wtorek, 7 października 2014

Przedmaratońskie przemyślenia

4 dni do Budapesztu. Przyznam się bez bicia, że ciężko skupić mi się na ładowaniu głowy pozytywnymi myślami - ale robię co mogę :)

Minęło parę dni od Maratonu Warszawskiego. Za sprawą wpisu Bartka - Warszawskiego Biegacza, zawrzało w światku biegowym. Część się z autorem zgadzała, część wieszała na nim psy. Jednym słowem: działo się.
A co ja o tym myślę? Bo nie da się ukryć, że i sama dumałam i sobie z mężem dyskutowałam.
I czemu Biegaczowi nie udało się uzyskać wymarzonej życiówki?

Zrobię małą dygresję - cofnę się o parę lat i ciut zmienię dyscyplinę.

Jest rok...2001 albo 2002.  Ja z mężem wkręceni we wspinanie maksymalnie. Wyjeżdżamy w Hejszowinę, rejon- legendę. Tu trzeba mieć jaja i psychę żeby robić niektóre drogi. Idzie mi nieźle, całkiem nieźle. Tego dnia mam za sobą prowadzenie dość trudnej drogi  i czuję, że mogę wszystko. Idziemy na drogę obok. Jest łatwiejsza od poprzedniej. Zaczynam się wspinać. Nie przewiduję żadnych problemów. Jestem mocna, robię drogi o większej trudności - spoko luzik.
A jednak.
Przede mną mała przewieszka - powinnam dać sobie z nią radę, ale coś idzie nie tak. Guzdrzę się przy niej, jednocześnie muszę się wpiąć w punkt asekuracyjny.
Nie wiem jak to się stało. Bez udziału mojej głowy - nie zdążyłam nic krzyknąć, uprzedzić asekurującego, nic. Ręce otwierają mi się i skała przelatuje mi przed oczami. Szarpnięcie, gdy doleciałam do poprzedniego przelotu i....znów skała ucieka mi przed oczami. Wafel, za który był zatknięty punkt asekuracyjny nie wytrzymał szarpnięcia, urwał się. Więcej przelotów nie było. Ziemia. Niebo. Ziemia. Niebo. Ziemia. Niebo. Turlam się bezwładnie, jak lalka szmaciana. Niebo. Nic mnie nie boli jeszcze. Jakie piękne to niebo. Dajcie mi wszyscy święty spokój. Tak dobrze mi się leży...
Nie, nic poważnego  się nie stało. Byłam mocno poobijana, ale cała. Z mocno urażonym ego. Jakże to? Na tak łatwej drodze?? Czemu??
Myślałam i myślałam i z tego myślenia wyszło mi, że zgubiła mnie pycha i brak pokory. Zawsze trzeba mieć respekt przed pokonywaną drogą, choćby nie wiem jaka banalna się wydawała. Bo zawsze może pójść coś nie tak.

I to, takie mam wrażenie, spotkało Biegacza. Szedł jak po swoje. Pół roku przygotowań, wszystko szło jak po maśle. Ludzie, przestańcie kwękać na blogach i FB, że się boicie. Jak się przygotowaliście - to przebiegniecie. Jestem mocny, jestem szybki - co może pójść nie tak?
No i jednak coś poszło. Na co Bartek zupełnie nie był przygotowany i się z lekka rozsypał.

Z jednym się zgodzę z autorem. Tak, jest dla mnie przegranym tego Maratonu. Ale bynajmniej nie z powodu rozstroju żołądka i wyniku gorszego od zakładanego.
Żadna sztuka być zwycięzcą, gdy wszystko idzie jak po maśle. Sztuką jest nie poddać się, gdy coś pójdzie nie tak. Sztuką jest przezwyciężyć trudności i walczyć do końca. To jest dla mnie kwintesencja dystansu maratońskiego.

Część z Was wie, że moje najstarsze dziecko boryka się z poważnymi problemami laryngologicznymi. Parę dni temu przeszedł piątą w sumie, a czwartą w ciągu ostatniego 1,5 roku operację. Operację, która miała na celu ochronienie go przed poważnymi powikłaniami, ale jednocześnie przypieczętowała niedosłuch.
Powiem szczerze, że ciężko myśleć o bieganiu, o starcie w takich okolicznościach. Ale staram się. Bo trzeba walczyć do końca i nie poddawać się. I w życiu i w biegu. Bo nie wiadomo co nas czeka i czy będziemy mieć drugą szansę.




5 komentarzy:

  1. Zgadzam się i podobnie jak Ty, częściowo nie zgodziłam się z Bartkiem, o czym mu napisałam. Nie można mieć wpływu na wszystko i wszystkiego kontrolować, ale trzeba walczyć. I tak jak piszesz, to pokazuje siłę wewnętrzną człowieka a nie wynik lepszy od poprzedniego o X. Ty tę siłę masz - widzę to choć znam Cię niewiele.
    I mądrze piszesz o tej pokorze. Wspinanie, które też jest mi bliskie, to wyjątkowo wymagający pokory sport, bo za jej brak można zapłacić o wiele wyższą cenę niż zejście z trasy biegu, 5 minut w tojtoju czy po prostu deprecha, że nie poszło. Ale fakt, faktem, że pewność siebie to jedna rzecz, która nam pomaga i dobrze ustawia przed startem, a poczucie, że nie jesteś wszechmogącym to drugie. Przydaje się, żeby potem nie płakać w poduszkę nad gorszym wynikiem.

    Bardzo trzymam kciuki za Wasz maraton, szczególnie że jest faktycznie w ciężkim dla Was okresie :) Walcz tam Aga, ale jednocześnie wyluzuj głowę i ciesz się tym biegowym świętem (jakim jest dla mnie maraton) :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Również czytałem wpis Bartka O. a wcześniej felieton na magazynbieganie.pl o ty, że ultramaratony sądla cieniasów. W 100% zgadzam się Twoimi wnioskami i dodam tylko to co wyrażałem już i w innych komentarzach - naszym (amatorów) największym przekleństwem jest to, że stając na starcie maratonu wiemy już jaki czas będziemy mieli na mecie. Później czytamy w komentarzach, że no życiówka była na wyciągnięcie ręki tylko jakieś kretyn źle wymierzył trasę bo garmin pokazał 500 m więcej - a przecież ma prawo pokazać więcej bo przecież nie biegniemy idealną linią atestu a poza tym urządzenie GPS ma margines błędu sięgający do 3%. Nie bierzemy przy tym pod uwagę pogody, frekwencji, profilu trasy, dyspozycji dnia itd..Stając na starcie trzeba mieć przeświadczenie, że na trasie damy z siebie wszystko a przekraczając linię mety poczucie dobrze wykonanej pracy.
    Powodzenia w Budapeszcie i dużo siły.

    OdpowiedzUsuń
  3. dużo sił życzę, bieganie dobrze wpływa na głowę, tak więc nie ma co z niego rezygnować :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Z opóźnieniem, hurtowo - dziękuję wszystkim z dobre słowo

    OdpowiedzUsuń

Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger