wtorek, 15 grudnia 2015

W Krainie Wygasłych Wulkanów

Jedenastego listopada miałam zakończyć swój sezon startowy Biegiem Niepodległości. Koniec, finito, wystarczy na ten rok. Małżonek kropkę nad i miał stawiać podczas Żoliborskiego Biegu Mikołajkowego.
I co?
I skłamaliśmy :))

Jak wiecie, bardziej lub mniej regularnie chodzimy na treningi prowadzone przez Magdę Jaskółkę i Piotrka Tartanusa, Power Training. Teoretycznie są to zajęcia przygotowujące do dość popularnych ostatnio tzw. biegów ekstremalnych typu Runmagedon. 
Idea sztucznych i często mocno udziwnionych utrudnień, gdzie elementy biegu służą głównie przemieszczeniu się od jednej przeszkody do drugiej, nie przemawia do mnie. Power Training to dla mnie narzędzie treningowe służące wzmocnieniu korpusu, poprawie siły i wytrzymałości. Taka postawa spowodowała, że często na treningach zupełnie nie wiem o czym ci ludzie gadają :)) Przed kolejnymi biegami ekstremalnymi lub tuż po, cała grupa żyje tylko taką imprezą. Oczywiście od czasu do czasu byliśmy przez trenerów namawiani na spróbowanie, ale zawsze odmawialiśmy. Pojemniki z lodem na trasie? Czołganie się pod drutem kolczastym? Nie, dziękuję, postoję. Wtedy pojawiała się propozycja Biegu Szlakiem Wygasłych Wulkanów. Że to trochę inny bieg ekstremalny. Że większy nacisk kładzie się na przeszkody naturalne. Że jest dużo biegu w terenie. 
I gdzieś te Wulkany tliły się z tyłu głowy. 
Gdy grupa zaczęła żyć zimową wersją tego biegu, stwierdziliśmy z mężem: a w sumie czemu nie?



I tak 11 grudnia wieczorem, po odstawieniu dzieciaków do moich rodziców, pędziliśmy w kierunku Wrocławia, Złotoryi i zamku Grodziec, dookoła którego cała impreza miała się odbyć. Reszta Powertrainingowców jechała autokarem. Autem udało nam się dojechać przed nimi.
Dojechaliśmy po północy, ostatnie metry podjeżdżając na bazaltowe, powulkaniczne wzgórze zamkowe górujące nad okolicą.
 Klimat od samego początku był nieziemski. Czarna noc, gołe gałęzie drzew wśród których huczał wiatr. W świetle samochodowych reflektorów majaczyły ciemne mury zamku. Brakowało tylko jakiegoś ducha pobrzękującego łańcuchami :)
Poszliśmy szukać kogoś, kto pokazałby, gdzie mamy spać. Weszliśmy na zamek. Przez nikogo nie zaczepiani otwieraliśmy różne drzwi, przechodziliśmy przez komnaty zamkowe, właziliśmy po jakiś schodach. Miałam poczucie totalnego surrealizmu.
W końcu trafiliśmy na kogoś, kto zaprowadził nas do kolejnej sali. Tam z wielkiego łoża w klimacie zamkowym, wygrzebał się z lekka nieprzytomny facet (w końcu była już pierwsza w nocy), który po krótkich poszukiwaniach znalazł kartkę z informacją o zaklepanych miejscach i wręczył nam klucze do pokoi. 
I tak poznaliśmy Mirka, organizatora całej imprezy :)

Bieg odbywał się następnego dnia o trzynastej. Mieliśmy więc czas na spokojne zjedzenie śniadania i obejście części trasy przy zamku. 
Obchodziłam, oglądałam i oczy robiły mi się coraz większe. Opony? Zjeżdżalnia wylana olejem? Bieg po rusztowaniu? Fosa? W co ja się wpakowałam?? Najbardziej niepokoiła mnie ta zjeżdżalnia. Nie ze względu na trudność, a w obawie o moją obitą kość ogonową (ci, którzy przegapili wzmiankę na FB: dwa tygodnie temu udało mi się zjechać na tyłku po schodach w mieszkaniu, czego skutki dalej odczuwam dość boleśnie). 
Cóż: powiedziało się A, trzeba powiedzieć i B.

www.e-legnickie.pl fot. Bożena Ślepecka
dużo nas!


O godzinie trzynastej ruszyłam z pierwszą falą wariatów :) 




Najpierw pierwsze spotkanie z częścią przeszkód zlokalizowanych na podzamczu. Opony, zwalone pnie drzew, rury, bele z sianem. 



Potem stawkę rozciągnięto trochę, wyznaczając z fantazją trasę przez wzgórze zamkowe. Z górki i pod górę, przez luźne kamienie, gałęzie, błoto. Tam zaplątała mi się ręka w taśmy ogradzające trasę. Szarpnęłam ręką i... zostałam bez rękawiczki :)
A potem na mury zamkowe. Dosłownie - bo wspinaliśmy się po prowizorycznych drabinach. I przez zamek, też dosłownie. Przez dziurę w wieży, po drabinach, kręconych schodkach, przez krużganki, na drugą stronę zamku. A potem w dół drogą i przez las, już po płaskim. 
Żeby za nudno nie było wykorzystano to co znaleziono w lesie - czyli błoto, drewno po wycince, przez które trzeba było przebiec. Były też przeszkody sztuczne: nagle w poprzek drogi wyrastała przeszkoda z konarów i gałęzi wesoło trzaskająca ogniem. Suuupcio, jak powiedziałoby moje dziecię nr 1 :)
Rozpęd, przeskok i....o w mordę! Kawałek dalej ścianka do pokonania.
Parę razy podczas Power Training trenerzy pokazywali jak pokonywać takie przeszkody, ale ja sprawę olewałam, nie planując startów w tego typu biegach. No i teraz się zemściło :) 
Moją głupią minę spostrzegło dwóch zawodników i panowie pomogli mi pokonać przeszkodę. W drugą stronę na widok mojej przerażonej miny do pomocy rzucili się strażacy :)
Ale zanim doszło do pokonywania ścianki po raz drugi, trasa doprowadziła, chyba mogę powiedzieć, że do clou tej całej imprezy, prawdziwego sprawdzianu wytrzymałości: żwirowni czy też kopalni piasku.
Moim oczom ukazała się wielka dziura, głęboka na 20-30 metrów, z mocno stromymi piaszczystymi ścianami. W górę, w dół, w górę w dół. I tak kilkanaście razy. Jazda w dół byłaby czystą przyjemnością gdyby nie piasek, który momentalnie znalazł się w moich butach. Wdrapywanie się w górę było już mniej przyjemne. Jedyna opcja to zapierdzielać na czworakach, mocno próbując wczepić się rękoma w piach. A i tak często okazywało się, że człowiek namachał się nogami jak głupi i nie dosyć, że nie posunął się się w górę ani o centymetr, to często zjeżdżał jeszcze w dół wraz z osypującym się piachem. 




O, dała mi popalić żwirownia, dała. Gdy wreszcie trasa dalej ruszyła lasem, nie miałam siły od razu ruszyć truchtem. Płuca paliły, łydki piekły. W butach kilogramy piachu. Zastawiałam się czy zatrzymać się i go wysypać, ale uznałam, że zajmie mi to za dużo czasu. Trochę poruszałam palcami, piach jakoś się ułożył.
W zebraniu się do kupy pomógł mi widok dwóch dziewczyn majaczących w oddali. Wracaliśmy z powrotem w kierunku zamku. Leśna droga była dość szeroka, idąca lekko w dół. To była moja szansa na dogonienie. Ruszyłam żwawiej. 
Oczywiście nie było tak prosto: znów musiałam pokonać ściankę, znów było przeskakiwanie ognia i drewno z wycinki. Doszło jeszcze czołganie. Dystans jednak cały czas się zmniejszał. Wreszcie, w ostatniej chwili, na zakręcie, dogoniłam je. 
Za zakrętem i ostatnią przeszkodą, ogniową zaporą, droga zaczęła prowadzić pod górę. Jestem w stanie się założyć, że normalnie  przeszłabym do marszu. Ale mając na ogonie pościg, zacisnęłam zęby i biegłam. Chwilę odpoczynku zrobiłam, gdy trasa zrobiła się bardziej stroma. Gdy tylko trochę się wypłaszczyło, powróciłam do truchtu. "One też są zmęczone", myślałam,  "nie tylko ja". 
Jeszcze ostatnia nietypowa przeszkoda pod postacią samochodu z paką ustawionego w poprzek drogi i można było na nowo wypluwać płuca podchodząc pod wzgórze zamkowe;) 
Jeszcze rundka dookoła zamku, rusztowania, fosa (próbowałam boczkiem, ale brzegi były wyłożone folią. Po pierwszym poślizgu, wzięłam byka za rogi i ruszyłam przez środek), znów konary drzew, rury, bele z sianem i wreszcie wbiegłam przez bramę. 


fot. Ryszard Frankiewicz

www.e-legnickie.pl fot. Bożena Ślepecka





Nie dogoniły mnie! Udało się!
Wulkany ukończyłam jako szósta kobieta, co było o tyle miłe, że dekorację przewidziano dla pierwszych 10 osób wśród kobiet i mężczyzn. Miłe było - ale niestety na dekorację się spóźniłam :))
Gdy na mecie zameldował się Tibor (startował z innej fali), poszliśmy do pokoju wytrzeć się, przebrać i ogrzać. Wg planu imprezy dekoracja miała zacząć się o szesnastej. Niestety - gdy zeszliśmy na dziedziniec na pięć minut przed tą godziną, właśnie kończyło się dekorowanie panów.

A wieczorem w sali rycerskiej i kominkowej zaczęła się zabawa. Śmiem zaryzykować twierdzenie, że niektórzy chyba głównie na nią przyjechali :)) 
Oprócz tańców, hulanek, napitków i jedzenia, jedną z atrakcji było nocne oprowadzanie po zamku, wraz z opowieściami o historii tego miejsca i niespodziankami pod postacią scenek rekonstrukcyjnych. Szkoda tylko, że nie wszyscy wczuli się w konwencję, psuli atmosferę komentarzami i świeceniem czołówkami na aktorów. Na szczęście prowadzący na głowę włazić sobie nie dał i w cięty, a jednocześnie dowcipny sposób trzymał w ryzach co większych przeszkadzaczy.

Powiem Wam, że obserwując bawiących się ludzi w sali rycerskiej, wymykając się z mężem na mury, żeby popatrzeć na rozgwieżdżone niebo, stwierdziłam, że przez te wszystkie stulecia niewiele się zmieniło. Dziś Bieg Wulkanów - wtedy pojedynki rycerskie. Czy jest jakaś różnica? Tak samo ludzie chcieli się sprawdzać, tak samo tańczyli, jedli, bawili się i podziwiali to samo nocne niebo.

Ot, tak sentymentalnie zrobiło się na koniec :)

A wracając do samego biegu i moich wrażeń. Bardzo mi się podobało i szykujemy się całą rodziną, z dziećmi, na letnią wersję imprezy. Bieg ma swój klimat; świetni są organizatorzy: Agnieszka i Mirek Kopińscy. Ona - rozsądna, zajmująca się formalnościami, załatwiająca pozwolenia, gasząca pożary wzniecane przez Mirka:) On - wariat, ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu, nie przejmujący się żadnymi przeszkodami. Prawie płakałam chwilami ze śmiechu słuchając anegdotek z organizowania Wulkanów - na przykład jak Mirek przez pomyłkę wykosił komuś pół ogrodu wyznaczając trasę biegu :))
Jeśli ktoś chciałby spróbować czegoś nowego, a nie nęcą go przeszkody z elementami biegu, Bieg Wulkanów serdecznie polecam. Na pewno wersję zimową. O letniej wypowiem się w czerwcu :)

PS. Ale teraz to już na serio do końca roku nigdzie nie startuję :P




fot. Magdalena Jaskółka

5 komentarzy:

  1. :D supcio :D tak pewnie nie powiedziałoby moje dziecko 1 ani 2 :D ale poważnie supcio. Letnie Wulkany kibicowałam, w 2016 może pobiegnę, choć... boję się :D Na pewno tam będę, więc jakby co i Tobie będę kibicować :D
    Pozdrawiam Rozbiegane Myśli

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wulkanów nie trzeba się bać, można przecież wszystkie przeszkody na spokojnie pokonywać

      Usuń
  2. Haha, pamiętam jak mówiłaś - same naturalne przeszkody :D Chyba właśnie zostałam namówiona na letni Bieg wulkanów, a Ty zdecydowanie znów dałaś czadu - gratulacje!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak mi reklamowali z tymi naturalnymi przeszkodami :)) Ale pomimo obecności również tych sztucznych, w dalszym ciągu był to bieg z przeszkodami, a nie przeszkody z biegiem. Świetnie się bawiłam.
      Czyli mówisz, że widzimy się w czerwcu w Złotoryi? :)

      Usuń

Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger