poniedziałek, 6 stycznia 2020

2019

2019
Co prawda moja aktywność na blogu mocno spadła, bo w roku 2019 pojawiło się tylko 10 wpisów (dla porównania rok 2013 - to 62 wpisy!), ale to wcale nie znaczy, że nic a nic się u mnie nie działo. Powiedziałabym, że wręcz przeciwnie :)

Poprzedni rok stał pod znakiem emocji. Trochę zatrzęsły moim światem, wyrwały z mojego grajdoła, zmusiły do przemyśleń na tematy najróżniejsze: i te biegowe i te dotyczące mnie samej i ogólnie relacji międzyludzkich. Poprzedni rok to też dość spory kryzys biegowy, z którym musiałam się jakoś uporać.
O rany - przeczytałam to wszystko i zabrzmiało bardzo poważnie :)

Jak prześledzę moją biegową przygodę to da się zauważyć taką sinusoidę. Jak tylko wchodziłam na utarte biegowe tory, COŚ się działo. A to wsadziłam sobie patyk w achillesa, a to okazało się, że jestem w ciąży. W ubiegłym roku tym CZYMŚ były skoki spadochronowe. To one mocno mną zatrzęsły i sprawiły, że od nowa muszę znaleźć sobie miejsce na współrzędnych szeroko rozumianego życia i świata.

Ale zanim nadeszły skoki, rok zaczął się biegowo i z dużym przytupem. Niespodziewanie dla samej siebie, wygrałam Zimowego Janosika na dystansie 45 km. Piękny bieg, cudowna pogoda, cudne widoki (ach, te Tatry!) i pieruńsko zimno.



Potem była Norwegia. Miała być pełna skiturów, gór, być może mojej wymarzonej zorzy polarnej, ale pogoda pokazała środkowy palec ;)







Następny w kolejce był Półmaraton Warszawski. Bieg z którego jestem bardzo zadowolona. Nie dosyć, że wskoczyła bardzo ładna życiówka, to jeszcze został przebiegnięty w dobrym stylu, równym tempem, bez kryzysów.



Przełom kwietnia i maja- to Innsbruck. Tam również na nic nie mogłam ponarzekać: ani na widoki, ani na zajęte miejsce (siódme). Zresztą sam Innsbruck był taką kropką nad i całego wyjazdu, bo zanim zawitaliśmy w Alpach, był krótki pobyt w niemieckiej Frankenjurze (wspinanie), a potem we włoskim Arco (również wspinanie).









A potem zaczął się kurs spadochronowy, po którym wszystko się zmieniło ;)
Nie sądziłam, że będę musiała zmierzyć z tak dużymi emocjami. Że będę musiała tam mocno skupiać się na pokonywaniu własnego strachu. Nie sądziłam, że skoki tak mocno zabełtają mi w głowie i jak na dłoni pokażą wszystkie moje mocne i słabe strony. Nie sądziłam, że bezlitośnie pokażą jak po prostu funkcjonuję na co dzień.
Po początkowym mega stresie, zwątpieniu czy to dla mnie, zakochałam się w tym całym skydivingowym świecie. W ludziach, emocjach, przestrzeni, trzasku otwieranego spadochronu nad głową. I powiedzenie, że to adrenalina, jest dużym spłyceniem i uproszczeniem.

Skoki spowodowały, że zaczęło brakować i czasu i chęci na treningi biegowe. Z jednej strony mózg dostał już to, co wcześniej dostawał z biegania, a z drugiej: byłam zwyczajnie, po prostu zmęczona, tak fizycznie jak i psychicznie.
Sprawy nie ułatwiał fakt, że następne dwa biegi, w których wzięłam udział, były nie tylko bardzo trudne, ale dzielił je tylko tydzień. Mówię o norweskiej Strandzie i Biegu Ultra Granią Tatr.






fot. Piotr Dymus


BUGT był takim pythonowskim opłatkiem miętowym, po którym miałam dosyć. Nie chciało mi się jechać na zaplanowanego Muflona (dwudniowa imprezę na orientację w masywie Śnieżnika) i pogoda okazała się dobrym pretekstem, żebyśmy zrezygnowali z udziału. Podobnie stało się z Łemkowyną. Czysto fizycznie na pewno byłabym w stanie zmierzyć się ze 150 kilometrową trasą. Głowa powiedziała zdecydowanie NIE. Zrezygnowałam wtedy nie tylko z samego biegu, ale również z rozpisywanych treningów. Musiałam mieć czas, żeby w głowie uporać się z tym co się zadziało - bo nie do końca akceptowałam ten stan rzeczy. Chciałam biegać - a jednocześnie nie chciałam, nie czułam tego. Kochałam skoki - a jednocześnie miałam do nich duży żal, że zepsuły mi mój dotychczasowy świat.


fot. Artur "Bravos" Ceran


Cóż...Zmiany są wpisane w nasze życie. To one przyczyniają się do naszego rozwoju, gdy musimy adaptować się do nowych warunków.



Z nowym rokiem, wracam do rozpisanych treningów. Kalendarz biegowy został rozpisany z uwzględnieniem sezonu spadochronowego i kończy się w lipcu :).
Będzie pod koniec marca półmaraton w Gdyni, będzie kwietniowy Wilczy Groń, 64 km, w ramach Biegów w Szczawnicy, będzie w maju Hungary Ultra Trail (już brałam udział w tej imprezie, ale tym razem to będzie najdłuższy, 113 km dystans) i będzie wreszcie w lipcu  Eiger Ultra Trail, 51 km biegane w parach (z mężem). Dalej zobaczymy - ale sztywnych planów brak.
Myślę, że będzie w tym wszystkim mniej napinki, więcej luzu. Nic nie muszę - wszystko mogę, co najwyżej :) I tego Wam wszystkim (i sobie) życzę w nowym roku: spokoju, luzu i radości z tego co się robi, o!
Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger