niedziela, 10 sierpnia 2014

Wakacje z dziećmi Anno Domini 2014 - czyli kawałeczek Danii cz.2

Ponieważ dzieciaki były zmęczone jazdą na rowerze - nic dziwnego, 42 km to naprawdę spory dystans jak dla ośmio i sześciolatka, zarządziliśmy dzień przerwy. Camping był fajny - z dużym placem zabaw, dwoma trampolinami (tego rodzaju trampoliny widzieliśmy po raz pierwszy w Szwecji. To wielkie płachty przez cały czas napełniane powietrzem przez agregat. Jednocześnie może na nich skakać i kilkanaście osób), boiskiem i basenem.






Po południu poleźliśmy na oddaloną o kilometr plażę. Plaża, tradycyjnie - była praktycznie pusta. Z wyjątkiem wejścia na nią...

Pewnych rzeczy nie ogarniam. Na przykład wjeżdżania samochodem na plażę
Było tak ładnie i malowniczo. W oddali majaczyła biała latarnia z oddalonego o około 5km Hirtsans. Nie wiem, kto pierwszy rzucił pomysł pobiegania po plaży, w każdym razie ruszyłam z powrotem do namiotu, żeby przebrać się i przynieść ciuchy mężowi.
Biegło się fajnie. Oczywiście nie mordowałam się z kopnym piaskiem, tylko biegłam na granicy zasięgu fal. W tym miejscu piasek był na tyle twardy, że truchtało się dość komfortowo. Trzeba było tylko od czasu do czasu uciekać przed silniejszą falą i omijać meduzy

Nie ma żadnego punktu odniesienia, żeby ocenić wielkość tej meduzy, ale miała ona około 25 cm średnicy. Była więc spora

Dobiegłam na wysokość latarni, parę fotek. Nie weszłam na nią, postanawiłam ruszyć z powrotem w kierunku czekającego męża. I wtedy okazało się, czemu  tak fantastycznie biegło mi się w tamtą stronę. O ja blondynka mentalna nie zwróciłam uwagi, że biegłam z wiatrem. Powrót - to już była inna para kaloszy i trochę się umordowałam walcząc z podmuchami znad Morza Północnego.
(Mąż po moich opowieściach poszedł po rozum po głowy i po dotarciu do latarni, wrócił ścieżką rowerową)

Radość jest :)

I jak tu nie nabrać ochoty do biegania? Daleko, daleko na horyzoncie widać mały biały punkcik: to latarnia widoczna na zdjęciu poniżej


Wracam, jak widać :)

Następnego dnia ruszyliśmy na drugą i ostatnią naszą wycieczkę rowerową.
Tego dnia dał popalić chłopakom silny wiatr, więc tym bardziej szacun, że pedałowali przez prawie 37 km. Jasiek miał po drodze mały kryzys - ale został opanowany podczas przerwy poświęconej na łażenie po największej ruchomej wydmie w Europie i podziwianie opuszczonej latarni morskiej.
Szlak rowerowy dalej w przeważającej części kluczył bocznymi drogami i ścieżynami, ale dziś, niestety  prowadził również po bardziej uczęszczanej szosie. Stresu się najadłam co niemiara, gdy dojeżdżając do skrzyżowania w miejscowości Lønstrup, Jasiek o mały włos wpakowałby się pod - wolno na szczęście jadący - samochód. Nieszczęśliwie droga tuż przed skrzyżowaniem prowadziła z górki, na skrzyżowaniu nie mieliśmy pierwszeństwa przejazdu, a łapki Jaska zmęczyły się wciskaniem hamulca i ten zamiast się zatrzymać, pojechał dalej...
W celu ochłonięcia zatrzymaliśmy się w centrum miasteczka - i to był koszmar. Było to  bardzo popularne letnisko. Tłum przewalających się w te i nazad ludzi, dookoła samochody, żadnego chodnika ani wydzielonej ścieżki dla rowerów. Czułam jak narasta we mnie agresja. Szybko stamtąd zwialiśmy.
Ruchoma wydma była niesamowita. Rowery musieliśmy zostawić na prowadzącej w jej kierunku ścieżce ze względu na piach. Widok - aż kiczowaty: żółciutki, drobny piasek, biała latarnia i niesamowite morze na tle błękitnego nieba. Tylko wiatr nos stop wiejący i podrywający drobinki piachu powodował, że już po minucie piasek miałam wszędzie: w oczach, ustach, uszach. Ze względu na te podmuchy nie zbawiliśmy tam długo i dopiero w domu oglądając zdjęcia, spostrzegłam, że przegapiliśmy możliwość niesamowitej zabawy perspektywą




tu można było porobić zabawne zdjęcia sugerujące, że jest się większym od latarni. Niestety, spostrzegłam to dopiero w domu;)



W dalszej części zjechaliśmy z głównej szosy, klucząc między innymi po osiedlach domków letniskowych. Wszystkie w podobnym stylu, jednakowe kolorystycznie, wkomponowane w krajobraz. Nie wiem czy ze względu na wiatry wiejące znad morza, czy ze względu na przepisy - a może i jedno i drugie wchodziło w grę, żaden z domów nie górował nad okolicą, żaden nie wyróżniał się w krzykliwy sposób. Wszystko ładnie wtopione w okolicę.
Jasiek po przerwie na latarnię złapał drugi oddech i sam z własnej woli zakomenderował dojazd na dalej położony camping. W końcu do niego nie dotarliśmy, zatrzymaliśmy się na bardzo kameralnym, bez żadnych gwiazdek, urządzonym na miejscu dawnego gospodarstwa rolnego. Miał na pewno jedną zaletę: był tani jak barszcz.
Ja zostałam z chłopakami, T. wrócił się po samochód.
Rozłożenie namiotu w pojedynkę to była niezła sztuka. Dalej wiał dość silny wiatr znad morza i przez moment myślałam, że odlecę razem z namiotem. Po dłuższej walce udało się jednak. Bojąc się tych podmuchów, namiot napięłam bardzo dokładnie, nie omijając ani jednej szpilki. to była bardzo dobra decyzja, jak się potem okazało.
Wieczorem poszłam jeszcze z chłopakami obejrzeć zachód słońca. Trochę smutno mi było, że właściwie nasza przygoda z morzem i rowerami już się zakończyła. Następnego dnia czekał nas przelot samochodem 300 kilometrów do stolicy klockowej rozpusty :)

Nieźle się umordowałam przy rozbijaniu naszego przybytku



Rano, o 6.30 obudziły mnie uderzenia kropel deszczu o namiot. I bynajmniej nie była to mżawka. Deszcz mocno zacinał, waląc w tropik namiotu, a do tego raz po raz podmuchy wiatru szarpały nim na wszystkie strony. Jak dobrze, że tak dokładnie przymocowałam nasze przenośne mieszkanko do podłoża. Szczęśliwie po dwóch godzinach czarne chmurzysko zebrało swoje manele i popędziło w głąb lądu straszyć deszczem, a my mogliśmy na spokojnie zapakować samochód.
Wieczorem wjechaliśmy do Billund. Miasteczko, cóż - mam wrażenie, że wyrosło dookoła siedziby Lego. Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby większość mieszkańców pracowało albo w siedzibie firmy, albo na campingu, albo w Legolandzie. A ci co zostali-  na pobliskim lotnisku. A, nie przerpaszam. Obok Legolandu jest jeszcze jeden kompleks, Lalandia. A w nim aquapark, stok narciarski, ścianka wspinaczkowa, kręgle, sklepy, restuaracje...
Wszystkie dotychczasowe atrakcje: morze, latarnie, rowery odeszły w niepamięć. Chłopaki nie mogli się doczekać ranka i rozpoczęcia głównej atrakcji tego wyjazdu:)

Co tu dużo mówić: szał- ciał:) Tradycyjna część - czyli miniaturowe miasteczko zbudowane z lego budzi podziw. Jest w nim wszystko: domy, ulice, lotnisko, wiatraki.samochody, ludzie. Część z eksponatów rusza się. Oprócz tego jest część bardziej wesołomiasteczkowa, mająca na celu głownie przestraszyć/zmoczyć/rozpędzić. Czasem wszystko na raz ;) Nie skorzystaliśmy ze wszystkich atrakcji: do niektórych była bardzo długa kolejka, na niektóre nie wystarczyło nam sił i czasu (dokładnie w takiej kolejności :). Niezapomniane wrażenia dostarczyły nam kolejki, choć nie wszyscy takich oczekiwali...;)
Kolejki góskie w Legolandzie są trzy. Pierwsza, najbardziej ekstremalna to Polar X- proler. Strasznie się na nią napalił najstarszy Wiktor. Postanowiliśmy zacząć od mniej ekstremalnej, X- treme Racers. Przynajmniej tak nam się wydawało... Na pierwszy ogień poszłam ja ze średniakiem. Średniak od razu zamknął oczy i oświadczył, że ma lęk wysokości. Okazało się, że powinnam bardziej przyjrzeć się nazwie tej atrakcji;) Zeszłam z żołądkiem przenicowanym na lewo i z przeświadczeniem, że ja do Polar X-treme na pewno nie wsiądę. Jasiek miał podobne odczucia :) Na drugi ogień poleźli małżonek z Wiktorem, a ja z młodszymi poszliśmy strzelać do piramid. Wszystko było w porządku, do momentu, gdy wagoniki, które spokojnie i statecznie jechały, zaczęły kręcić się dookoła własnej osi. O moja biedna głowo! O mój biedny żołądku!
Wrażenia męża z X-treme Racers były podobne do mojego. Natomiast starszak w był w swoim żywiole:)

Następna kolejka, na którą się wpakowaliśmy to Dragen. Zmyliło nas to, że wpuszczono na nią dziecko nr 3 (na część atrakcji wpuszczali dzieci powyżej określownego wzrostu). Skoro niespełna czteroletniego szkraba wpuszczono - to to na pewno nie będzie nic szybkiego i ekstremalnego. Tak to sprzedałam też Jaśkowi, który po poprzednim doświadczeniu z dużą dozą nieufności podchodził do następnej kolejki.
O święta naiwności! Początek był spokojny - wagoniki w żółwim tempie przemierzały zamkowe lochy, w którym - oczywiście z klocków lego- były przedstawione różne scenki rodzajowe. A potem wagoniki wyjechały z zamku. I ruszyły z kopyta. I zaczęły zakręcać. O mamusiu! Mój żołądek zawiązał się na supełek definitywnie, średniak obok krzyczał, że on nie chce. Na szczęście przejazd był króciutki.

Podsumowanie? Ja z T. stwierdziliśmy, że no way - na pewno nie pójdziemy z Wiktorem na Polar X- proler.
Wiktor uważał, że było czadowo i obraził się na nas, że nie pójdziemy na trzecią kolejkę
Najmłodszy stwierdził, że się bał, ale, że było fajnie.
Średniak oświadczył, że nigdy nie wejdzie na kolejkę górską i że jak będzie dorosły to powie swojemu dziecku, że też z nim nie pójdzie. Nie ma to jak zafundować przez przypadek własnemu dziecku traumę...

Na szczęście dał się namówić na jazdę dwoma kolejkami objeżdżającymi część dla najmłodszych, Duploland. To już była powolna, stateczna jazda, bez żadnych "atrakcji", więc spotkała się z uznaniem Jaśka.
Po tych wszystkich przejściach, byliśmy z mężem tak wypluci, że zaordynowaliśmy koniec zwiedzania. Inna sprawa, że siedzieliśmy tu 5 godzin, zrobiła się piętnasta i trzeba było rozpocząć powrót w kierunku Polski.
Jeszcze tylko obowiązkowa wizyta w sklepie ;) i odjazd!





Jasiek (w środku) pomimo przeżyć na kolejkach, całkiem zadowolony z wizyty :)


K - O - N - I - E- C

2 komentarze:

Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger