niedziela, 11 czerwca 2017

Węgry cz.1 dookoła Balatonu

Skąd na przełomie maja i czerwca znaleźliśmy się na Węgrzech? Ano mój mąż wymyślił sobie triatlon nad Balatonem :) I nie dosyć, że wymyślił, to jeszcze wypatrzył, że tydzień później niedaleko Budapesztu odbywa się bieg, Salomon Ultra Trail Hungary. Najkrótszy dystans w ramach tej imprezy to niecałe 29 km i na ten dystans ochoczo kazałam się Tiborowi zapisać. Z tego co kojarzę zrobiłam to zanim zaczęłam biegać po porodzie... Człowiek to jednak szalony jest :).
Tydzień pomiędzy obiema imprezami postanowiliśmy spędzić objeżdżając powoli na rowerach Balaton (tak naprawdę objechanie jeziora przy małym spięciu pośladów to kwestia dwóch dni).

Do mojego biegu wrócę jeszcze, a na razie przedstawię Wam pokrótce okoliczności dotarcia do Balatonkenese - czyli miejscowości, w której był organizowany Balatonman.

Znacie te wszystkie teorie: człowiek przed zawodami powinien być wypoczęty, zrelaksowany i tak dalej? A my wyruszyliśmy z trzygodzinnym opóźnieniem. W trakcie dwa razy nadzialiśmy się na spore korki, Matylda częściej niż zakładaliśmy wymagała przerw w podróży, a mąż tylko ponuro stwierdzał: "na odprawę przedstartową już nie zdążę" i "roweru do strefy też już dziś nie włożę".
Na miejsce dotarliśmy coś koło pierwszej w nocy. Wspominałam już, ze nie mieliśmy zarezerwowanego noclegu? Nie? To nie mieliśmy zarezerwowanego noclegu :) Postawiliśmy na namiot i camping. A ponieważ Balaton to jedna z ważniejszych atrakcji turystycznych Węgier, ze znalezieniem pola namiotowego nie powinno być żadnego problemu, nie? No więc...nie. Mieliśmy na gps zaznaczony camping - ale pomimo jeżdżenia w te i nazad nie zdołaliśmy zlokalizować go na żywo. Tibor rozpoczął objazd uliczek w poszukiwaniu jakiegoś pensjonatu. Nic nie mogliśmy znaleźć. Mijane ciemne domy, możliwe, że były przeznaczone na wynajem - ale przecież o pierwszej w nocy nie będziemy łomotać do furtek i budzić ludzi z pytaniem czy może wynajmują pokoje.
Wreszcie umęczeni, śpiący jak diabli,  znaleźliśmy pensjonat w którym świeciło się światło a na tablicy przed domem widniał numer telefonu. Krótka rozmowa i już po drugiej w nocy mogliśmy iść spać.
I to był ten dzień, w którym Matylda postanowiła obudzić się o czwartej rano...

Zapamiętajcie opis naszego dojazdu. Bo był on zapowiedzią moich przygód przedstartowych, o których wspomnę w swoim czasie.

Małżonek rower do strefy wprowadził rano i pomimo obaw z powodu niewyspania z wstępów nad Balatonem był zadowolony.


Zawodnicy byli wywożeni promem w jezioro i stamtąd był start




Camping, którego szukaliśmy po nocy znaleźliśmy dwa dni później jadąc już na rowerach. Był zamknięty na cztery spusty, zarośnięty i od dawna nieużywany.

Objazd na rowerach odbywał się w trybie rowerowo- samochodowym opracowanym przez nasz w przeszłości chyba podczas wakacji w Szwecji (relacja tu klik). Znaczy do przyczepki wrzucamy namiot, ja do sakw biorę zapasowe ubrania, pieluszki, jedzenie i picie. Jedziemy kilkanaście kilometrów (nam dziennie wychodziło między 38 a 50). Następnie zostaję z dziecięciem na campingu, zajmuję się rozbijaniem namiotu, a małżonek na rowerze wraca się po samochód. Chłop dzięki temu miał niezły trening rowerowy - ale nie narzekał, bo wielkimi krokami zbliżał się jego impeza sezonu czyli triatlon karkonoski.
Postanowiliśmy najpierw objechać brzegi południowe a potem północne. Czemu tak? Podpytany właściciel pensjonatu powiedział, że północna strona jest ciekawsza, więc postanowiliśmy zostawić ją sobie na deser.
Nie będę opisywać dnia po dniu - bo zanudzę :) Przygód jakiś strasznych nie mieliśmy. Aż Tibor pod koniec marudził, że żadnych wyzwań, żadnych przygód, nudy, panie. Okazało się, że należy ostrożnie wypowiadać swoje życzenia - bo jeszcze mogą się spełnić :) Ale na razie jesteśmy nad błękitnym Balatonem i dzielnie pracujemy nad rowerową opalenizną :)
Trasa: wzdłuż całego jeziora jest wyznaczony szlak dla rowerów, Balatoni körút. Czasem w formie ścieżki rowerowej, czasem prowadził drogami i ulicami mijanych po drodze miasteczek. Powiem szczerze, że chyba nasze wcześniejsze różne wakacje na rowerach, szczególnie w Skandynawii czy Szwajcarii wysoko nam podniosły poprzeczkę. Jak na szlak prowadzący przez jedną z głównych atrakcji turystycznych - to Węgrzy duuużo się jeszcze muszą nauczyć. Po stronie południowej ścieżka rowerowa zdarzała się rzadko, najczęściej człowiek pomykał bocznymi ulicami jadąc wzdłuż domów letniskowych, albo wzdłuż torów kolejowych. Tablice były wspomagane zielonymi strzałkami rysowanymi na asfalcie sprayem - ale zdarzało się, że prowadziły inaczej niż oficjalne tablice, albo mieliśmy problem, żeby je znaleźć. Szczególnie na różnych rozjazdach oznakowanie kulało. Kilkukrotnie zdarzyło nam się, że się gubiliśmy. 
Po stronie północnej jeziora było lepiej - widać, że infrastruktura jest bardziej dopracowana, pewnie ze względu na obecność turystów z Niemiec i Austrii. Ścieżek rowerowych było więcej, ale chwilami ich jakość wołała o pomstę do nieba, niestety. Były fragmenty wyremontowane, głównie w obrębie miast, ale zdarzały się spore fragmenty o nawierzchni poniszczonej przez korzenie drzew, czy nieprzyzwoicie połatanej. 


Oficjalne oznaczenia szlaku dookoła Balatonu

To też są oficjalne strzałki :))

Z boku idzie ścieżka rowerowa. Niestety była tak poprzerastana korzeniami, że nie dało się po niej jechać

A tu ścieżkę zawłaszcza trawa
Żeby nie było, że tylko marudzę. Bywało i tak :)

Węgrzy chyba bardziej są nastawieni na wynajem pokoi czy całych domów niż na pola campingowe. Naprawdę wydaje mi się, że pól namiotowych wokół Balatonu nie jest wcale tak dużo. My korzystaliśmy z sieci Balatontourist. Standard? Trafialiśmy różnie, tragedii nigdzie nie było. Najfajniejszy był Balatontourist Napfény Kemping. Ale mocno na nim zaniżyliśmy średnią wieku :)) Pierwszy raz byłam w miejscu, gdzie najpopularniejszym sprzętem używanym na terenie campingu były balkoniki :) Cały zawalony był niemieckimi i austriackimi emerytami. 
Strona południowa jeziora jest bardziej uboga w infrastrukturę i mijaliśmy sporo opuszczonych pensjonatów, całych ośrodków wczasowych, których lata świetności skończyły się dwadzieścia , trzydzieści lat temu. Trochę to przygnębiająco chwilami wyglądało. 
Strona północna jest ładniejsza i bardziej zadbana, a ukształtowanie terenu bardziej zróżnicowane.

Całe kółko zrobiliśmy w pięć dni i 237 kilometrów. Raczej staraliśmy się trzymać szlaku, choć dwa razy zrobiliśmy skok w bok. Raz podczas próby wjechania na górę Badascony i drugi raz żeby obejrzeć resztki starego wygasłego wulkanu w Monoszló.

Góra Badascony jest charakterystyczna, bo nie ma ostrego szczytu, jest płaska. Tibor wymyślił sobie (w sumie słusznie), że stamtąd będzie fajny widok. No i jakieś mini wyzwanie jest, któremu ewidentnie mu brakowało. Dwóch spytanych lokalsów o to czy da się na nią podjechać rowerem oświadczyło, że nie, ale mój mąż uznał, że tutejsi się nie znają, na pewno nigdy na tej górze nie byli i w ogóle my wiemy lepiej. 
Na początku wszystko zapowiadało się obiecująco. No, może oprócz tego, że pierwszy stromy podjazd przypomniał mi, że nie dałam swojego roweru do serwisu i dalej jeżdżę ze skrzywionym wózkiem i hakiem. A to oznaczało, że jestem pozbawiona części przełożeń w tylnej przerzutce. Tych kluczowych przełożeń dla podjazdów... Było więc trochę podjeżdżania na twardych przełożeniach, trochę pchania i dużo potu. 
I gdy już, już nam się wydawało, że rzeczywiście lokalsi się nie znają, szeroka piaszczysta droga nieoczekiwanie skręciła w las i zamieniła się w stromy kamienisty szlak. I to byłoby na tyle z naszych planów :)

Nasz cel, Badascony


Zdjęcie oczywiście spłaszczyło podjazd, ale było tu sporo, oj sporo pchania

Tu jeszcze się cieszymy, że tak ładnie jest. A za moment musieliśmy zarządzić odwrót


Wycieczka do wulkanu odbyła się bez przygód (no może znów oprócz podjazdów, na których pokatowałam nogi, zastanawiając się w duchu czy na trzy dni przed biegiem górskim takie podjazdy zrobią mi dobrze czy wręcz przeciwnie). Wracając na nasz balatoński ring zafundowałam malutkie urozmaicenie, bo zamiast wracać tą samą drogą - przewidywalną i nudną szosą, zaproponowałam odbicie na szlak rowerowo - widokowy. Nie powiem - było ładnie, nawet bardzo. Ale na dłuższą metę to nie była trasa odpowiednia na jazdę z przyczepką rowerową. Na szczęście to było tylko kilka kilometrów.


Przygoda, przygoda!





W ogólnym rozrachunku wyszła nam z tego Balatonu fajna wycieczka i generalnie polecam. Choć na wodotryski nie należy się nastawiać, szczególnie jeśli się liznęło skandynawskiego podejścia do tematu :)

I na koniec tej części jeszcze kilka obrazków z podróży:



Podobno takie oto stwory żyją w Balatonie







2 komentarze:

Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger