środa, 24 lutego 2016

Przedwiośnie

Przedwiośnie
To taki niewdzięczny okres. To czas gdy człowiek rzyga już zimą i krótkimi dniami. To czas, gdy zaczynamy z rozmarzeniem przeglądać zdjęcia z ubiegłorocznych wakacji. To czas, gdy człowiek dusi w sobie brzydkie słowa patrząc na termometr, który znów postanowił w najlepszym razie zatrzymać się na temperaturze niewiele przekraczającej zero. A jak skusi jakimiś wyższymi wartościami, to po wyjściu na zewnątrz okazuje się, że pizga złem.
To czas, gdy zdarza się, że aura pokusi przez jeden, dwa dni jakimś słonkiem i jakby ciepełkiem - a gdy człowiek już, już z nadzieją zaczyna zerkać ku bardziej wiosennym ciuchom - przywali chmurami, deszczem, śniegiem - często wszystkim na raz.
To czas, gdy na myśl o wyjściu na bieganie człowiekowi robi się gorzej i zaczyna myśleć o naprawie kranu cieknącego od pół roku.
Znacie to?
Końcówka lutego - i tradycyjnie mam serdecznie dosyć pogody, wiatru, deszczu, zimna. Dodatkowo stan głębokiej nienawiści do tego co za oknem, pogłębia u mnie toczący się remont w chałupie (pył leżący wszędzie, pokój zawalony po sufit pudłami i dziecko śpiące na materacu pod stołem w jadalni - takie klimaty). I choć wiem, że jeszcze troszeczkę, a będzie pięęęęknie - na razie mam burdel na kółkach, no :)
A jeszcze dodatkowo dołożyły się małe zawirowania w życiu rodzinnym, co będzie skutkować pewną modyfikacją moich różnych planów biegowych. Nie to, żebym była zaskoczona, że coś nie wychodzi. W sumie moje drugie imię to Improwizacja, nie? Więc...byle do wiosny!



dziś przed ekipą remontową śpiewającą disco polo zwiałam na Fort Bema :)

poniedziałek, 15 lutego 2016

Weekend w Gorcach i Pieninach

Weekend w Gorcach i Pieninach
Myśl o spróbowaniu swych sił w jakimś zimowym biegu górskim krążyła po mojej głowie już od jakiegoś czasu. Nawet krążyła dookoła konkretnego biegu - bo pierwotnie dumałam nad Półmaratonem Gór Stołowych. Niestety termin ni hu hu nam nie pasował. Po pierwsze była to sobota - więc małżonek musiałby brać dzień wolnego, żebyśmy zdążyli się przemieścić na miejsce. Po drugie był to weekend poprzedzający rozpoczęcie w naszym domu remontu przez duże R - a musieliśmy jeszcze opróżnić pokoje dla ekipy remontowej. Po trzecie - dzieci nr 1 i 2 wyruszały w tym czasie na zimowiska i rodzice byli niezbędni w celu spakowania, odstawienia do autokaru i pomachania na pożegnanie.
Z podobnego powodu odpadł Zimowy Maraton Bieszczadzki.
Dużo znajomych wybrało ZUK - Zimowy Ultramaraton Karkonoski - ale po pierwsze w tym terminie mieliśmy już zaklepany wyjazd na półmaraton do Lizbony, a po drugie - na debiut w zimowym biegu górskim wolałam coś krótszego i łatwiejszego.

I wtedy gdzieś na FB rzuciło mi się w oczy pytanie mojej rzeźnickiej partnerki, Ewy o Icebug-a.
Szybkie spojrzenie na stronę internetową organizatora. 21 kilometrów? W sam raz! 13 lutego - pasuje!
I tak z małżonkiem i Ewą znaleźliśmy się w Nowym Targu :)

Byłam bardzo ciekawa jaka będzie pogoda. Bo na hasło "zimowy bieg górski" - moja głowa produkowała obrazki pełne bieli, ośnieżonych drzew. A tu impreza w Górach Stołowych odbyła się na przykład przy iście wiosennej aurze.
Gorce jednak dopisały -  na niecała dobę przed biegiem organizator w technicznym mailu straszył nawet złymi warunkami i śniegiem po kolana na części trasy (nawet jeśli gdzieś były takie fragmenty to 144 osoby, które przybiegły przede mną, skutecznie ten śnieg udeptały :)






Równo o 10 wystartowaliśmy. Tłum straszny. Mąż jakoś sprytnie przecisnął się między ludźmi do przodu i tyle go widziałam :) Ewa też mi się gdzieś zawieruszyła wśród ludzi i nawet nie wiedziałam czy jest przede mną czy za mną.

Znajdź fioletowy kubraczek i rzeźnickiego letniego buffa :)

Pierwsze kilometry były dość tłoczne, potem - chyba coś koło 3 kilometra trasa półmaratonu z krótszą, na 11 kilometrów, rozjechała się i zrobiło się luźniej. Człowiek mógł też odetchnąć po pierwszym podejściu i przygotować się mentalnie na wdrapywanie się na Turbacz - bo zrobiło się z górki.
Zastanawiałam się jak będzie mi się biegło: nie miałam na butach żadnych nakładek z kolcami. Nie było strasznie - ale fakt, że na śnieżnobiałym, kłującym w oczy śniegu nie byłam w stanie wyłapać nierówności terenu i parę razy nogi mi zatańczyły, spowodował, że wszystkie zbiegi pokonałam na lekko zaciągniętym hamulcu.
Efekt był taki, że o ile na takim UMB wyprzedzano mnie na podejściach, a ja to odbijałam sobie na zbiegach - tu było na odwrót.  Cztery dziewczyny, które wyprzedziły mnie na zbiegach - dogoniłam pod górkę.
Samo podejście pod Turbacz zdziwiło mnie na plus. Spodziewałam się czegoś w rodzaju Caryńskiej czy Chryszczatej - a było o wiele łagodniej - co oczywiście nie oznacza, że przy schronisku na szczycie pojawiłam się lekka i rześka :)
Na Turbaczu, na 14 kilometrze usytuowany był punkt żywieniowy, spędziłam na nim chwilkę. Złapałam ćwiartkę pomarańczy, niemalże w locie popiłam izotonikiem - i już mnie nie było.
Następne kilometry to był niekończący się zbieg. Tak jak już pisałam - brak doświadczenia w zimowym terenie, strach przed podcięciem i glebą spowodował, że nie puściłam się w dół, na łeb na szyję. Nie dogoniłam żadnej dziewczyny, a sama zostałam wyprzedzona przez jedną zawodniczkę (swoją drogą wciągnęła mnie nosem po prostu :).
Przy samym końcu był mocno techniczny fragment: błoto pośniegowe wymieszane z luźnymi kamieniami.

Tuż przed samą metą, gdy zegarek wybzyczał dwudziesty kilometr, organizator przygotował prawdziwy sprawdzian charakteru. Już człowiek myślami był na mecie, już witał się z gąską -a tu jeszcze jeden podbieg. To właśnie tam za swoimi plecami zobaczyłam dziewczynę. Jęknęłam w duchu, że to niesprawiedliwe, że zostanę wyprzedzona na ostatnim kilometrze.Postanowiłam tanio skóry nie sprzedać i spiąć poślady. Zrobiłam to dość skutecznie, bo ku swojemu zdziwieniu - nie dogoniła mnie :)
Jeszcze tylko ostatnie metry w dół, wzdłuż stoku narciarskiego - i meta.
Tuż za nią czekał na mnie mąż, który bieg ukończył kwadrans przede mną. Poczekaliśmy jeszcze na Ewę, która parę minutek po mnie wbiegła na metę - i mogliśmy już wszyscy razem wymieniać wrażenia.
Trasę pokonałam w dwie godziny i trzydzieści trzy minuty z groszami. Dotarłam jako 145 osoba i 13 kobieta.

Wrażenia? Bardzo ładna trasa. Na tyle ładna, że raz zwolniłam po to, żeby wyciągnąć telefon i zrobić zdjęcie :)

zima w Gorcach

Podejścia męczące - ale nie mordercze. Zbieg z Turbacza - bajka!
Jeśli ktoś chce, podobnie jak ja, zadebiutować w zimowym biegu w górach - Icebug Winter Trail serdecznie polecam. Jeśli ktoś nie czuje się na siłach na pokonanie półmaratonu, alternatywą jest 11,5 kilometrowa trasa. Dla miłośników biegów na orientację - jest jeszcze wersja z mapą.


Ale to nie był koniec atrakcji biegowych na ten weekend. Wymyśliliśmy sobie, że w niedzielę potruchtamy po okolicy. Wersji, gdzie dokładnie, było kilka. Ostatecznie stanęło na okolicach Niedzicy i Czorsztyna.

Zaczęliśmy przy tamie i zagłębiliśmy się w las. Co prawda na żadnej mapce nie wyhaczyliśmy żadnego szlaku czy wyraźnie zaznaczonej ścieżki, ale uznaliśmy, że coś musi być i na pewno da się pobiec wzdłuż zbiornika.
Nie dało się.


krótki atak głupawki :)

Im bardziej Tibor zaglądał, tym bardziej drogi nie było...


Ale, że co? Że mamy wrócić z powrotem i do Czorsztyna pobiec po prostu szosą? Wybraliśmy wariant ciekawszy, pytając się jeszcze Ewę czy wie jak nazywa się nasz team, gdy startujemy w rajdach przygodowych :)

Było ciekawie i bardzo malowniczo. To chyba po tym fragmencie Ewa ochrzciła nas jako KAT: Kochaniak Adventure Team. Muszę przyznać, że nazwa jest równie dobra jak nasze No Risk- No Fun :)





Udało nam się dotrzeć do szosy powyżej i gdy już się wydawało, że do samego Czorsztyna będziemy uklepywać asfalt, mój mąż odwrócił głowę do tyłu i krzyknął z zachwytu.
Za nami w całej okazałości majaczyły się Tatry.
Ten widok spowodował, że zgodnie zrobiliśmy w tył zwrot i wróciliśmy do wydeptanej ścieżki idącej polem, którą chwilkę przedtem minęliśmy. Ścieżka okazała się być szlakiem turystycznym prowadzącym ku zamkowi z dala od szosy. Dzięki temu wariantowi Tatrzory mieliśmy cały czas z boku i mogliśmy się nimi delektować do woli.




W Czorsztynie zrobiliśmy krótką przerwę. Odmówiłam z Ewą zbiegu do zamku. Nasze nogi były bardzo daleko od świeżości, czekało nas jeszcze ładnych parę kilometrów do auta i wcale, ale to wcale nie uśmiechało nam się podchodzić czy podbiegać drogi z zamku z powrotem. Za to mój mąż nie zrezygnował (chyba ktoś się obijał na Icebug-u, skoro następnego dnia nosiło go w każdą stronę :P)
Powrót był już asfaltem - na szczęście prawie cały czas w dół. Ostatecznie zrobiliśmy osiemnaście kilometrów z groszami.





To był bardzo fajny weekend. Ale o ile po zawodach bolały mnie odrobinę z boku uda, tak po tym drugim dniu, boli mnie już wszystko: czwórki, dwójki, łydy.

Ale wiecie co? Za takie widoki , może mnie boleć!


piątek, 5 lutego 2016

Kobieca strona mocy - recenzja

Kobieca strona mocy - recenzja
Gdy zaproponowano mi zrecenzowanie książki Ani Pawłowskiej-Pojawy, chętnie się zgodziłam. Niewątpliwie wpływ na moją decyzję ma fakt, że Ania jest mi znana osobiście i byłam ciekawa jak książka ma się do stylu prowadzonego przez autorkę biegowego bloga.
I tak do moich rąk trafiła pozycja "Bieganie kobieca strona mocy" wydana przez Samo Sedno.





Od razu się zdziwiłam, gdyż nastawiłam się na wspomnienia, perypetie i potyczki biegowe Ani. A tu niespodzianka. To poradnik. Wydaje mi się, że z założenia dedykowany dla początkujących biegaczek.
Rozdziałów jest w sumie trzynaście, każdy pokrótce omawia określony zakres spraw związanych z bieganiem. Lecimy przez historię biegania kobiecego, anatomię i fizjologię kobiecą, porady jak zacząć, propozycje ćwiczeń, omówienie stroju, butów, sprzętu, chudnięcie, starty w zawodach, kontuzje. Wszystko podane jest w sposób bardzo skondensowany, nie nudzący czytelnika. Pojawiają się tabelki, wypunktowania, które pomagają ogarnąć treść. Na końcu każdego rozdziału pojawia się jeszcze krótkie podsumowanie omawianej tematyki.
Książkę naprawdę szybko się czyta. Z zaciekawieniem czytałam o początkach udziału pań w zawodach, w tym i na królewskim dystansie maratonu. Równie interesujące było omówienie różnic pomiędzy kobietami i mężczyznami - tym bardziej, że totalnie różną reakcję organizmu na ten sam bodziec obserwuję u siebie i u męża. Ogólnie widać, że autorka rzeczywiście poradnik napisała dla kobiet i zwraca uwagę na różne aspekty biegania mężczyznom obce. Chociażby kwestię cyklu menstruacyjnego. Fajne jest to, że udało się ugryźć - choć może raczej powinnam użyć słowa "nadgryźć", bo na 240 stronach nie da się wszystkiego omówić od A do Z - temat biegania od prawie każdej strony.

To teraz troszkę pomarudzę:)

Tak jak pisałam na początku, wydaje mi się, że targetem są panie zaczynające swoją przygodę z bieganiem. To sugeruje rozdział "jak zacząć biegać?" chociażby, czy "jedziemy na zawody" gdzie łopatologiczne tłumaczone są kwestie, które dla osób bardziej zaawansowanych są po prostu oczywiste.
I dlatego nie do końca rozumiem, co w tym wszystkim robią rozdziały dotyczące maratonów i ultramaratonów. Bo jeśli po książkę sięgną panie początkujące - to informacja o treningach do przebiegnięcia 42 km i więcej będzie kosmosem. Dla pań bardziej zaawansowanych - ta pozycja będzie po prostu niewystarczająca.
To niejedyna niekonsekwencja. Już na stronie 34 zostajemy uraczeni dość technicznymi terminami: "trasa nieatestowana" czy informacjami, że WB2 to bieg o intensywności zbliżonej do startu na 10 km. Śmiem zaryzykować twierdzenie, że osoba początkująca ani nie będzie wiedziała co to znaczy, że jakaś trasa posiada atest lub nie (zresztą autorka nigdzie tego nie wyjaśnia), ani tym bardziej nie będzie miała pojęcia jakie to tempo na 10 km, bo najpewniej takiego dystansu jeszcze nie przebiegła.

Przyczepię się też trochę do fragmentu poświęconego camelbakowi.
Bez problemu każdy z nas poda przynajmniej jeden przykład przedmiotu, którego nazwa weszła do mowy potocznej jako określenie pewnego rodzaju produktów, a który pierwotnie był nazwą firmy czy marki. Z biegowego podwórka takim przykładem są adidasy. Zauważa to Ania pisząc "przez lata w Polsce wszystkie buty sportowe określano nazwą "adidasy", tymczasem to zaledwie jedna z kilkunastu marek produkujących takie obuwie". Skoro zwróciła na to uwagę, to nie rozumiem czemu nie wspomniała, że podobnie jest przy camelbaku. Owszem - to potoczna nazwa na plecaki z bukłakami na wodę - ale przede wszystkim to nazwa firmy produkującej taki sprzęt. Jedna z wielu, podobnie jak przy "adidasach".

W innej części książki czytamy: "Zapisując się na bieg musisz podać dane osobowe, adres, datę urodzenia i nazwę klubu". Nie wiem w jakich zawodach startowała autorka, ale ja jeszcze nie spotkałam się z takimi, gdzie podawanie nazwy klubu jest obowiązkowe :)

Nie do końca wiem jak ugryźć rozdziały poświęcone przygotowaniom do maratonu. Tak jak już pisałam, początkujące biegaczki raczej nie będą się do takiego dystansu przygotowywać, te bardziej "wybiegane" najpewniej poszukają pozycji bardziej zaawansowanych.
Inną kwestią jest to, że ja akurat jestem przykładem, że można nie mieć na koncie chyba żadnego z zaleceń treningowych wymienionych przez autorkę, a jednak te maratony biegać i to chyba z nie najgorszym rezultatem.
Nigdy nawet nie zbliżyłam się do tygodniowego 70 kilometrowego kilometrażu. Nigdy nie trenowałam 4-5 razy w tygodniu (No dobrze. Cztery razy w tygodniu kilka razy mi się zdarzyło). Nie stosuję 32 kilometrowych wybiegań. Domyślam się jednak, że Ania posiłkuje się tutaj myślą trenerską Jerzego Skarżyńskiego, stąd takie a nie inne rady. Wolałabym jednak, skoro już o trenerach mowa, żeby różne zalecenia treningowe były właśnie podparte wprost jakimś autorytetem trenerskim, a nie opatrzone informacją "źródło: opracowanie własne". Ania ma na swoim koncie mnóstwo startów, biega od wielu lat - ale jest tylko amatorem.

Wracając do maratonu. Autorka przestrzegając (i słusznie) przed zbyt pochopnym i przedwczesnym udziałem w pierwszym maratonie, straszy, że osoba nieprzygotowana będzie miała przez kilka dni kłopoty z wchodzeniem po schodach. Kilka stron dalej wspomina jednak, że po maratonie pod wieczór pojawia się zmęczenie i ból uszkodzonych mięśni. Bo prawda jest taka, że maraton boli - i niezależnie od tego czy człowiek będzie bardziej czy mniej przygotowany, nadejdzie ten moment po biegu, gdy schody staną się wyzwaniem :)

Przy rozdziale opisującym różnorakie ćwiczenia (przysiady, planki, pompki) nie ma żadnego najmniejszego rysunku, nie mówiąc już o zdjęciach, o które aż się prosi. Wydaje mi się, że sam pisemny opis to trochę za mało, tym bardziej, że tego typu ćwiczenia bardzo łatwo wykonać nieprawidłowo i niechcący zrobić sobie kuku.

I tym samym doszłam do tego co mi w tej książce przeszkadza najbardziej, albo raczej czego mi brakuje: zdjęć.
Książka jest wydana raczej w ekonomiczny sposób: miękka okładka, klejone kartki i dokładnie 27 czarno- białych fotografii, które wyglądają przez to niezbyt atrakcyjnie.
Ja bym ją widziała w wydaniu albumowym: twarda okładka, kredowy papier, wszystkie informacje poprzedzielane masą kolorowych, atrakcyjnych zdjęć. To przecież nie jest najbardziej ambitna książka o bieganiu, to nie jest trenerski podręcznik dla zaawansowanych. To jest pozycja mająca zachęcić panie do biegania, wyrwać z kanap, wyprowadzić z samotnego truchtania po parku, wprowadzić do świata zawodów, pokazać, że ten świat nie jest straszny, oswoić z technicznym słownictwem. Przynajmniej ja to tak widzę.
Po prostu aż się prosi o bardziej atrakcyjną szatę graficzną. Owszem - tak wydana książka nie kosztowałaby 34,90 zł, ale moim zdaniem bardzo by zyskała. Taki albumo-poradnik wprowadzający w świat biegania byłby wspaniałym prezentem gwiazdkowym czy urodzinowym, do którego można by wracać dla zdjęć, nawet gdy rady i informacje zawarte w książce będą już oczywistością.

Podsumowując. Początkujące dziewczyny znajdą tu multum przydatnych informacji i jest to dobra lektura na początek. Dla osób bardziej zaawansowanych większość rzeczy omawianych w książce będzie odkrywaniem Ameryki na nowo.



Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger