chińskie jedzenie kupione w osiedlowej knajpie. Przez cały tydzień przed wyjazdem, trochę się żalił, że dalej nie czuje się do końca ok. Z drugiej strony, normalnie funkcjonował - więc nie przypuszczałam, że może to mieć poważniejsze konsekwencje. Sam Tibor pewnie myślał, że lada moment wszystko mu przejdzie, rozejdzie się po kościach.
Ultra jednak nie wybacza takich rzeczy i bezwzględnie wystawiło rachunek.
Na nogi do końca postawił go dopiero nifuroksazyd, który wzięłam z domu "na wszelki wypadek" i został zaaplikowany wieczorem i kolejnego dnia.

Tak więc od mniej więcej 33 kilometra biegłam już sama. Zrobiło się już jasno oczywiście, ale słońce jeszcze nie wyjrzało zza szczytów. Zapowiadał się upalny dzień i wiedziałam, że muszę jakoś spiąć pośladki, żeby najwięcej trasy pokonać w cieniu. 

A jak mi poszło - będzie w kolejnym odcinku :)





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger