poniedziałek, 12 czerwca 2017

Węgry cz. 2 o tym jak nie powinien wyglądać dzień startu

Tak jak pisałam w poprzedniej części, z tego co pamiętam, na liście startowej Salomon Visegrad Trail znalazłam się nie przebiegnąwszy ani jednego kilometra po porodzie. Czerwiec był tak odległym terminem, a po drodze był przecież jeszcze Półmaraton Warszawski, że całe te Węgry zepchnęłam gdzieś na samo dno mojej głowy. W kwietniu temat wypłynął, jakiś głosik zaczął szeptać mi w uchu "to już blisko!". Mój start w Biegu Łosia po Kampinosie miał być takim trochę treningiem przed trailem na Węgrzech.
A potem sobie wymyśliłam, że muszę choć troszkę popracować nad siłą moich nóg. I polazłam sobie poskakać na milion sposobów po schodach. Poskakałam tak skutecznie, że coś mnie zaczęło ciągnąć w okolicach mięśnia dwugłowego. Myślę, że nie same skoki tu zawiniły. Zerknąwszy w moje statystyki biegowe okazało się, że w maju na rekord poszłam jeśli chodzi o ilość przebiegniętych kilometrów. Ponieważ wśród znajomych akurat szalała jakaś plaga kontuzji, nie chcąc być następna, grzecznie odłożyłam buty do biegania na kołek, wyciągnęłam rolkę i zaordynowałam sobie przerwę. Nie tak to miało wyglądać - ale cóż zrobić.
Na wyjeździe z bieganiem też nie szalałam. Po pierwsze dlatego - bo przerwa. Po drugie - rower też robił swoje. Nawet jeśli to nie były jakieś hardcorowe przejazdy w niewiadomo jakim tempie - to jednak dzień w dzień przez kilka godzin pedałowałam na obciążonym sakwami rowerze.
Nie mogłam jednak zrobić dwóch tygodni bez biegania - nie przed ponad 29 km trailem.
 Po tygodniu odpoczynku, zachęcona tym, że mięsień na rowerze nie odzywał się, oświadczyłam, że idę potruchtać.
Chciałam tak delikatnie, pięć kilometrów, wzdłuż ścieżki rowerowej, ale mąż - kusiciel ;) wymyślił: "Popatrz, tu skręcisz w lewo i pobiegniesz uliczkami w górę do tego masztu, widzisz? Będzie dziś fajny zachód słońca, z góry będziesz miała świetny widok".
Widokami mnie skusił - i pobiegłam we wskazanym kierunku. Podbieg pod maszt był jakoś za blisko, więc chwilowo go zignorowałam i pobiegłam dalej przed siebie. I to była bardzo dobra decyzja, bo odkryłam piękną widokową ścieżkę idącą wysoko nad jeziorem.




Potem sobie pomyślałam, że spod tego masztu może być widać zachód jeszcze lepiej - i ruszyłam z powrotem. Moje pełne poświęcenia podchodzenie (nie odważyłam się podbiec) uliczką z 25% nachyleniem na nic się nie przydało- sam maszt był wśród wysokich drzew. Poleciałam szybko na dół, z powrotem na camping i pognałam nad sam brzeg jeziora, żeby załapać się na końcówkę niesamowitego spektaklu słońca.


Nie wyszło mi ani pięć kilometrów, ani po płaskim;) Noga jednak wytrzymała, co najważniejsze :)

Drugie bieganie odbyło się dwa dni później - i znów za radą męża zamiast biec wzdłuż drogi, przecięłam ją i potruchtałam do sąsiedniej miejscowości. Znów nie było płasko - bo droga szła pod górkę. Natomiast powrót był bardzo przyjemny. Na tyle przyjemny, że postanowiłam wykorzystać nachylenie terenu i trochę pocisnęłam.
I to był koniec mojego biegania przed startem. Chciałam jeszcze raz potruchtać - ale wobec następnego dnia rowerowego, który obfitował w sporo podjazdów, dałam sobie spokój.

Tak więc do moich pierwszych górskich zawodów po porodzie byłam przygotowana...nie wiadomo jak :)

W piątek po południu opuściliśmy brzegi Balatonu i skierowaliśmy ku Szentendre - miejscowości, gdzie było biuro zawodów i gdzie miałam kończyć swój bieg. Mój dystans startował z sąsiedniej miejscowości, Visegrad. Tiborowi na stronie organizatora wpadła w oko informacja o busach podstawianych dla zawodników przewożących ich na miejsce startu - ale nie zawracaliśmy sobie tym bliżej głowy. Był samochód - mieliśmy własny transport. Dzięki temu mogłam jak najdłużej być z Matyldą i jeszcze w ostatniej chwili ją nakarmić. Sobotę spędziliśmy głownie na leżeniu w cieniu (plus wycieczka do miasteczka po odbiór pakietu) - bo pogoda była bardzo stabilna cały czas. Stabilne 33 stopnie ;)


Tymi uliczkami, wśród turystów, ogródków kawiarnianych,  następnego dnia miałam finiszować.



W niedzielę rano zdziwiłam się, że mąż nie zamknął na noc auta. Chwilę później dowiedziałam się dlaczego. Dwa dni nie ruszania samochodu - za to słuchania muzyczki, ładowania telefonów - musiało się zakończyć katastrofą. Wyładowaliśmy akumulator. Wyładowaliśmy tak skutecznie, że nie dało się nawet zamknąć auta, nie mówiąc o odpaleniu silnika.
Zaczęło się robić gorąco - i nie mam tu na myśli temperatury. Czas nagle przyspieszył. Jedliśmy śniadanie, zajmowaliśmy się Matyldą, jednocześnie zwijając nasze obozowisko (bo po moim przybiegnięciu na metę od razu ruszaliśmy w kierunku Polski), ja dodatkowo szykowałam się na bieg. Ubranie, picie i tak dalej.  Maż w tak zwanym międzyczasie latał po campingu i szukał kogoś z klemami. Start - startem - ale musieliśmy przecież do domu jakoś wrócić. Podobno ktoś kable miał, ale musiał po nie podjechać. Miały być za 15 minut. Bałam się czekać. Jakby coś nie wyszło - to straciłabym możliwość dotarcia na start. Zdecydowałam się na ten bus organizatorów - choć nie miałam żadnych szczegółowych informacji (net na campingu był straszny, strona biegu nie chciała się załadować, czasu nie było), tylko to co mi parę dni wcześniej przekazał mąż.
Że bus odchodził o 9.30 z miasteczka.

Czasu zostało mi niewiele - miałam jakieś 15 minut zapasu. Docieram w okolice mety.. Kręci się kupa biegaczy, ale moja początkowa ulga mija, gdy widzę, że  mają zielone numery. Kurczę, wszyscy są z średniej trasy, 54 km, startującej stąd, z  Szentendre. Gdzie są moi? Gdzie żółte numery?? Łapię jakąś dziewczynę z obsługi i mówię, że szukam autobusu na start. Ta robi bardzo zdziwione oczy i kieruje mnie do biura zawodów. Zostało mi dziesięć minut! Pędzę przez miasteczko. Trochę się uspokajam, bo mijam ze dwie osoby z "moimi" numerami. Jest punkt informacyjny! Przepraszam, gdzie znajdę autobus na start? Autobus?? Ojej, to musisz iść na przystanek. Skręć w prawo, w prawo i prosto. Biegnę z powrotem jednocześnie dzwoniąc do męża, że z tym autobusem są jakieś jaja. Tibor odwdzięcza mi się informacją, że ten ktoś nie znalazł kabli.
W prawo, w prawo i prostu kieruje mnie z powrotem na metę. Nie widzę ani jednego żółtego numeru, żadnego autobusu ani przystanku. Jest 9.30. Łapię kolejną osobę. Kolejną zdziwioną osobę moim pytaniem. Dziewczyna z kimś konsultuje się po węgiersku, a potem oświadcza, że autobus już odjechał i muszę dojechać na własną rękę. Ha!
To była chwila, gdy chciało mi się płakać. Pomyślałam, że to bez sensu. Trudno, nie wystartuję. Znów dzwonię do męża. Słyszę, że ma kable ( yesssss!!). Truchtam z powrotem na camping. Bolą mnie od tego wszystkiego nogi, czuję wszystkie zakwasy z ostatnich dni rowerowania. To jakaś katastrofa! Ja się nie żaliłam na brak przygód! Nie chcę żadnych przygód! Mnie było dobrze!
Docieram na camping. Auto już pyrka :) Jedziemy. Uświadamiam sobie, że właściwie nie wiemy gdzie dokładnie jest ten start. Tibor pociesza, że przecież widziałam jak wygląda ta miejscowość. Fakt - wszystko ciągnie się wzdłuż jednej drogi. Chyba będziemy widzieć gdzie to jest?
No więc...nie widzimy. Żadnej bramki, żadnych chorągiewek sponsorów, żadnych strzałek. Nic. Biegaczy też nie widać. Zawracamy. Jest! Jest jakiś biegacz! Zatrzymujemy się i pytamy o start. Facet pokazuje na górującą nad miejscowością wieżę. Trzeba po niej wejść po schodach. Pewnie informacja o tym była na stronie orga - ale nie przypuszczałam, że w samej miejscowości nie będzie ani jednej strzałeczki kierującej w kierunku startu.
Wreszcie jesteśmy! Dziesięć minut do startu, gdy Tiborowi przypomina się, że zostawił w aucie swój wygrany w konkursie na facebooku czerwony dzwonek Salomona do kibicowania. Zostaję z Matyldą na rękach, zastanawiając się czy zdąży wrócić. Tyle się od rana wydarzyło, że wcale bym się nie zdziwiła, gdyby wszyscy ruszyli, a ja zostałabym z niemowlakiem :)
Zdążył :)

fot. Réka Várkonyi-Nickel


O jedenastej ponad dwieście osób ruszyło przed siebie.



===> część trzecia




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger