wtorek, 29 lipca 2025

Lavaredo Ultra Trail - w sercu Dolomitów

Lavaredo Ultra Trail - w sercu Dolomitów

Lavaredo Ultra Trail, to jedna z bardziej znanych imprez biegowych. Oferuje pełen wachlarz biegów: od 10 kilometrów, do koronnego, 120 kilometrowego dystansu. Większość moich biegowych znajomych zawitało do Cortiny parę lat temu. Czemu mnie z mężem wcześniej tu nie zawiało? Nie wiem :) Jakoś tak się poukładało nasze biegowe życie, że dopiero teraz znaleźliśmy się na listach startowych.

Myślę, że kilka lat temu rzuciłabym się na najdłuższy bieg. Ale w dalszym ciągu podtrzymuję swoją decyzję: dystansom trzycyfrowym dziękuję. Nawet przy wyborze 80 kilometrów zadrżała mi ręka na myszce, bo- nie oszukujmy się- to też jest sporo. Ale ponieważ mąż pierwszy wybrał ten dystans, pomyślałam, że miło będzie biec razem. 

W Dolomitach pojawiliśmy się kila dni wcześniej, zajmując jedno z ostatnich miejsc na campingu. Nie przyjechaliśmy sami - towarzyszyły nam  dzieci nr 2 i 4. Przed biegiem planowaliśmy z nimi wycieczki po szeroko rozumianej okolicy.







W przeddzień biegu odebraliśmy w Cortinie nasze pakiety startowe, ustaliliśmy logistykę z dziećmi i w sobotę 28 czerwca, skoro świt ruszyliśmy pieszo do miasteczka, w miejsce, gdzie autokary miały nas zawieźć na start. Nasz dystans nie rozpoczynał się w Cortinie, tylko w oddalonym o około 40 kilometrów Val Marzon Auronzo di Cadore.


Meta. To tu dzień później będziemy wbiegać.

Wszystkie moje rzeczy na bieg. Część do założenia, część do plecaka. W worku rzeczy do przebrania na mecie.

Nie miałam super bojowego nastawienia. Mój organizm dzień wcześniej postanowił przypomnieć, że jestem kobietą. Czułam się średnio, bolał mnie brzuch, a moją głowę zaprzątała logistyka wc-towa w trakcie biegu. Myślałam, że może na miejscu startu śmignę jeszcze do jakiegoś tojtojka, ale okazało się, że ustawiono je całe dwa. Na ponad 900 uczestników ;) 




VAL MARZON 995 m n.p.m.- CIMABANCHE 1532 m n.p.m. 
0-26 km  1755 m+

O 7 rano ruszyliśmy. Znaczy, my kilka minut później, bo asekuracyjnie ustawiliśmy się mocno z tyłu. Aż za mocno, jak się całkiem niedługo okazało. 

Orgowie wpadli na dość dobry pomysł rozciągnięcia stawki już od samego początku: ustawili na starcie płotek z dość niewielkim przejściem. Biegacze ciurkali takim wąskim strumyczkiem. Niestety nie do końca to wystarczyło, przynajmniej w tej części, gdzie my się znaleźliśmy.

Początkowo biegliśmy w miarę szeroką drogą, ale, gdy nasza trasa skręciła na szlak, przestało być komfortowo. Część ludzi podchodziła przeraźliwie wolno. Szlak natomiast był tak wąski, że ciężko było kogokolwiek wyprzedzić. Czasem ludzie byli na tyle mili, że ustępowali drogi tym szybszym. Czasem udało się wykorzystać jakiś szerszy fragmencik, żeby przeskoczyć do przodu, ale generalnie podchodziliśmy zdecydowanie w tempie poniżej naszych możliwości. Ba, w którymś momencie cały ten sznureczek stanął. Myślałam, że może z przodu jest strumień - ale to było tylko przewężenie i dwa kroki po bardziej technicznym terenie.


A tu wszystko stanęło

Mocno zdobywaliśmy wysokość. W zegarku ustawiłam sobie tarczę tak, żeby pokazywało mi przewyższenia (dzięki, Piotrek za ten patent!) Dzięki temu przez cały bieg wiedziałam mniej więcej ile jeszcze przed nami wdrapywania się pod górę i kiedy zaczną się zbiegi. Szerzej i bardziej płasko zrobiło się w okolicach Tre Cime. To był bardzo ładny (zresztą tam wszędzie było ładnie) fragment trasy. Piękna pogoda uwypuklała malowniczość mijanych szczytów. Tu także zaczaili się oficjalni fotografowie. Chcąc mieć ładne zdjęcie, spojrzałam w stronę obiektywu i w tym momencie lewa stopa wygięła mi się na jakimś kamieniu tak, że mąż biegnący za mną aż krzyknął. Przez chwilę myślałam, że właśnie tu, na dwudziestym kilometrze, zakończę swoją przygodę z Lavaredo. Na szczęście po chwili ból zaczął mijać, a ja przestałam kuleć. To nie był pierwszy raz, gdy na nierówności stopa poleciała mi w bok. Miałam na sobie buty, w których już biegłam ultra - ale chorwacka Istria była zdecydowanie łatwiejsza. Tu, w trudnym, technicznym terenie, moje buty, nie z normalnymi sznurówkami, tylko zaciskami - stoperami, zupełnie się nie sprawdzały. Buty po prostu za słabo trzymały mi stopy. Musiałam bardzo uważać, skupiać się, gdzie stawiam nogi. A to wpływało na tempo jakim się poruszaliśmy.





Tre Cime

I to też Tre Cime

Tuż za Cimami z ulgą powitałam zbieg. Na nim sporo ludzi wyprzedziliśmy, bo - i to też norma - ludzie nie umieją zbiegać. Zbieg był bardzo długi. Nie wiem czy w dół nie biegliśmy z dobre 10 kilometrów.

Dobiegliśmy do jeziorka Lago di Landro. Ze zdziwieniem rozpoznałam je. Kilka dni wcześniej, w drodze do Cortiny, zatrzymaliśmy się tu na chwilę autem. Potem zaczęło się coś, co moi znajomi, którzy biegli tu kilka lat wcześniej, ochrzcili mianem drogi Mirka. 

Nazwa "droga Mirka" znana jest osobom, które brały udział w Biegu Rzeźnika, gdy ten jeszcze prowadził pierwotną trasą, przez bieszczadzkie połoniny. Droga Mirka, to fragment, który odbijał od Głównego Szlaku Beskidzkiego. Szutrowa droga, płaska, na której można było stracić sporo czasu, gdy człowiek nie wziął w karb swojego zmęczenia i zamiast biec, czy przynajmniej podbiegać, przechodził do marszu.

My właśnie maszerowaliśmy taką włoską "drogą Mirka": szutrówką, raczej płaską lub z niewielkim nachyleniem, na której masowo mijali nas rowerzyści. Można tu było rzeczywiście truchtać, ale z tego co pamiętam my raczej maszerowaliśmy. Co prawda na tyle żwawo, że zdarzało nam się wyprzedać osoby, które biegły. Ale po tym bardzo długim zbiegu, nie byłam w stanie zmusić się do dłuższego truchtania.


Szutrówka. Włoski odpowiednik bieszczadzkiej "drogi Mirka". Długa, monotonna, z masą rowerzystów.


W Cimabanche wbiegliśmy na pierwszy punkt kontrolny. Wreszcie! Dwadzieścia sześć kilometrów to spora odległość między punktami. Wypstrykałam się z wody z moich dwóch bidonów, ale przede wszystkim bardzo, bardzo pilnie potrzebowałam toalety. Tojtoje nie zapewniały jakiś komfortowych warunków na oporządzenie się, ale co było robić. 


CIMABANCHE 1532 m n.p.m - MALGA RA STUA 1705 m n.p.m. 
26 km-35,6 km  2288 m+

Po oporządzeniu się, uzupełnieniu napojów, sprawdzeniu co oferuje punkt do jedzenia (najważniejsze dla mnie, że oferował colę i pomarańcze - mój święty graal na każdym biegu), ruszyliśmy dalej.

Na tablicy informacyjnej, które były na każdym punkcie przeczytałam, że do następnego punktu mamy niecałe 10 kilometrów. Metrów w górę też nie było za dużo, bo trochę ponad 500. Przyznaję się, że nie pamiętam za dużo z tego etapu. W głowie utkwił mi głównie przeuroczy fragment łąkami, czy też halami, na których chodziły zupełnie luzem konie.


Jak tu było cudownie!

Na kolejnym punkcie oczywiście, pognałam w poszukiwaniu toalety. Moje "komplikacje" spowodowały, że na każdym punkcie spędzaliśmy o wiele więcej czasu niż w standardowej sytuacji. Czy ma to znaczenie? Ma. Załóżmy, że na trasie jest 5 punktów odżywczych i na każdym spędzimy 10 minut. Razem kumuluje się to w prawie godzinę. Godzinę dłużej na trasie. Godzinę, która pod koniec może być granicą, czy jakiś trudny fragment będziesz pokonywał w dzień, czy w świetle czołówki. Czy na metę przybiegniesz jeszcze za dnia, czy już w nocy. A my na punktach spędzaliśmy więcej niż 10 minut. Głównie przez konieczność szukania kibelków właśnie. A te nie zawsze były blisko. Czasem po wbiegnięciu na punkt i po zdjęciu plecaka, musiałam się cofnąć. Albo, tak jak tu - wyjść z punktu i podejść kawałek drogą do schroniska leżącego powyżej. I jeszcze odczekać swoje w kolejce. Szczęśliwie doczekałam się komfortowej toalety z umywalką, co powitałam z wielką radością :)


MALGA RA STUA 1705 m n.p.m.- COL GALLINA 2044 m n.p.m 
35,6 km-56,1km 3571 m+

Do kolejnego punktu mieliśmy ponad 20 kilometrów. Pamiętam, że pomyślałam sobie, jak do cholery poprowadzili trasę, że są tak duże odległości między punktami! 

No to szybko się dowiedzieliśmy. Hasłem przewodnim tego odcinka było coś, co w duchu nazwałam Doliną Śmierci. Długi, ciągnący się jak flaki z olejem fragment dnem doliny, śladem wyschniętego potoku, po kamieniach, w pełnym słońcu. Miałam skojarzenia z TransGrancanarią. Tam mieliśmy podobny, 10 kilometrowy fragment. Tylko wtedy to była końcówka trasy i robiliśmy ją w nocy. Pamiętam, że strasznie w duchu psioczyłam i myślałam, że w dzień byłoby łatwiej. No to teraz miałam bardzo podobny teren, w dzień, w słońcu i łatwiej wcale nie było.


Słońce bardzo mocno dawało się we znaki


"Dolina Śmierci"


Teoretycznie było bardzo dużo miejsca, żeby pobiec, wyprzedzić kogoś. Praktycznie każdy trzymał się wydeptanej ścieżki wśród kamieni, starając się jak najmniej tracić sił w pełnym słońcu. 

Już od jakiegoś czasu zaczęliśmy bardzo cenić wszystkie mijane źródła wody. Czasem to były źródełka, czasem przekraczaliśmy strumienie. Piliśmy, polewaliśmy się wodą, moczyliśmy czapki. Wszystko, żeby tylko się schłodzić.

A gdy marsz doliną wyssał już z nas większość sił, zaczęło się podejście na Forcella Col dei Bos. Wszyscy ruszali się jak muchy w smole. Patrzyłam na zegarek i odliczałam metry tego podejścia. Niech już zacznie się zbieg do Galliny. Kojarzyłam ten punkt, bo kilka dni temu ruszaliśmy stamtąd na wycieczkę w kierunku Cinqe Torri z dzieciakami. 

Zaczęliśmy zbiegać, choć ze wskazań zegarka jakoś brakowało mi metrów podejścia. Ale w dole już majaczyła przełęcz, na której czekali wolontariusze z wodą i jedzeniem. To tylko elektronika. Może zegarek trochę przekłamał? Zbieg był długi, zakosami, z pięknymi widokami dookoła. Byliśmy mocno umordowani słońcem, podejściem i wcześniejszym marszem. Wymarzona przełęcz była coraz bliżej nas, gdy WTEM odnalazły się brakujące metry podejścia...

Tu jeszcze myślałam, że będzie cały czas w dół

Nasza trasa, mając już naprawdę przełęcz na wyciągnięcie ręki, zaczęła iść pod górę. Nie chcecie wiedzieć co wtedy mełłam pod nosem i z jakim entuzjazmem powitaliśmy podejścia. Wcześniej tłumaczyłam sobie w duchu "dobrze, niech idzie stromo w górę. Im więcej teraz będzie przewyższeń, tym mniej zostanie na koniec". Teraz wymęczona całym tym odcinkiem, miałam dość.

Po lewej, w dole widać Col Gallina


COL GALLINA 2044 m n.p.m.- PASSO GIAU 2243 m n.p.m. 
56,1 km-63,7 km  4173 m+

Na Col Gallina dotarliśmy z lekka zniszczeni. Ja oczywiście wykonałam standardzik: toaleta, a potem zaczęliśmy testować co tam mają dobrego na punkcie. I ja, team pomarańcze& cola, skusiłam się na coś, co nagle okazało się ósmym cudem świata: kanapki w stylu bruschetta. Czyli pokrojona bagietka skropiona oliwą, z położonym pomidorem, którego obsługa na prośbę soliła. Mamusiu, jakie to było pyszne! Włosi - kocham Was!

Ruszyliśmy dalej. Teoretycznie ten fragment trasy już znaliśmy. Tak jak pisałam, kilka dni wcześniej szliśmy tędy z dzieciakami. Pomyślałam, że to nie będzie trudny kawałek, skoro pokonywała go - co prawda w dół - ośmiolatka. 

Więc chcę Wam powiedzieć, że gdy idzie się pod górę, mając w nogach ponad 60 kilometrów, to jest to jednak trudniejsze niż się człowiekowi wydaje.

Teoretycznie do kolejnego punktu mieliśmy tylko 8 kilometrów, ale szło się bardzo ciężko. Dobrze, że oczy koiły piękne widoki. Był już wieczór, słońce powoli zachodziło i pięknie oświetlało góry ciepłym światłem. Ślicznie to wyglądało, ale oznaczało też, że końcówkę trasy będziemy robić w nocy.

Gdy przed biegiem zastanawiałam się ile godzin może zająć nam przebiegnięcie 80 kilometrów, myślałam tak: " Bieg Rzeźnika, 80 km, zrobiłam w 12 godzin. Ale tu jest inny teren - dodajemy jedną godzinę. Tu jest więcej przewyższeń - dodajemy kolejną godzinę. Na Rzeźniku byłam 10 lat młodsza - kolejna godzina na plusie". Jednym słowem wyszło mi, że 15 godzin to jest takie minimum, jeśli wszystko będzie szło jak z płatka. A realnie oceniałam się na przynajmniej 16 godzin.

Przez chwilę dumaliśmy nad złamaniem tej szesnastki. Pierwsze 26 kilometrów, które przez tłok na trasie poszło nam wolniej, ten cel oddaliło. Moja niedyspozycja i więcej czasu na punktach dołożyło swoją cegiełkę. Słońce i wysoka temperatura w ciągu dnia dołożyła reszty. Teraz toczyliśmy walkę, żeby jak najwięcej kilometrów, które nam jeszcze zostały zrobić za dnia.

Byłam tak zmęczona, że choć Cinque Torri były pięknie oświetlone przez zachodzące słońce, nie miałam siły, żeby wyciągnąć telefon i zrobić zdjęcie. Po prostu szłam dalej, byle do przodu, byle wyżej, byle bliżej mety.

Wdrapaliśmy się na 2417 m n.p.m, gdzie przy schronisku Averau zrobiliśmy krótką przerwę. Obsługa serwowała wodę mineralną oraz ciepłą, owocową herbatę. Ta herbata była w tamtym momencie najcudowniejszym napojem jaki piłam. Była ciepła. I choć teoretycznie nie było mi zimno, herbata tak cudownie rozgrzała mnie w środku. Stamtąd zbiegliśmy na przełęcz Giau.

Ostatnie spojrzenie na Cinque Torri...


...i w dół, ku Passo Giau


PASSO GIAU 2243 m n.p.m.- RIFUGIO CRODA DA LAGO 2051 m n.p.m. 
 63,7 km-71,4 km  4490 m+

Dochodziła dziewiąta wieczór. Przed nami zostało ostatnie 16 kilometrów. Ile może nam zająć pokonanie 16 kilometrów?? Nam ponad trzy i pół godziny, jak się okazało.

Wyszliśmy z punktu i zaczęliśmy podchodzić na kolejną przełęcz, Forcella di Giau. 


Zostawiamy w dole Passo Giau

Na Forcella di Giau podeszliśmy jeszcze bez czołówek. Ale bez światła zaczęło być niekomfortowo. Słońce już skryło się za górami i szybko zapadał zmrok. Po włączeniu mojej czołówki, okazało się, że baterie były na wyczerpaniu. Miałam nowe na zmianę, ale nie chciało mi się drugi raz zatrzymywać. Postanowiłam iść ile się da w tym słabnącym światełku. W końcu dałam za wygraną. Zmieniłam baterie i ubraliśmy się - bo nagle zrobiło się chłodno.






Teoretycznie nie powinno być trudno. Nie było stromo. Ale trzeba było przyzwyczaić mózg do poruszania się w świetle czołówki. Dla mnie to była ciężka przeprawa. Ścieżyna była wybitnie nierówna. Czasem była piaszczysta i najeżona kamieniami, czasem przechodziła w jakieś rozpadliny i koleiny obrośnięte trawą, a czasem wszystko na raz. Bałam się, że w tak nierównym terenie, znów postawię źle stopę, tym bardziej skutecznie. Już nie wystarczał rzut oka, gdzie iść/pobiec dalej. Trzeba było podnieść głowę, omieść okolicę światłem czołówki i wypatrzeć kolejnego odblasku na taśmie wyznaczającej trasę. 

Na 67 kilometrze zaskoczyła nas lotna kontrola czasu, choć po chwili zastanowienia, była logiczna w tym miejscu. Z Passo Giau szła szosa prosto do Cortiny. Nie wiem czy kiedykolwiek którykolwiek z biegaczy usiłował oszukać system i ten fragment pokonać w jakimś zaprzyjaźnionym aucie, ale pomiar czasu na szlaku, na pewno bezlitośnie by obnażył ewentualną próbę oszustwa. 

W dzień ten fragment pokonalibyśmy dużo szybciej. Tu uważałam na każdy krok. Przed nami zaczęło się ostatnie większe podejście na Forcella Ambrizolla. I ruszyliśmy w dół ku ostatniemu punktowi kontrolnemu. 


RIFUGIO CRODA DA LAGO 2051 m n.p.m. - CORTINA D'AMPEZZO 1221 m n.p.m.
71,4 km-80 km  4634 m+

Bardzo jestem ciekawa, jakie widoki skryła przed nami noc. Co było widać z Forcella Ambrizola. Czy jeziorko przy schronisku, które zabłyszczało w świetle czołówek było tak samo turkusowe jak odwiedzone przez nas kilka dni temu Lago di Sorapiss?

Na tym punkcie były pustki. Obsługa zmęczona, z resztkami jedzenia. Uzupełniliśmy picie. Tibor nagle uparł się na zjedzenie zupy. I nagle zagaduje mnie, że może byśmy się sprężyli i spróbowali na metę dotrzeć do północy. Zerknęłam na zegarek. Dochodziła dwudziesta trzecia. Ok, to już naprawdę końcówka. Do mety zostało nam już tylko dziesięć kilometrów, może trochę mniej. Ale pokonać je w godzinę, w nocy, przez las, po nierównym terenie, cały czas ostro w dół? Powiedziałam mężowi, że to nierealne. Ok, gdybyśmy mieli dwie godziny zapasu- no, półtorej- podjęłabym wyzwanie. Ale godzina?

Ruszyliśmy. Trochę podbiegałam, trochę maszerowaliśmy. Na tyle dziarsko, że wyprzedzaliśmy osoby, które usiłowały biec. Zebrałam się na odwagę i zaczęłam poruszać się czymś co już nie było marszem, ale jeszcze nie biegiem. Ok, nie było źle. Musiałam maksymalnie się skupić, gdzie stawiać nogi. Musiałam się przyzwyczaić do tego, że światło czołówki rzucało dziwne cienie i całe podłoże widziałam w jakimś psychodelicznym 3D. Pokonanie ostatnich dziesięciu kilometrów w godzinę nie było realne. Ale może spróbować jednak, na sam koniec wyrwać co się da? Zebrałam się jeszcze bardziej na odwagę i zaczęłam poruszać się już ewidentnie biegiem. 

Teren był straszny. Wbiegliśmy już w las. Było ciemno jak nie wiem co. Gdy podnosiłam głowę, widziałam w totalnej czerni błyszczący gdzieś przede mną kolejny odblask od taśmy. Ścieżka była najeżona kamieniami i korzeniami. Miałam jednak wrażenie, że mimo wszystko łatwiej mi się ją pokonywało tym truchto- biegiem, niż gdybym tylko maszerowała. Zaczęliśmy wyprzedzać kolejnych ludzi. Nie było źle, tylko cały czas musiałam być maksymalnie skupiona.

Od czasu do czasu droga dawała nam odetchnąć trawersując zbocze, po którym biegliśmy. Od czasu do czasu widzieliśmy prześwitujące przez drzewa światła Cortiny. Były tak mocno w dole... Niestety, światła te w naszym odczuciu nic a nic się nie przybliżały. 

Małżonek w którymś momencie poprosił, żebym może nie przesadzała z tym zbieganiem i zwolniła. Za moment i bez tej prośby sama bym to zrobiła,. Trasa - co wydawało mi się niemożliwe - zrobiła się jeszcze bardziej stroma. Tak, niby wiedziałam, że ostatni fragment miał być cały czas w dół - ale żeby aż tak??

Czułam się zawieszona w czasoprzestrzeni. Żadnych punktów odniesienia. Noc, las, ciemność i totalna cisza. Cały czas mniej lub bardziej stromo. Światła miasta niezmiennie daleko pod nami, pomimo kolejnych pokonywanych kilometrów. Tylko czwórki w nogach coraz bardziej bolące, a stopy coraz bardziej poobijane przez korzenie i kamienie.

Wreszcie zaczęły się pojawiać pierwsze oznaki cywilizacji. Minęliśmy metalowy mostek. Pojawiła się jakaś tabliczka. W końcu wybiegliśmy z lasu na przedmieścia.

Wydawałoby się, że zbieg asfaltową szosą będzie dla nas ulgą i miła odmianą. Że popędzimy do mety niczym rącze konie. Nie mieliśmy już jednak siły biec. Ostatni zbieg do Cortiny zarżnął nas kompletnie. Już nie miało znaczenia, czy pojawimy się na tej mecie 10 minut wcześniej czy później. Resztki sił chcieliśmy zostawić na samo centrum miasteczka, przez które prowadziła ostatnia prosta do mety.

Wreszcie zobaczyliśmy upragnioną żółtą bramę. 

Dzień wcześniej, gdy odbieraliśmy pakiety startowe, na metę wpadali uczestnicy dystansu 50 km. Grała muzyka, konferansjer zapowiadał przez megafon kolejnych finiszerów. Teraz był środek nocy, po północy. Żadnej muzyki, żadnych zapowiedzi. Dostaliśmy głośny aplauz od kibiców/zawodników raczących się piwem w mijanym przez nas pubie. Jeszcze tylko rytmiczne uderzenia o bandy rąk nielicznych kibiców czekających na swoich bliskich i po 17 godzinach i 23 minutach przekroczyliśmy linię mety.

A potem standardzik. Finisz biegiem, z uśmiechem na ustach, bez bólu. A pięć minut później akademia dziwnych kroków i niemożność schylenia się po odstawione kijki. 

Piękny bieg. Trudny. Polecam.

Ps. Nawet nie mogę napisać "nigdy więcej ultra", bo za 10 dni czeka mnie kolejne, ha, ha.




piątek, 6 czerwca 2025

Rimi Riga Marathon

Rimi Riga Marathon

Relacja z Półmaratonu Warszawskiego już okrzepła, czas się wziąć za napisanie tego, co się działo w Rydze.

Podobnie jak przy półmaratonie, totalnie nie wiedziałam na co się nastawiać. Pamiętam końcówkę w Warszawie, gdy bez sił wbiegałam na metę i smętnie myślałam , że w Rydze to będzie dopiero półmetek...

Bałam się. Maraton to dystans, który nie bierze jeńców. Wielokrotnie czytałam relacje osób teoretycznie wyśmienicie przygotowanych, które królewski dystans poskładał. Żeby dobrze przebiec 42 kilometry i 195 metrów, trzeba naprawdę trafić z formą, odpowiednim tempem, piciem, odżywianiem, pogodą. A każde niedociągnięcie może się srogo zemścić.

Ponieważ z szybkich wyliczeń wyszło mi, że na Łotwie pobiegłam maraton po raz dziesiąty, zrobiłam mały przegląd tych, które już za mną.

1. 2013 Warszawa. Mój debiut. Bardzo miło go wspominam. Dobrze rozłożyłam siły. Drugą połowę przebiegłam nawet ciut szybciej niż pierwszą. Czas 3:50:43.

2. 2013 Amsterdam. To było czyste szaleństwo, bo pobiegłam tam dwa tygodnie po Warszawie! Teraz bym się na takie coś nie zdecydowała. Czas prawie identyczny jak warszawski: 3:50:21.

3. 2014 Praga. Maraton, z którego połowy nie pamiętam. Powodem była słynna maratońska ściana, którą sobie zafundowałam na własne życzenie. Miałam wtedy przerwę od biegania w najbardziej newralgicznym, z punktu widzenia treningowego, czasie. Podczas truchtania po lesie, wbiłam sobie w okolice ścięgna Achillesa patyk. Niestety, dwóch chirurgów sprawę zbagatelizowało i nie zauważyło, że jego fragment został w nodze. Dopiero trzeci lekarz ranę rozkroił, wyciągnął co trzeba i oczyścił. Efekt był taki, że na maraton pojechałam średnio przygotowana, ale ruszyłam jakbym była w życiowej formie. Na efekty nie trzeba było długo czekać, bo poskładało mnie już w okolicach 25 kilometra. Czas: 3:56:39

4. 2014 Budapeszt. Piękna pogoda i walka z upałem. Chyba nikt się nie spodziewał, że w październiku termometry będą wskazywać 28 stopni. Czas: 3:54:14

5. 2015 Paryż. Nie pamiętam co się działo treningowo, ale tu zaliczyłam spory przeskok, jeśli chodzi o czas na mecie. Chyba wtedy przygotowywałam się do Biegu Rzeźnika - może to zaowocowało? Pierwszy raz brałam udział w tak wielkiej imprezie, ponad 50 tysięcy ludzi. Czas: 3:37:53

6. 2015 Berlin. To było naprawdę COŚ. Jeden z sześciu majors marathons - czyli najbardziej prestiżowych maratonów na świecie. Meta usytuowana tuż za Bramą Brandenburską, przez którą się przebiegało. Ciary! Czas też niczego sobie: 3:32:11. To chyba po tym maratonie zaczęłam nieśmiało dopuszczać do siebie myśl, że złamanie 3:30 jest w moim zasięgu.

7. 2017 Frankfurt. Po przerwie spowodowanej ciążą i urodzeniem Matyldy, wróciłam na maratońskie ścieżki. Start z przygodami, bo zapomniałam chipa (nie był zintegrowany z numerem startowym, tylko trzeba było go przypiąć do buta). Bieg po ten cholerny chip, z jednoczesnym panicznym dzwonieniem do męża i sprint z powrotem, pamiętam do tej pory. Szczególnie to dziwne uczucie, gdy dobiegasz, szukasz bramki, przez którą możesz z powrotem ustawić się w strefie i widzisz biegnący już maraton :). Udało się. Nie wiem jakim cudem, po ciąży, mając na pokładzie roczne dziecko, nabiegałam 3:35:14

8. 2018 Kopenhaga. Tu po raz pierwszy, świadomie podjęłam rękawicę i spróbowałam łamać 3:30. Pogoda, niestety, nie sprzyjała życiówkom. Było bardzo gorąco, nie wystarczyło mi sił na końcówce. Niewiele zabrakło: 3:30:26

9. 2018 Warszawa. Powrót na własne podwórko. Bieg w którym zgrało się wszystko. Po prostu to był dla mnie dzień konia. Zero ścian, kryzysów, cały czas równe tempo. Złamane 3:30 ze sporym zapasem: 3:21:44. To był mój ostatni maraton.

Potem wciągnęliśmy się z mężem w skoki spadochronowe i bieganie zaczęło siadać. Gwoździem do trumny była pandemia, po której wszystko się rozlazło. Teraz próbuję, próbujemy, znów wrócić do bardziej ambitnego biegania, czy też raczej, biegania z celami na horyzoncie.

Niby miałam maraton pobiec już po raz dziesiąty, ale po takiej przerwie wiedziałam, że trzeba ten bieg potraktować jakby był debiutem - co wcale nie było łatwe. 

***

Do stolicy Łotwy przyjechaliśmy w piątek wieczorem, z częścią rodziny. Towarzyszyła nam moja teściowa oraz dzieci nr 2, 3 i 4. Najstarszy, jako pełnoletni młodzieniec, został w domu na gospodarstwie. Sobotę spędziliśmy na zwiedzaniu miasta i odebraniu pakietów startowych. Miałam na ten dzień zaplanowane 4 km truchtu przedstartowego. Czy zamiast tego, zrobiliśmy zwiedzając, 15 kilometrowy spacer? Być może :P





Napawaliśmy się również słońcem - bo to, według wszelkich prognoz pogody, już za chwilę miało być tylko wspomnieniem. Nad tą częścią Europy przewalał się niż, przynosząc, niestety, już w sobotę wieczorem opady deszczu. Wszystko wskazywało na to, że i w dniu naszego biegu, praktycznie przez cały dzień będzie padać. 

Mój mąż wertował wszelkie mapki pogodowe, szukając jakiś pozytywnych wieści i jedyną pocieszającą konkluzją było to, że w trakcie maratonu ten deszcz miał być ciutkę mniejszy. Po godzinie 11 miało rozpadać się na dobre.
To była bardzo dobra godzina na deadline. Start był o siódmej rano, o jedenastej mijały akurat cztery godziny. Dla mnie to była absolutna granica przyzwoitości. W jakim czasie dobiegnę, jakim tempem- nie wiedziałam. Ale na pewno miał to być czas poniżej 4 godzin.

Niedzielna pobudka była wcześnie rano. Dla nas bardzo rano, bo na Łotwie jest jedna godzina różnicy. W okolice startu podjechaliśmy tramwajem, smętnie wpatrując się w zalane deszczem ulice. Bo, oczywiście padało.
Podreptaliśmy do namiotów, gdzie można było zostawić depozyt i odwlekaliśmy jak mogliśmy chwilę, w której trzeba było rozebrać się z wierzchnich ciuchów. Skuleni pod jednym z kawiarnianych parasoli, obserwowaliśmy z zaciekawieniem innych biegaczy.
Były osoby, tak jak my, czekające do ostatniej chwili na zdjęcie ciuchów. Byli biegacze, którzy tego dnia postawili na długi rękaw i zakryte nogi. Byli wreszcie i tacy, którzy w pompce mieli temperaturę i deszcz: krótkie spodenki, koszulki bez rękawków, od razu zwarci i gotowi. Ja prezentowałam formę pośrednią: od dołu na krótko, w spódniczce biegowej, od góry długi rękaw - bo jednak deszcz wychładza, a dodatkowo sam dzień miał być dość chłodny.

Wreszcie ruszyliśmy na start.
Maraton w Rydze nie jest największą imprezą świata. Daleko jej do takiego Berlina, czy Paryża, gdzie startuje kilkadziesiąt tysięcy osób. Tu na liście startowej było trzy tysiące biegaczy z kawałkiem. Widziałam pacemakareów prowadzących na konkretne czasy - ale w interesującym nas zakresie byli tylko na 3:45, a potem na 4 godziny. Te trzy tysiące osób tak się skompresowało przed startem, że nagle i nieoczekiwanie znalazłam się za "zającami" prowadzącymi na 4 godziny.
Nie spodobało mi się to - bo wokół prowadzących na takie kluczowe czasy, zawsze jest tłum biegaczy i na początku ciężko się biegnie. No i jednak zamierzałam pobiec ciutkę szybciej.

Ruszyliśmy i moje przewidywania się sprawdziły. Ciężko się biegło, więc starałam się od samego początku wyprzedzić ten tłumek wokół "zajęcy". Utrudniały to mocno warunki trasy. Padający cały czas deszcz spowodował, że każde najmniejsze zagłębienie w asfalcie, każda koleina, każda nierówność, była wypełniona wodą. 

Ludzie robili najróżniejsze wygibasy, żeby te kałuże omijać. Zmieniali nagle tor biegu, zmieniali tempo. W jednym miejscu, pod wiaduktem, wody zebrało się tyle, że ludzie po prostu stanęli. Biegło się fatalnie, bieg był szarpany. I pewnie dlatego starając się wydostać z tego największego kotła, zaczęłam biec za szybko. Znaczy - biegło mi się dobrze. Ale wiedziałam, czułam to, że tempo rzędu 5:15/km to nie jest moje maratońskie tempo. Zaczęłam zwalniać, ale za ten slalom, hamowanie, omijanie, a potem biegnięcie za szybko, zapłaciłam pod koniec. Pierwsze osiem kilometrów, zemściło się na ostatnich ośmiu :)

Pogoda była cały czas constans. Padał deszcz i było zimno. Długi rękaw był dla mnie zdecydowanie dobrym wyborem. Temperaturę dobitnie odczułam podczas wyciągania z kieszeni żelu, a potem próby otworzenia go. Zgrabiałe ręce odmawiały posłuszeństwa. 

Ludzie zdążyli się rozciągnąć i nie było nikogo koło mnie. Ze skrajności w skrajność: najpierw za dużo ludzi, teraz za mało. Zawsze dobrze schować się za kimś, czy biec koło osoby, która trzyma podobne tempo. A ja akurat biegłam w takie dziurze, samotnie. Nawet jak przez chwilę miałam towarzystwo, to okazywało się się, że tempo nie moje - albo byłam wyprzedzana, albo sama wyprzedzałam. Nie miałam jeszcze żadnego kryzysu, ale już czułam, że nogi nie niosą mnie lekko. Dopiero po 33. czy 34. kilometrze nasza trasa łączyła się z trasą półmaratońską i zrobiło się bardziej tłoczno - ale wtedy było mi już wszystko jedno.

Nie pamiętam, na którym dokładnie kilometrze mijaliśmy się z czołówką. To był taki fragment, na którym biegło się długo w jedną stronę, robiło kółko w parku koło Ogrodu Zoologicznego i wracało tą samą drogą. Po mapce widzę, że to musiało być coś koło 20. kilometra, a dla czołówki to był kilometr trzydziesty. Szkoda mi ich było. O ile jeszcze pierwsi panowie biegli w zwartej grupie, to pierwsze trzy kobiety biegły zupełnie same i widać było, że również nie jest im za dobrze w tych warunkach. 

Fragment przez park to były niby tylko 4 kilometry, a dłużyły mi się strasznie. Nie wiem o co chodziło - czy było zbyt monotonnie: długa, prosta asfaltowa ścieżka i drzewa, czy już powoli, powoli doganiała mnie karma. Brakowało mi już lekkości.

Przez moment, jedyny raz, zyskałam dwie towarzyszki i około dwóch kilometrów biegłyśmy obok siebie, ewidentnie jedna drugiej nadając tempo. Ale potem wbiegłyśmy z powrotem do miasta i nieformalny team się rozpadł. Jedną dziewczynę zgubiłam przy punkcie z wodą, druga chyba pobiegła szybciej. Ja z kolei zwolniłam, gdy moje nogi zaprotestowały przy przebieganiu przez torowisko, którego środek był wyłożony nierównym brukiem. 

Nie mogłam doczekać się 30. kilometra. Miałam wrażenie, że jak tam dobiegnę, to już wszystko będzie dobrze. Do mety zostanie przecież już tylko dwanaście kilometrów. A przecież dwanaście to niewiele, skoro dałam radę przebiec trzydzieści, nie?

No....nie. NIE.

Dla mnie maraton zaczął się właśnie gdzieś koło trzydziestego kilometra. Czyli klasyka maratońska. Zaczęłam zwalniać coraz mocniej. I niespecjalnie z tym walczyłam. Znaczy, trochę protestowałam w duchu, widząc jak moje średnie tempo z kolejnych kilometrów idzie w górę. Ale w miarę narastania zmęczenia, moja tolerancja co do tego tempa rosła.
Żeby pomóc swojej głowie, weszłam w etap dzielenia pozostałego dystansu na kawałki. Trzydzieści dwa. Jeszcze tylko dziesięć. Trzy kilometry do trzydziestu pięciu. Trzydzieści pięć. Jeszcze dwa i do mety będzie tylko pięć. Trzydzieści siedem... Jeszcze trzy kilometry i już tylko zostanie dwa...

Na czterdziestym kilometrze wbiegliśmy (po raz drugi, zresztą) na Plac Wolności, z charakterystycznym Pomnikiem Wolności. 

Przy tym miejscu zatrzymam się na chwilę, bo to co Łotysze zrobili, to było mistrzostwo świata. Wzdłuż całego placu były ustawione podwyższenia, a na nich stali ludzie w strojach ludowych. Część tylko stała, machała do biegaczy. Ale były tam również chóry, który śpiewały na żywo, z nagłośnieniem. Pierwszy raz biegliśmy przez ten plac na 17 kilometrze, drugi, właśnie na samym końcu. 

Generalnie i w jedną i drugą stronę, miałam łzy w oczach ze wzruszenia i ciary przechodzące po plecach. Pierwszy raz mi się zdarzyło, że wyciągnęłam z kieszeni telefon i próbowałam nagrać to co widzę i słyszę - bo robiło to piorunujące wrażenie. Byłam tak zmęczona, że nie pamiętam za bardzo ostatnich siedmiu kilometrów - ale ten fragment przez Plac - tak. 


Rimi Riga Marathon

Rimi Riga Marathon

Rimi Riga Marathon

A to już z mojego telefonu


Z wielką ulgą powitałam ostatnią prostą i z jeszcze większą ulgą minęłam bramę mety. Czas 3:52:18. Odebrałam medal, zaczęłam ze zmęczenia kasłać. Uspokoiłam miłą panią z obsługi, że nic mi nie jest. Zlokalizowałam małżonka, który przybiegł trzy minuty przede mną. Z krótkiej wymiany zdań wyszło, że drugiej części maratonu również nie wspomina miło. 

Chwila bez deszczu na końcówce biegu i tuż za metą, szybciutko się skończyła. W kolejce po nasze depozyty znów staliśmy moknąc. 



Podsumowanie?

Nigdy nie biegłam maratonu w takich warunkach. Dwa razy na maratonach walczyłam z upałem. W Pradze, z tego co pamiętam (a pamiętam niewiele) padał jakiś przelotny deszcz, ale żeby opad towarzyszył przez prawie cały dystans - to dla mnie nowość. 

Za szybko zaczęłam, za późno zaczęłam zwalniać. Nie miałam takiej typowej ściany, nie musiałam przechodzić do marszu (choć taki jeden wiadukt pod koniec mocno dał popalić i mocno kusiło). Ale mocno zwolniłam. Z pierwszych pięciu kilometrów mam średnie tempo 5:19 min/km, z ostatnich pięciu 5:49 min/km.
Mogłam zabrać więcej rzeczy do jedzenia (miałam ze sobą jeden żel i cztery galaretki z kofeiną). Więcej błędów nie pamiętam :)


Co teraz? Teraz szykujemy się w Dolomity. Lavaredo czeka.







 







wtorek, 20 maja 2025

116 123. Półmaraton Warszawski

116 123. Półmaraton Warszawski

116 123 to dość nietypowy numer Półmaratonu Warszawskiego (tak naprawdę w tym roku odbyła się 19. edycja tego biegu). Skąd się wziął? To numer telefonu zaufania dla osób dorosłych w kryzysie emocjonalnym. W ten sposób organizatorzy chcieli zwrócić uwagę na jeden z problemów współczesnego świata, pomóc w zwiększeniu świadomości społecznej i zachęcić do szukania pomocy, gdy jest ona potrzebna.
Dzisiejszy świat przerasta nie tylko dorosłych, ale też dzieci. Moja rodzina odczuła to na własnej skórze. Jedno z moich dzieci ma za sobą walkę z tym podstępnym dziadem. Dlatego wybrałam ścieżkę charytatywną zapisu na półmaraton, a mój wybór padł na fundację "Twarze Depresji". 
Dzięki wsparciu osób, które mnie obserwują, udało mi się zebrać 740 zł - za co wszystkim bardzo dziękuję!


To nie był mój pierwszy Półmaraton Warszawski. Zadebiutowałam w nim (i w ogóle na dystansie półmaratońskim) w 2013 roku, w 8. edycji. To był bardzo mroźny marzec: na ulicach leżał śnieg, a temperatura spadła do -8 stopni. Udało mi się wtedy pobiec poniżej 2 godzin (1:58:48).
W Warszawie startowałam jeszcze w roku 2015, 2017 i 2019. Na tym ostatnim wybiegałam moją (dalej) aktualną półmaratońską życiówkę, 1:36:51.

W 2020 roku ostatni raz pobiegłam jakikolwiek półmaraton - i  był on postawiony na głowie. To były już czasy covidu, biegi odwoływano, albo przechodzono na ich wirtualne wersje. I w takim właśnie wirtualnym Półmaratonie Gdynia pobiegłam. Po Lesie Bemowskim, żeby nie musieć robić tego w maseczce na twarzy. Potem przestałam właściwie startować biegach ulicznych. Dwa razy zdarzyło mi się w zeszłym roku - w Biegu Chomiczówki i Biegu Niepodległości. Ale to były spontany, bez żadnych celowych przygotowań i treningów.

Jakoś w listopadzie 2024 r. doszliśmy z mężem do wniosku, że nie samymi skokami spadochronowymi człowiek żyje. Że trochę brakuje nam rytmu treningowego. Że snucie się po lesie, bez żadnego celu na horyzoncie zaczyna być nudne. Odnowiliśmy więc współpracę z naszym trenerem, Piotrem Tartanusem i pozapisywaliśmy się na parę imprez biegowych (chyba kolejność była odwrotna ;) )

Naszymi startami numer jeden są dwa biegi alpejskie: Lavaredo na dystansie 80 km i KAT by UTMB na podobnym dystansie. Ale po drodze w nasz dzienniczek biegowy wpadły dwa biegi uliczne, a jako pierwszy, właśnie Półmaraton Warszawski.

I po tym przydługim wstępie, przechodzę do samego biegu. 

Po pierwsze, oczywiście nie wiedziałam jakim tempem mam to biec. Taki powrót na dystanse, z którymi człowiek już kiedyś się mierzył i to z zadowalającymi rezultatami, jest trudny. Bo niby człowiek wie, że forma nie ta sama co kilka lat temu, ale serce pamięta i podpuszcza. 

Ja na starcie ustawiłam się kawałek za balonami prowadzącymi na czas 1:45, nie do końca wierząc, że uda mi się w z takim czasem dobiec do mety. No, ale może jednak...?
Niepokoiła mnie pogoda. Prognozy mówiły, że ma być pochmurnie - ale coś się przesunęło  i nad głową miałam błękitne niebo i słońce. Już wtedy żałowałam, że nie wzięłam z domu czapki z daszkiem. A nie wzięłam, bo miały być chmury...

Początek - jak to w tłumie - raczej wolny. Potem się rozpędziłam. I to tak, że dogoniłam zające, za którymi stałam, a potem zaczęłam biec leciutko przed nimi. Niby rozum coś tam podszeptywał czy jestem pewna, czy to aby nie za szybko, ale serce mi gadało, że skoro biegnie mi się dobrze, to po co się ograniczać.

Bo biegło mi się dobrze, choć już zaczęłam leciutko odczuwać to słońce i temperaturę. Było bardzo ciepło. Brakowało mi mojej czapki. Włosy z jednej strony zaczęły rozplątywać się z warkocza i przeszkadzać. Czułam też, że wieje, ale dopóki człowiek biegł ulicami, wśród budynków, to jakoś to szło. 
Powoli, powoli doganiała mnie karma. Nogi przestały być tak lekkie. Odcinki z górki przestały mieć jakiekolwiek znaczenie, bo biegło mi się tak samo ciężko. 

A potem, na 12 kilometrze, wybiegliśmy na Wybrzeże Gdyńskie. I to był gwóźdź do trumny wielu biegaczy, nie tylko mnie.
Niby mogło być łatwiej - bo długa, czterokilometrowa prosta. Żadnych zwężeń, zakrętów, krawężników. Ale również żadnej osłony przed wiatrem i słońcem. Walczyłam dzielnie do 15 kilometra, a potem zaczęło się umieranie. O tempie poniżej 5 minut na kilometr mogłam zapomnieć. Minęły mnie najpierw pierwsze zające na 1:45 (to nie był miły widok. A przez tą długą prostą bardzo dokładnie widziałam jak coraz bardziej mi odjeżdżają). Mój mózg zaczął desperować. Miałam wrażenie, że za moment dogonią mnie kolejni prowadzący, na 1:50, a może i kolejni?
Podbieg koło Cytadeli na Most Gdański i bieg przez most (wiatr!)to były tortury. To był kilometr 15. i 16. To były dwa najwolniejsze kilometry w moim wykonaniu. Zastanawiałam się co mi wpadło do łba zapisywać się jeszcze na maraton, nie mówiąc już o tych dwóch ultra. Chyba wtedy minęli mnie drudzy pacemakerzy na 1:45 - i to mnie pozytywnie orzeźwiło. Zapomniałam, że były dwie grupy prowadzące na ten czas. Pewnie każda obrała inną taktykę - jedna leciała równym tempem, druga negative splitem. Skoro dopiero teraz uciekał mi ostatecznie sprzed nosa wynik na 1:45, to nie jest tak tragicznie. Oczywiście na moje zmęczenie to nie wpłynęło, ale na głowę tak. Przestałam tak w duchu desperować :)


W serwisie RunPixie, z którego można było pobrać swoje zdjęcia z biegu, mam 114 zdjęć. Z tego nadających się do pokazania ze dwa :))). Oto jedno z nich, z Wybrzeża Gdyńskiego właśnie.
Włos rozwiany, uśmiechu brak. Walczę ;)




Zmęczona byłam strasznie. Nogi miałam na granicy skurczy. Musiałam mocno się pilnować jak stawiam stopy. Musiałam uważać na biegaczy przede mną - bo każde moje przyhamowanie, gdy ktoś wbiegł na mój tor biegu, powodowało ból łydek. 
Pierwszy raz byłam tak wypluta z sił, że nie miałam z czego wykrzesać finiszu. Bardzo chciałam - ale miałam wrażenie, jakby do moich nóg ktoś przywiązał dwa młyńskie koła. Gdy teraz patrzę w dane z zegarka i czujnika, wcale się nie dziwię. Na metę wbiegłam będąc bardzo blisko mojego hr max - więc niby z czego miałam przyspieszać?
Metę przekroczyłam z czasem 1:47: 33.






Wnioski? 
Z czasu jestem zadowolona. Bardzo chciałam na mecie zobaczyć 1:4x:xx. To był mój pierwszy uliczny półmaraton od 6 lat (tego wirtualnego covidowego nie liczę - bo samotne bieganie po lesie, to jednak nie to). To nie był start A i cel na ten sezon. Przygotowuję się do górskiego, długiego ultra, więc w moich treningach nacisk idzie na budowanie wytrzymałości, nie szybkości. Wolałabym oczywiście mniej zdechnąć na końcówce. Na pewno zaczęłam za szybko, ale pogoda swoje też dołożyła. 

Chmury owszem, w końcu przyszły. Jak dotarliśmy do domu:))




Po lewej przed starem: zwarta i gotowa.
Po prawej po dobiegnięciu: włosy wybrały wolność, zmęczenie wypisane na twarzy.

czwartek, 3 kwietnia 2025

Krajna AR - come back

Krajna AR - come back

Światełko czołówki oświetlało drogę przed rowerem. Jechałam z lekka zmarznięta i bardzo zmęczona, to była sama końcówka. Do mety w Kujankach został nam kilometr. Z prawej strony niebo jeszcze mamiło resztkami kolorów zachodzącego słońca, ale dzień miał się ku końcowi.

W zapadającym zmroku, zobaczyłam pędzące przez pole stado... no właśnie, nie wiedziałam czego. Było już za ciemno, żeby ocenić wielkość zwierząt czy odległość od nas, ale było ich dużo, bardzo dużo. Przez chwilę widziałam je pędzące przez pole, zanim błyskawicznie zniknęły w lesie z naszej prawej strony. 

- Tibor, widziałeś? Co to było? Dziki?

Pedałowałam dalej. Drzewa z prawej strony ożyły. Do naszych uszu dobiegał odgłos łamanych gałęzi i hałas uschniętych liści poruszanych kończynami pędzącego stada. 

W ułamku sekundy zrozumiałam, że pytaniem nie jest czy, ale w którym miejscu zwierzęta za moment przetną szosę. Fragment lasu do którego wbiegły był mały. Po drugiej stronie drogi zaczynały się duże tereny leśne, do którego stado chciało się dostać.

Zwolniliśmy oboje. A co jeśli wypadną prosto na nas? Czy staniemy się bohaterami nagłówków w gazetach "Dwójka rowerzystów stratowana kilometr od mety rajdu przygodowego"?

Wiecie, wierzę, że wszystko dzieje się po coś. Cały ten dzień, wszystkie nasze decyzje, wszystkie błędy, kryzysy, wszystko co działo się z nami podczas kilkunastu godzin rajdu, prowadziło nas do tego miejsca i tego punktu w czasoprzestrzeni.

Z otwartymi ustami, stojąc na środku puściutkiej szosy, obserwowaliśmy w odległości może dziesięciu metrów, stado piętnastu czy dwudziestu jeleni, które z gracją przeskakują przez drogę i znikają
w ciemnym lesie.

***

Rajd przygodowy... Ostatni raz braliśmy w nim z mężem udział 7 lat temu. Tyle czasu minęło również od naszego pierwszego spotkania z Krajną. Nie rywalizowaliśmy wtedy na pełen gwizdek - bo szykowaliśmy się do innego, dłuższego rajdu - ale z okolic Złotowa mam masę miłych wspomnień.

Gdy w social mediach zobaczyliśmy informację, że po paru latach przerwy Krajna AR wraca z dziesiątą, jubileuszową edycją, nie trzeba było nas długo namawiać. Team No risk - No fun znów szykował się do akcji!

Schemat rajdu przedstawiał się następująco: najpierw bieg po lasach w okolicach Kujanek, (około 12 kilometrów), potem zadanie specjalne (rzut rzutką ratowniczą), następnie przesiadka na kajaki, 10 kilometrów machania wiosłami i szukania punktów na obu brzegach jeziora. Po kajakach króciutki truchcik do strefy zmian, gdzie zespoły przesiadały się na rower. Po mniej więcej 20 kilometrach kręcenia czekała kolejna strefa zmian i kolejny bieg na orientację (7,5 km), zakończony zadaniem specjalnym (disc golf). I ostatni etap, znów rowerowy, około 35 kilometrowy. 


Schemat naszej trasy, AR 80


Oczywiście liczba kilometrów była umowna, Licznik na koniec pokaże zakładane 80-90 kilometrów, o ile nic nie spieprzyło się w nawigacji i wybrało najbardziej optymalną trasę. A praktyka często pokazuje, że może być różnie ;)


Do Kujanek niedaleko Złotowa, gdzie znajdowało się biuro zawodów i meta rajdu, przyjechaliśmy w piątek w nocy. Nie mieliśmy noclegu, spaliśmy w aucie, próbując nie zrzucić sobie na głowy rowerów. Raniutko odebraliśmy pakiety startowe i zaczęliśmy szykować się: wrzucać rzeczy do pudeł, które będą nam potrzebne w strefach zmian, pakować  plecaki, przypinać numery startowe, napełniać bukłaki piciem.... 

No, właśnie... I wtedy właśnie odkryłam, że mój bukłak przecieka. Nie miałam żadnych bidonów.  Zostaliśmy z jednym 2 litrowym bukłakiem, który miał Tibor i kartonem soku, który załadowaliśmy
na drugi przepak.

Równo o 8.30 ruszyliśmy wraz z innymi zespołami na pierwszy etap, biegowy. 12 kilometrów, dziewięć punktów do znalezienia. Cały czas biegliśmy. Dziękuję ci, Falenico! To dzięki tej cholernej wydmie, podbiegałam teraz pod każdą górkę. 


Kiedyś już wspominałam, że mapy do BnO mają inne kolory niż standardowe.
Lasy, przez które można biec oznaczone są na biało, na żółto - pola uprawne, łąki, kolor zielony
to gęstość roślinności - im bardziej zielony, tym trudniej się przedrzeć przez taki teren.

Przy punkcie. To pomarańczowe na palcu to chip, który trzeba przytknąć do elektronicznej stacji
(tu w kolorze niebieskim) przy lampionie.


Chodzenie po bagnach wciąga :) Tiborowi wciągnęło buta - ale go odzyskał.


Etap kończył się nad brzegiem jeziora Borówno, gdzie mieliśmy przesiąść się na kajaki. Przedtem jednak czekało nas zadanie specjalne, rzucanie rzutką ratowniczą.

Trzeba było ją przerzucić nad rozciągniętymi dwoma linami. Niby nic trudnego. ale jednak diabeł tkwił w szczegółach. Dodatkowo trzeba było mieć trochę szczęścia, do której rzutki ustawiło się w kolejce. Jeśli zespół przed tobą miał dobrą rękę - można było szybciutko uporać się z zadaniem. Jeśli ludkowie przed tobą potrzebowali więcej czasu na zaliczenie zadania specjalnego, cóż - ty również czekałeś.

My trafiliśmy na opcję nr 2. Dodatkowo ja miałam początkowo problem z dorzuceniem rzutki. W końcu jednak mogliśmy rozpocząć etap kajakowy.

Przed startem miałam w planach, że na kajak założę rękawiczki. Nie pytajcie, czemu ostatecznie tego nie zrobiłam. 

Jezioro Borówno jest prześliczne! Otoczone lasami, dzikie, malownicze, z urozmaiconą linią brzegową - bardzo mnie zauroczyło. Nie mieliśmy jednak czasu na podziwianie widoków - trzeba było wiosłować i szukać kolejnych punktów. A to okazało się nie taką łatwą sprawą. Po pierwsze dość mocno wiało,
a dodatkowo co chwila przychodziły jeszcze małe szkwaliki. Trzeba było być czujnym, bo wiatr i fale przeszkadzały w płynięciu w ustalonym kierunku. Niezależnie od tego, sprzęt, który przypadł nam w udziale, był jakiś przekoszony i non stop kolor skręcał w lewo. To była najtrudniejsze dla nas na tym etapie. Były momenty, że oboje wiosłowaliśmy tylko z lewej strony, żeby zmusić kajak do płynięcia
w dobrą stronę - i była to i tak niemalże syzyfowa praca. 


Tak, przy takim lampionie trzeba było stanąć w kajaku, żeby dosięgnąć do stacji



Ha, ha - widać jaka jestem szczęśliwa :)

Po przepłynięciu około 9 kilometrów, zakończyliśmy kajaki.. Na brzeg wyszłam ubłocona, przemoczona (dwa razy wskakiwałam do wody - bo tak było szybciej dotrzeć na brzeg podbić punkt. Urokliwość brzegów, zatoczki, zwalone drzewa, oznaczało również utrudnione manewrowanie kajakiem).

Oraz bez skóry na wewnętrznej stronie kciuków... Trzeba było jednak założyć te rękawiczki...

Etap kajakowy kończył się w miejscu startu. Stamtąd musieliśmy potruchtać kilkaset metrów do strefy zmian i przesiąść się na rower.

Rower... Etapy rowerowe były dwa, przedzielone krótkim BnO. Na pierwszym etapie nie było najgorzej - nie byłam jeszcze mocno zmęczona, jechaliśmy głównie z wiatrem. Ten dawał się we znaki nie tylko na jeziorze. Zaczęłam zdawać sobie sprawę, że rower będzie najsłabszą częścią naszego,
czy raczej mojego występu. 



Po 15 kilometrach dojechaliśmy na obrzeża Złotowa, do Parku Zwierzyniec. Tam mogliśmy ciutkę odpocząć od pedałowania. Czekało nas szlajanie się po lesie i krzakach oraz kolejne zdanie specjalne, disc golf.

O ile pierwszy etap biegowy wciągnęłam nosem, to tu nagle i nieoczekiwanie moje nogi ogłosiły bunt. Miałam je jak z betonu. Owszem, truchtałam cały czas, ale szło mi o wiele wolniej niż bym chciała. Byłam z lekka sfrustrowana i zła na Tibora, który pruł do przodu, często nie patrząc się na mnie. Żadnych korzyści i tak z tego nie miał. Chip potwierdzający zameldowanie się na punkcie miałam ja.
Często zamiast trzymać się ścieżek, szybciej było pobiec na skróty. Mojemu samopoczuciu mentalnemu to nie pomagało. Podłoże było bardzo miękkie, pokryte grubą warstwą zeschłych liści i biegło się po tym kijowo. Cała energia z odbicia szła w te liście. Wkurzające.

Tibor w którymś momencie zaczął mówić, że źle wybrał kolejność zbierania punktów (była dowolna, ale ponieważ na zadanie specjalne można było przybiec dopiero po znalezieniu wszystkich, trzeba było ułożyć sobie trasę w przemyślany sposób). Nie byłam w stanie tego zweryfikować. Miałam mapę w ręku, ale nie miałam szansy na nią zerkać, bo, tak jak pisałam, mój mąż miał fazę zapierdzielu i jak tylko docierałam do lampionu, on pędził już dalej. Potem na szczęście trochę mu przeszło ;)


Jak się przyjrzycie, to widać moje urocze dziury na kciukach - pamiątka po etapie kajakowym.


Disc golf był bardzo wdzięcznym i sympatycznym zadaniem. Wiecie co to jest? Trzeba dorzucić frisbee w jak najmniejszej liczbie rzutów do takiego specjalnego kosza.

Potem już tylko truchcik z powrotem do rowerów i ostatni etap, podobno około 35 kilometrowy.

Taaa...

Przede wszystkim okazało się, że teraz jedziemy głównie pod wiatr. I to jaki! Najgorsze były porywy - bo te prawie zatrzymywały mnie w miejscu. Były momenty, gdzie do wiatru dokładało się nachylenie. Jechałam wtedy tak wolno, że Tibor po prostu pchał mnie. Upokarzające z lekka, ale znosiłam to z godnością :)

A potem podjęliśmy decyzję, której teraz, z perspektywy czasu zupełnie nie rozumiemy. 

Na jeden punkt można było dotrzeć krótszą drogą, ale najprawdopodobniej przez jakieś bagniste tereny, być może trzeba było szukać drogi przez cieki wodne. Albo wybrać wariant naokoło, ale szosą.

Wybraliśmy szosę. 

Być może miałoby to mniejsze znaczenie gdyby nie wiało, albo gdybyśmy jechali z wiatrem. Ale tak nie było. To była droga przez mękę. Moje totalne zaniedbanie treningów rowerowych właśnie się mściło. 

Doszedł jeszcze drugi aspekt - i musimy go sobie wbić w głowę. 

Budowniczy trasy zawsze ma jakąś wizję, zamysł. Ma koncepcję na najlepszy najazd na punkt. Wtedy znalezienie go jest łatwiejsze, bardziej intuicyjne. Gdy podjeżdża się z "dupy strony", łatwiej o pomyłki, już nie mówiąc o niepotrzebnym nadkładaniu kilometrów. Niby wiemy z innych startów w przeszłości, że tak to wygląda. Ale na zmęczeniu, w emocjach człowiek czasem podejmuje idiotyczne decyzje. Tak też było i teraz. Jadąc naokoło, zaczęliśmy ostatecznie szukać lampionu o jeden pagórek za daleko. 

W końcu odnaleźliśmy się - ale takie pomyłki to czas, czas! A my i tak płaciliśmy frycowe za wybór wariantu szosą.

Dalej niestety nie było łatwiej, bo wbrew pocieszeniom fotografa, którego spotkaliśmy, wcale nie jechaliśmy z wiatrem.

Prawie do samego końca jazda na rowerze była dla mnie sztuką cierpienia. Do walki z wiatrem dochodził jeszcze coraz bardziej bolący tyłek, nieprzyzwyczajony do siedzenia na siodełku przez tyle godzin.


Co się nie najeździmy - to się nawyglądamy :)

O ile na początku widzieliśmy i tasowaliśmy się z większą liczbą zespołów, tak po wybraniu tego nieszczęsnego wariantu, pozostałą część trasy jechaliśmy prawie przez cały czas sami. Od czasu do czasu mijaliśmy się z dwoma zespołami. Nie wiedziałam, czy ta samotność oznacza, że jesteśmy na szarym końcu, czy ten drugi etap rowerowy tak porozstrzelał zespoły w terenie.

Chciałam tylko jednego: dotrzeć do mety przed zachodem słońca. Patrząc na zegarek i ile nam jeszcze zostało jazdy, mieliśmy szansę wyrobić się na styk.






Tu nie mam najszczęśliwszej miny. Mieliśmy kilka takich przelotów przez pola. Oczywiście wiało
na nich niemiłosiernie. Na polach chyba zawsze wieje. Dochodziła do tego sucha, piaszczysta droga. Trzeba było chwilami mocno uważać, żeby się nie zakopać.



Uśmiech też się zdarzał :)

Przed startem podjęliśmy decyzję, że mapą zajmuje się jedna osoba, mój mąż. Ja byłam odpowiedzialna za wyszukanie punktu w terenie i podbijanie go. Nie miałam mapnika, nie miałam na rowerze mapy przed nosem. Im bardziej byłam zmęczona, tym bardziej mi jej brakowało. Nie mogłam umiejscowić się w przestrzeni, czułam się chwilami, jakbym jechała w bańce, pustce bez końca.
Nie chciałam się wtrącać w nawigowanie (najgorzej jak w zespole każdy chce nawigować i każdy ma inną koncepcję), chciałam wiedzieć na co zwrócić uwagę w terenie, albo kiedy będziemy gdzieś skręcać. Małżonek niby przekazywał wskazówki, ale często nie wszystkie, albo zmęczony po prostu jechał w milczeniu i w ostatniej chwili dawał znać, że mamy podjąć jakieś działanie.


Czasem najbardziej optymalna droga wyglądała tak :)

Szukając ostatniego punktu miałam wypatrywać leśnej drogi odchodzącej w bok. Droga się pojawiła - więc skręciliśmy. A tam lampionu ani widu, ani słychu. Wygląd okolicy również nie zgadzał się z opisem. I wtedy dopiero, słuchając głośnych rozmyślań męża i zerkając na mapę, zorientowałam się, że drogi były dwie. Ta właściwa skręcała w las pod innym kątem. Tibor, też zmęczony, po pierwsze
nie przekazał mi informacji o dwóch drogach w bliskiej od siebie odległości, a po drugie, bez mrugnięcia okiem skręcił w niewłaściwą.

Trzeba było zmobilizować organizm do jeszcze ociupinki wysiłku, bo już, już witaliśmy się z gąską i myślami byliśmy na ostatniej prostej do mety.

Skręt we właściwą drogę przyniósł kolejną niespodziankę. W miejscu, gdzie ewidentnie powinien wisieć lampion, nie było go. Zostaliśmy niby o tym poinformowani przez inny zespół, ale postanowiliśmy sami sprawdzić informację, że "nie znaleźli punktu".
A potem było jak w bajce. Im bardziej Puchatek zaglądał tym bardziej Prosiaczka nie było ;)
A dodatkowo robiło się coraz ciemniej.

W końcu poszliśmy po rozum do głowy i zadzwoniliśmy do organizatora. Tam uzyskaliśmy informację, że lampion został najprawdopodobniej skradziony, mamy nie szukać go, tylko jechać na metę.


Punkt był, ale się zmył. Najprawdopodobniej na tym słupku powinien wisieć lampion.


Już w prawie totalnej ciemności wyjechaliśmy z lasu i ruszyliśmy szosą do Kujanek, do mety.

O spotkaniu z jeleniami już wiecie :)

Nie udało nam się dotrzeć do mety przed zachodem słońca, głównie dzięki pomyłce na koniec i bezowocnym poszukiwaniom ostatniego punktu. A może raczej dzięki wcześniejszemu pojechaniu naokoło szosą do nieszczęsnego punktu nr 41.

Teraz do mety

Ostatecznie dotarcie na metę zajęło nam 10 godzin i 25 minut. Znaleźliśmy wszystkie punkty (minus ten ukradziony. Organizator uwzględnił ten incydent u wszystkich zespołów w klasyfikacji.).
To pozwoliło nam zająć 13 miejsce na 31 zespołów.

Kilometrów wyszło nam aż 115, zamiast planowanych 80-90. Głównie dzięki drugiemu etapowi rowerowemu. Zamiast przewidzianych przez organizatora 35 kilometrów, nakręciliśmy ich ponad 62. Bez komentarza proszę ;)


***


Podsumowanie? Uwielbiam rajdy przygodowe. Nie ma na nich nudy, zawsze coś się dzieje.
Są nieprzewidywalne, oferują nieoczekiwane zwroty akcji. Trzeba być przygotowanym na wychodzenie poza swoją strefę komfortu. Trzeba być gotowym na obtarcia, mokre ciuchy, wiatr.
Przez kilkanaście godzin pogoda może odwinąć się w każdą stronę.

Okolice Złotowa są przepiękne. Lasy, jeziora, rzeka Łobżonka, którą znamy z edycji sprzed kilku lat. Te tereny są warte poznania nie tylko na rajdach AR, ale po prostu w trakcie urlopu z rodziną.

Park Zwierzyniec, w którym przebiegał drugi bieg na orientację, zauroczył nas: ścieżki rowerowe, single tracki, stałe punkty do zabaw w biegi na orientację, stacje disc golf - i pewnie jeszcze parę innych atrakcji, których nie zauważyliśmy.

Część wniosków wysnułam już wcześniej. Nauczka na przyszłość: nie kombinować, nie nadkładać niepotrzebnie kilometrów, jeśli narzuca się krótszy wariant. A przede wszystkim zapamiętać: jeśli większą część trasy stanowi rower, należy w przygotowaniach poświęcić mu choć trochę uwagi.

A co do tego ostatniego, wiecie co jest najśmieszniejsze? Dokładnie takie same wnioski miałam
po Krajnie w 2018 roku :))

Do poczytania dla chętnych:

 http://www.matkabiega.pl/2018/04/krajna-ar.html







Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger