Wyświetliło mi się ostatnio wspomnienie z Biegu Rzeźnika. Od tego biegu minęło 7 lat. Siedem! Zupełnie nie wiem kiedy to minęło. Bloga prowadzę (choć aktualnie trudno powiedzieć, że prowadzę - skoro właśnie powstaje pierwszy wpis w tym roku) od 2013 roku. Biegać zaczęłam w 2012. To jest jednak szmat czasu, podczas którego bardzo dużo się działo i zmieniało.
Mając lat 44, czwórkę dzieci, stanęłam na starcie wcale nie tak banalnego biegu - zarówno jeśli chodzi o dystans jak i przewyższenia: 112 km, 4200 m przewyższeń. Biegu, który powinnam mieć za sobą dwa lata temu - bo start był pierwotnie zaplanowany na rok 2020. Stojąc tam wśród innych biegaczy i wsłuchując się w odliczanie, wiedziałam, że to będzie moje pożegnanie z tak długimi dystansami. Przez 9 lat zmieniło się dużo - ale i przez ostatnie dwa lata również. Pandemia wyrwała mnie z utartego rytmu, zamieszała, zabrała stabilizację i... już nie potrafiłam wrócić w to samo miejsce. Zrezygnowałam z opieki trenerskiej. Po pierwsze mój budżet nie jest z gumy i nie byłam w stanie dalej opłacać planów treningowych. Poza tym jaki sens miało profesjonalnie trenowanie - jak właściwie nie wiadomo do czego?
Gdy stało się pewne, że wreszcie, po dwóch latach przerwy, Ultra Trail Hungary odbędzie się, próbowałam sama sobie coś wymyślać. Ale po pierwsze, nie mam doświadczenia w tym zakresie, żeby to miało naprawdę ręce i nogi. A po drugie, w którymś momencie poczułam niechęć do męczenia się na podbiegach czy robieniu innych konkretnych jednostek treningowych. Wolałam - to mi sprawiało przyjemność - pobiec po prostu w las, gdzie mnie oczy i nogi poniosą, słuchać ptaszków i obserwować przyrodę.
Do tego wszystkiego doszedł covid, który złapał mnie w lutym tego roku i troszkę przeczochrał. Serio, nie sądziłam, że po 10 dniach można tak mocno cofnąć się z formą i wydolnością. Właściwie wszystko to co udało mi się biegowo wypracować - zniknęło.
Potem zaczął się sezon spadochronowy - a to dla mnie okres nie tylko skoków, ale i zwiększonej liczby obowiązków w pracy. No i na sam koniec, tuż przed wyjazdem, jako kropka nad i dzieci sprzedały mi jakieś wredne przeziębienie, po którym czułam się jak wyżęta szmatka.
Szykując się do biegu wiedziałam, że to nie będzie żadna walka o wynik, ale próba zmieszczenia się w limicie. Że tu będzie się liczyło całe moje doświadczenie i wiedza z biegów ultra. Że moja głowa będzie miała kluczowe znaczenie.
Czy jest sens opisywać krok po kroku co się działo? Może spróbuję jakoś hasłowo...
A jak amnezja. Tak można jednym słowem określić to co zapamiętałam z mojego biegu 5 lat temu (biegłam wtedy 30 km). A główny dystans, 112 km, pokrywał się prawie w 100% z trasą trzydziestokilometrową. Zapamiętałam głównie, że było gorąco, na punktach był lód w kostkach, a na mecie dawali zimne mokre ręczniki.
I dopiero gdy wdrapywałam się na pierwsze, drugie, trzecie podejście, dopiero, gdy wyrosły przede mną wapienne skałki, które już podpadały chwilami pod wspinaczkowe drogi trójkowe, dopiero wtedy rozjaśniało mi się w głowie, że jasne pięć lat temu też tu byłam!
B jak buty. Wiedziałam w jakich butach chcę pobiec. Znałam teren sprzed 5 lat. Miałam przyszykowane Nike Wildhorse - z niezbyt agresywnym bieżnikiem, z sensowną amortyzacją. Na wszelki wypadek zapakowałam Mudclawy - ale nie sądziłam, żeby były potrzebne.
I co? I jajco :) Przed biegiem padało i to chwilami dość potężnie. Na tyle, że organizatorzy wypluli komunikat o błocie na trasie i zaleceniu butów z porządnym bieżnikiem. Na fragmentach z gliniastym, gęstym błotem, buty się po prostu przyklejały i usiłowały tam zostać na wieki wieków amen. Po kilku krokach w takim podłożu, miałam dwucentymetrową otoczkę z błota i czułam się jakbym biegła w betonowych butach. "Kobieto, jakie szczęście, że masz na nogach Mudclawy!" - tak wtedy myślałam, szczególnie, gdy widziałam zawodników w butach, które nie radziły sobie z takim podłożem.
Na pozostałej części trasy, ze szczególnym uwzględnieniem korzeni i kamieni moje myśli były inne. "Aga, co Cię podkusiło, żeby zakładać na nogi Mudclawy! Czuję każdy cholerny kamyczek!"
Nie muszę oczywiście mówić, że w miarę upływu czasu i kilometrów te drugie myśli zaczynały przeważać?
C jak czas. Czas miał tu kluczowe znaczenie - i nie mówię tu tylko o 20 godzinnym limicie. Może i przed biegiem padało, ale prognozy były nieubłagalne: miało być słońce i temperatura podchodząca pod 30 stopni. Jednym słowem: należało jak najwięcej kilometrów pokonać w nocy i wczesnym rankiem, zanim węgierskie słońce da ostro popalić. Mnie udało się przebyć mniej więcej połowę dystansu. Na szczęście po spektakularnym wschodzie słońca, przyszły chmurki i odwlekły to co nieuniknione.. Gdy wyszło słońce, zrobiło się ciężko. Wlokłam się chwilami jak ślimak - ale nie miałam zamiaru sprawdzać, gdzie są moje granice. Chciałam dotrzeć do mety w jednym kawałku, bez udaru.
J jak jedzenie. Jeśli ktoś ma żołądek, który na biegach przyjmie wszystko - to na punktach mógł sobie poszaleć: jabłka, suszone owoce, oliwki, żółty ser, żelki, ciasteczka, czekolada, salami. Ja na zawodach przestawiam się w tryb pomarańcze & cola i tylko to mi wchodzi. Tu musiałam zrobić mały wyjątek, bo zamiast pomarańczy były jabłka - ale cola wchodziła bez zmian. Tym bardziej, że w którymś momencie na punktach pojawił się lód oraz cytryny :)
K jak kobiety. Generalnie już dawno temu zauważyłam, że im dłuższy dystans, tym kobiet na starcie mniej. Na najkrótszych biegach mniej więcej połowa uczestników to panie. Ile kobiet stanęło na starcie 112 km? Dokładnie 29 na 253 zawodników. Bieg ukończyło 20. I tak się zastanawiam, czemu na starcie długich biegów pań jest tak mało? Ja wiem, że tego biegu nie ukończyło ponad 20% uczestników - co świadczy o tym, że to nie była bułka z masłem. Ale to nie była bułka z masłem dla każdego, niezależnie od płci. Czy same panie nie mają odwagi, żeby się zmierzyć z takim dystansem? Czy ten ewentualny brak odwagi wynika z obawy o formę, czy to kwestia dzieci, domu, rodziny? A może któraś z osób czytających ma jakieś przemyślenie na ten temat?
M jak meta. No cóż... Wbiegłam na nią na pół godziny przed końcem limitu, więc tłumów jakby nie było :) Nie było też wzruszu, poczucia triumfu. Była ulga, że to już koniec.
Wydawało mi się, że końcówkę przez miasteczko i sam finisz pobiegłam szybko. Na filmiku, który nagrał mój mąż widać, że po prostu truchtam, niezbyt zabójczym tempem :))
N jak noga. Na 24 godziny przed startem odkryłam na moim małym paluszku dość potężny pęcherz, który zdołałam wyhodować szlajając się po Budapeszcie przed biegiem. Normalnie bym sprawę zignorowała - ale wobec czekających mnie ponad 100 kilometrach, stanęłam przed dylematem: pęcherz zostawić ryzykując, że mi pęknie gdzieś na trasie, czy przekłuć - też ryzykując, że wszystko rozpaprze mi się po drodze. Zostawiłam. Wytrzymał. Choć na koniec mój paluszek był jednym wielkim pęcherzem z każdej strony.
Ale to nie koniec awarii. Gdzieś na 21 kilometrze, w środku nocy, pośrodku niczego, usiłując bardziej odważnie zbiec, zahaczyłam stopą o kamień. Zahaczyłam porządnie, bo pierwsze odczucia miałam takie, jakbym nie miała pół buta i pół dużego palca. Byłam mocno zdziwiona, gdy okazało się, że but jest cały i nic w nim nie urwałam. Starając się w dalszym ciągu przemieszczać się do przodu, tak aby broń boże nie obciążać prawej stopy, zastanawiałam się czy właśnie nie zakończyłam swojej ultra przygody. Po 10 kilometrach palec przestał nap...ać, a przeszedł w stan odrętwienia - ale praktycznie do samego końca musiałam bardzo, bardzo uważać gdzie stawiam stopę. Jednym słowem: dla mnie ultra zaczęło się na 21 kilometrze.
O jak oznaczenia. Zapamiętałam, że 5 lat temu miałam zastrzeżenia do jakości oznaczenia trasy. Czy Węgrzy wyciągnęli jakieś wnioski i poprawili się? No, nie bardzo... Paradoksalnie o wiele lepiej szukało się taśm znakujących w nocy - na każdej taśmie były odblaski i w blasku czołówki od razu było je widać. W dzień było już gorzej. Tam, gdzie trasa skręcała, pojawiały się dwie taśmy. Problem w tym, że najczęściej były powieszone w głębi skrętu. Jeśli akurat fragment był biegowy, bardzo łatwo było zmianę kierunku przegapić. Był jeden fragment, gdzie trasa przechodziła przez taki mini jar. Narzucało się przebiegnięcie go w poprzek i ruszenie dalej. A tu niespodzianka: w jego głębi, po lewej stronie wisiały dwie taśmy i należało skręcić i ruszyć jego dnem. Po jego drugiej stronie, widać było dziewczynę, która miotała się szukając taśmy. Takich sytuacji było sporo. Dodatkowo na prostych odcinkach taśmy były często umieszczone oszczędnie, więc tym bardziej łatwo było przeoczyć zmiany. Kilkukrotnie dałam się wprowadzić w maliny i kilkukrotnie ja zawracałam innych biegaczy, którzy przeoczyli zmianę kierunku. Dla mnie niedoścignionym wzorem jak powinno wyglądać oznaczenie trasy biegu, są biegi skandynawskie.
P jak po co? Po co tak się męczyć? Po co umierać na podejściach, przeklinać w duchu słońce, fundować sobie pęcherze, zastanawiać się czy właśnie nie złamałam sobie dużego palca u stopy, podziwiać po biegu fioletowy paluch i dwa paznokcie w podobnym odcieniu? Po co chodzić po wszystkim jak paralityk i płakać ze wzruszenia na widok poręczy dla niepełnosprawnych w toalecie na stacji benzynowej?
Wychodzi mi, że po to, żeby o godzinie 5.40 rano, gdzieś w węgierskich lasach podziwiać taki spektakl:
T jak trasa. O amnezji już wspomniałam :) O błocie, którego nie powstydziłaby się Łemkowyna - również. A poza tym biegnie się głównie w lesie. Górki mają tu po 600-700 metrów, więc z rzadka wychylaliśmy nosy spośród drzew. Ale uwierzcie - przy tych temperaturach to zdecydowanie zaleta. Przeważają piaszczyste ścieżki, takie trochę beskidzkie. Są fragmenty biegnące jarami, przez powalone drzewa, dnami wyschniętych strumieni. Jest jeden fragment skalisty, gdzie przydają się obie ręce. Jeden z bardziej niewdzięcznych etapów prowadził wzdłuż rzeki. Ścieżka była usłana kamieniami, a te były przykryte warstwą suchych liści. Z moją stopą po przejściach, nie odważyłam się biec.
No i podejścia...Podejścia, które wyrzuciłam z pamięci 5 lat temu. Może to i dobrze :). Jeśli kiedyś traficie na Ultra Trail Hungary, powiem jedno: będziecie cierpieć.
Jakby ktoś sobie pod nosem kpił, że co to za górki są na Węgrzech. A takie. |
W jak wyprzedzanie. Nie oszukujmy się - głównie to mnie wyprzedzano :) Ale przez dobre 30 kilometrów tasowałam się z jedną dziewczyną. Była lepsza pod górkę, podbiegała tam, gdzie ja przechodziłam do marszu. Na zbiegach ją doganiałam. Na błotnistych fragmentach i przy przechodzeniu przez strumienie - radziłam sobie lepiej. Ostatecznie upał przeczochrał ją bardziej niż mnie i na metę przybiegłam pierwsza. Już biegnąc opłotkami Szentendre, wyprzedziłam jeszcze jedną dziewczynę. Ostatecznie byłyśmy ostatnimi kobietami, które zmieściły się w limicie i ukończyły bieg.
Moja towarzyszka przez blisko 1/3 część trasy |
Z jak zegarek. Mam zegarek, który z palcem w nosie powinien wytrzymać 20 godzin w trybie treningu. No chyba, że zapomnisz mu powyłączać wszystkie wodotryski, z pauzą włącznie...
Tak, przez 92 kilometry - bo na tyle wystarczyło baterii - kłóciłam się z moim zegarkiem, że wcale nie stoję w miejscu, tylko poruszam się i niech się goni z tym pauzowaniem.
Wiedząc już, że Suunto padnie mi gdzieś po drodze, postanowiłam się wycwanić i resztę dystansu zliczyć sobie w aplikacji w telefonie. Pal diabli track. Odliczanie kilometrów pomagało mojej głowie, a przede wszystkim było dla mnie ważne ze względu na kolejne punkty żywieniowe. Niestety, na zmęczeniu coś niechcący kliknęłam i po 7 czy 8 kilometrach odkryłam, że aplikację zapauzowałam i nie liczy mi nic.... Tak więc ostatnie 21 kilometrów trasy pokonałam w błogiej nieświadomości co do kilometrażu, czasu i zbliżającego się limitu.
Że naprawdę? Naprawdę. Nie zamierzam zapisywać się już na tak długie biegi. Nie mam aktualnie możliwości przygotować się w miarę sensownie do tak długiego wysiłku. Ok - sprawdziłam, że z kiepskim przygotowaniem dam radę zmieścić się w limicie. I wystarczy :)
W planach mam jeszcze 30 km doookoła Matterhornu. Ale czasy mamy takie, że równie dobrze może skończyć się pass-em. Dojazd do Szwajcarii i sam pobyt może być z byt kosztowny.
A na razie wracam powoli do hasania po Lesie Bemowskim.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz